Magda i jej dzieci

Był rok 1970, gdy znalazła się w Polsce po raz pierwszy od upadku Powstania Warszawskiego. Wyszła z samolotu i nie wiedziała, co zrobić. Wsiadła więc do taksówki i poprosiła, żeby ją przewieźć po Warszawie. Jeździła tak sześć godzin.

24.05.2006

Czyta się kilka minut

Magda Grodzka w czasie wojny /fot. archiwum rodzinne /
Magda Grodzka w czasie wojny /fot. archiwum rodzinne /

Trudno opowiedzieć o Magdzie Grodzkiej. Trudno, bo do opisania jest wiele: przedwojnie, okupacja, emigracja, komunistyczny PRL, wolna Polska. Nie tylko czas ciekawy, ale w jej przypadku wypełniony przez wydarzenia, sensacje i dziwne zbiegi okoliczności aż do granicy prawdopodobieństwa. Trudno, bo ona sama ciągle się zmienia, robi coś nowego, ciekawa świata i ludzi. Trudno, bo niełatwo ją zrozumieć, a i ona nie zawsze chce swoje życie objaśniać.

Kim była? Najpierw córką. Potem wywiadowczynią w AK. Znakomitą narciarką. Strzelcem wyborowym. Emigrantką, albo raczej: wygnańcem ze spalonego rodzinnego miasta. Terapeutką.

Kim jest dziś? Starszą panią, która - jak powiedział pewien jej znajomy - zapomniała się zestarzeć. Energiczna, ciągle trochę zbuntowana, owinięta kolorowym szalem, krótko ostrzyżona. Paląca jednego papierosa po drugim. Dla wielu nadal: Magda.

Koniec dzieciństwa

Kiedy wybucha wojna, ma 14 lat. Wraz z mamą i siostrą spędza wakacje we dworze w Rabie Wyżnej na Podhalu.

31 sierpnia jest piękny dzień. Jeden z ułanów stacjonujących w pobliżu bierze ślub. Magda i dzieci z dworu zbierają kosz kwiatów, obsypują nimi idącą od ołtarza młodą parę.

Następnego dnia pan młody wpada przed dwór na spienionym koniu. Krzyczy: "Wysokie zajęte przez Niemcy". To pobliska wieś.

Wojna kończy wakacje. I dzieciństwo też.

Mama decyduje, że pojadą do Krakowa, do dziadków. Może będą wiedzieć, co dzieje się z tatą? Ojciec, Zygmunt Rusinek, były poseł na Sejm z ramienia partii "Piast", jest wtedy dyrektorem w Izbie Skarbowej w Warszawie.

Jesienią 1939 r. nic nie jest proste, podróż pociągiem też. Pociąg z Magdą i jej rodziną rusza na wschód, ostatecznie wysiadają w Radymnie, gdzie Niemcy podpalili domy. Jeden z nich mama i córki pomagają gasić, a potem w nim nocują.

- Tu zaczyna się dla mnie nauka zupełnie nowego słownictwa, bo nie bardzo to mogłam wtedy zrozumieć - wspomina Magda Grodzka. - Nad ranem skrobanie w okno. Zawsze miałam lekki sen, podeszłam. Za oknem stoi pani w chustce, przyniosła piękny ser, w podzięce, że uratowaliśmy jej dom. Zaprosiłam ją na herbatę. Odpowiedziała: "Nie chcę państwa narażać". Na co? Można się narazić, jeśli ktoś jest chory na chorobę zakaźną. To wiedziałam. Ale narażać, że ktoś wejdzie do domu?

Tak wyglądało pierwsze zetknięcie Magdy z Żydami w czasie wojny. Wkrótce widzi, jak na rynku w Radymnie niemieccy żołnierze dręczą żydowskich mieszkańców. Powoli zaczyna rozumieć.

Późną jesienią Magda wraca na Podhale. W styczniu 1940 r. trafia do konspiracji w Służbie Zwycięstwu Polski (przemianowanej później na Związek Walki Zbrojnej, a potem na AK). Choć nieletnia, zostaje włączona przez dorosłych w "robotę". Zna języki, zajmuje się nasłuchem radiowym. Potem także przewożeniem broni i innych materiałów. Pomaga jako przewodnik, w łańcuchu ludzi przerzucających przez zieloną granicę wojskowych, zdążających do polskiej armii na Zachodzie.

Z tego okresu może mnożyć historie i anegdoty, komiczne i tragiczne, jak w każdym wojennym losie. Pewnie starczyłoby, aby ubarwić niejedno życie.

Rok 1941. Na Podhalu wielka "wsypa", Niemcy prowadzą masowe aresztowania. Magda akurat jest w Warszawie - i tam już zostaje. Szukając jej, gestapo aresztuje jej siostrę i ciotkę. Podziemiu udaje się je wykupić z aresztu, za astronomiczną sumę.

Magda już wie, że to ona naraża swoją osobą, że to ona jest "trefna". Dalej jednak nie rozumie, co to znaczy, że ktoś może ją narazić.

W czasie wojny dojrzewanie biegnie szybciej. Magda ma 16 lat, gdy trafia do kontrwywiadu AK, do oddziału o kryptonimie "993/W", który zajmuje się wykonywaniem wyroków na konfidentach i szmalcownikach. Jest wywiadowczynią: prowadzi rozpoznanie i wskazuje skazanego kolegom, którzy zabijają.

Trzeba zachować procedurę: najpierw wyrok, wydany przez podziemny sąd, potem wykonanie. Wcześniej skazanemu trzeba wyrok odczytać. To kolegów Magdy strasznie denerwuje, bo trwa, a każda sekunda to wieczność.

Dzieci po raz pierwszy

Zostaje też włączona w prace "Żegoty", która w ramach Państwa Podziemnego ratuje Żydów. Jej wiek jest atutem: zajmuje się dziećmi, przerzucanymi z getta na "aryjską" stronę.

- To były takie drobne rzeczy, małe role - mówi i zaraz zaczyna opowiadać o tych, którzy byli ważniejsi, odważniejsi. Jak Irena Sendlerowa, która wyprowadzała dzieci z getta, lekarz Roman Jędrzejewski (naprawdę Julian Litfeld), który wchodził tam codziennie, aby dzieci usypiać, tak żeby mogły być wywiezione z getta jako trupy ("Z wyboru! Proszę nie zapomnieć, że on wracał tam z własnego wyboru, nie traktował tego jako zadania" - podkreśla Magda).

Robi więc rzeczy "drobne": zajmuje się dziećmi, które właśnie zostały wyprowadzone z getta. Trwa to kilka dni: idzie z nimi na plażę nad Wisłę, żeby się opaliły, uczy, jak zachowywać się w kościele. Ale jazda tramwajem w Warszawie z chłopczykiem z getta na kolanach nie jest rzeczą "drobną".

Gdy gnębię ją pytaniem, dlaczego robiła jeszcze i to, w końcu odpowiada zniecierpliwiona: - Bo ktoś musiał to robić.

Zaczynało się zwykle od telefonu od Jadwigi Piotrowskiej, że trzeba pojechać tam i tam. Nie mówiono, po co, to było oczywiste, że po dziecko. Nie mówiono też, że sprawa jest pilna, bo i to było jasne.

Raz tylko okazało się, że chodzi nie o dziecko, ale o... psa. Został w mieszkaniu po aresztowaniu właścicieli. Ale to tylko jedna taka anegdota. Reszta nie nastraja do śmiechu.

Jak historia Włodzia, lat 6. Magda Grodzka: - Był bardzo mądry, bardzo chudy i bardzo szary, i miałam za zadanie go opalić.

Z Włodziem zamieszkała na Miodowej, w mieszkaniu, którego właścicielka na jakiś czas wyjechała. Dostał kredki. Siedział w najbardziej odległym od okna kącie i rysował. Były też obowiązkowe spacery. - Codziennie brałam go nad Wisłę. Nasz pierwszy wypad, piękna pogoda, mówię: "Włodziu, rozbieraj się, będziemy się kąpać" - opowiada.

Chłopiec się bał i długo trwało, nim zaczął się bawić, kąpać i budować zamki z piasku, czyli robić to, co wszyscy sześciolatkowie na świecie robić powinni.

Druga połowa dnia była inna niż doświadczenia dzieci w tym wieku. Grodzka: - Było późne popołudnie, nie chciałam go przegrzać. Wracamy, a tu łapanka. Znałam różne przejścia, złapałam go pod pachę i wpadliśmy do domu w ostatniej chwili. Włodziu był przerażony, trząsł się, usiadł mi na kolanach, tak wepchnął się we mnie, wtulił. Mówię: "Nie martw się, jesteśmy w domu". A on na to: "Nie zostawiłaś mnie". "Przecież ci powiedziałam, że cię nie zostawię", odpowiadam. "Ale gdyby cię ze mną złapali, to wiesz, co by z tobą zrobili?", zapytał. "To samo, co z tobą", powiedziałam.

Odpowiedź brutalna. Ale ona uważa, że zawsze trzeba mówić prawdę. Sześciolatkowie w czasie wojny wiedzą więcej niż ich rówieśnicy w spokojnych czasach.

Kiedy Magda mieszka z Włodziem, płonie getto po powstaniu w 1943 r. "Możesz mi powiedzieć, co tam się tak pali?" - pyta chłopiec. "Ludzie" - znów brutalnie wyjaśnia Magda.

O dziwo, ta odpowiedź dla Włodzia nie była straszna. "Do tej pory mówili mi, że Żydzi" - wyjaśnił swoją ciekawość.

Dzieci po raz drugi

Włodzio przeżył wojnę, zamieszkał w USA. Jego historia zakończyła się happy endem.

Nie zawsze tak było. Nie zawsze Magdzie się udawało. Jeśli twierdzi, że w czasie okupacji oduczyła się łez, to kłamie. Bo wspominając Adasia - płacze.

Adaś był chyba w wieku Włodzia. Chyba, bo wtedy dzieci - zabiedzone, głodne - zawsze wyglądały na trochę młodsze.

Razem z mamą ukrywał się na Boernerowie, wtedy peryferyjnej dzielnicy Warszawy, pełnej ogrodów i pól. Na jednym z takich pól matka wygrzebała jamę w ziemi i tam schowała synka. Sama poszła szukać jedzenia.

Kiedy wróciła, dziecko umierało. Jacyś Polacy, degeneraci, znaleźli chłopca, polali benzyną i podpalili. Tak, dla żartu. Chcieli zobaczyć, jak się Żyd pali.

Matka pobiegła po pomoc, miała szczęście, trafiła na kogoś z konspiracji. Zawiadomiono Magdę.

Pojechała do mieszkania koleżanki na Boernerowie.

Opowiada: - Wchodzi bardzo piękna pani i ma tłumok związany sznurkiem, w kocu. Ja mam 18 lat, a ona przede mną klęka i mówi: "Proszę, weź mojego syna". Wzięłam go jak swojego.

Doktor Jędrzejowski - ten, który z własnej woli wchodził do getta - zabrał Magdę i Adasia do domu swojej siostry na ulicy Kościelnej.

Grodzka: - Poprosiłam go, żeby zbadał dziecko dokładnie. Że jeżeli jest jeden procent szansy na uratowanie go, to próbujemy. A jeśli nie, to uśpijmy go, żeby się nie męczył.

Lekarz ocenił szanse na półtora procenta. Udało się przetransportować Adasia do Szpitala Maltańskiego, ale zaraz trzeba go było stamtąd zabierać. W końcu, po kilku dniach tułaczki, trafił do sióstr ewangeliczek, które na Królewskiej miały swój szpital.

- On ani razu nie powiedział "boli", ani razu nie powiedział "mamo". Nie miał siły podnieść rączki. Tylko mówił takim skrzeczącym głosem: "Jeść, jeść" - płacze Magda. - Jak miało bardzo boleć, to dostawał cukier, a co chwila rzadką kaszkę.

Adasia nie udało się uratować. Zmarł u zakonnic. - Ale umarł w czystym, ciepłym łóżeczku, nie był głodny, w otoczeniu ludzi pełnych miłości - Magda podnosi głos. - Nie przez komin.

Dwaj bandyci, którzy podpalili Adasia, zostali odnalezieni i zlikwidowani przez kolegów Magdy z oddziału "993/W".

Bezradność

Powstanie w getcie, które wybuchło 19 kwietnia 1943 r., pamięta dobrze. Razem z przyjaciółmi weszła na dach budynku przy obecnej ulicy Powązkowskiej, blisko getta.

- Leżeliśmy na tym dachu i ogarniała nas absolutna bezradność. To jest straszne uczucie - mówi. A już najgorsza bezradność była, jak zobaczyliśmy, mogę przysiąc, jak na balkon po drugiej stronie muru wyszli ludzie. To było tak blisko, że mogłam rozróżnić, że to był starszy pan, starsza pani, młody człowiek, młoda kobieta i dwójka dzieci. Widziałam to. Ten starszy pan każdemu położył rękę na głowie, potem wyrzucał po kolei, zacząwszy od dzieci. Na końcu sam skoczył. Nic nie mogliśmy zrobić. Zeszliśmy w potwornym stanie psychicznym.

Do dziś twierdzi, że tamta bezradność była błędem polskiego podziemia. Jednak dowództwo AK było przekonane, że na powstanie powszechne w Warszawie jest za wcześnie. "Walka taka musiałaby siłą rzeczy objąć całe miasto. Na taką walkę nie był to czas właściwy. Byłaby ona znacznie przedwczesna w toku toczącej się wojny. Wielkie wystąpienie zbrojne AK, do którego nie była ona w tym czasie przygotowana, musiałoby jedynie rozszerzyć masakrę niemiecką na całe miasto, a nawet i dalej. Toteż pomoc AK musiała być ograniczona do wystąpień lokalnych, które miały na celu albo zrobić wyłomy w murach ghetta, aby umożliwić Żydom ucieczkę, albo odciążyć nacisk niemiecki na ghetto przez dywersję pod jego murami" - napisze po wojnie gen. Tadeusz Pełczyński z Komendy Głównej AK.

Takie próby - niszczenia muru otaczającego getto czy atakowania Niemców - przeprowadzano. W pierwszym dniu powstania akowcy próbowali wysadzić mur przy Bonifraterskiej. Plan się nie powiódł, były straty. Podobnie było później. Owszem, udało się zlikwidować posterunek policji, doszło do starcia na placu Muranowskim. Ale to nie mogło zmienić biegu wypadków.

Magda nie może tego zaakceptować. Argumentów militarnych czy politycznych nie uważa za usprawiedliwienie. - Była bierność - twierdzi. - Niewiele osób brało udział w dostarczaniu broni do getta! Niewielu pomagało w ucieczce. To jest wstyd! Jeżeli chcieli zrobić powstanie, to wtedy trzeba było razem! To była sprawa honoru. I tak byłby Holokaust, i tak byłby Holokaust! I getta, i Warszawy! Tak to się przecież skończyło, w 1944.

Wygnanie

Ponad rok później, w 1944 r., powszechne powstanie w Warszawie rzeczywiście zakończyło się zniszczeniem miasta i tragedią mieszkańców - 180 tys. ludzi zginęło, a setki tysięcy Niemcy wypędzili ze stolicy. Warszawa przestała istnieć.

Ale zanim to się stało, jest 1 sierpnia.

Tego dnia wiadomość o rozpoczęciu walki nie dociera do Magdy. 1 sierpnia po południu spotyka się z narzeczonym, Romanem Grodzkim, w mieszkaniu jego rodziców na Książęcej. Potem szukają swojego oddziału, bez skutku. Zostają przydzieleni do batalionu "Kiliński", walczą w Śródmieściu. Magda dobrze strzelała, zostaje więc strzelcem wyborowym. "Zdejmuje" niemieckich strzelców wyborowych (tzw. gołębiarzy), którzy polują na cywilów.

Dziś denerwuje ją "antyfeminizm", panujący, jak twierdzi, w opracowaniach o Powstaniu Warszawskim: że kobiety przedstawia się jako sanitariuszki, a nie pisze się o tych, które walczyły z bronią. Ona walczy. Wychodzi bez draśnięcia, co ją dziwi.

Uważa, że rozpoczęcie walk w tamtym momencie było błędem dowództwa. - Największymi bohaterami byli ludzie cywilni, nie wojsko - wspomina. - Tak, na początku, jak się zaczęło, był entuzjazm tłumu, sztandary, szał radości. Ale potem było piekło, nieprawdopodobne piekło, nieprawdopodobny nonsens. I cywile byli nadzwyczajni. Oni mieli prawo poderżnąć nam, żołnierzom, gardła. Jak oni cierpieli! A o nich nikt nie dbał, byli zostawieni sami sobie! Nie robi się powstania, którego miało nie być. Miała być "Burza" [planowano, że akcja "Burza" ominie Warszawę - red.], dlatego w mieście nie było broni, amunicji, środków opatrunkowych.

Z Powstania Warszawskiego wychodzi razem z kolegami. Jej starsza siostra Maria, którą odnalazła i zabrała do swego oddziału, decyduje się na ucieczkę w drodze do Ożarowa.

Wtedy Magda widzi ją po raz ostatni na długie 20 lat.

Marii udaje się dotrzeć do Krakowa, a potem wraca do Warszawy. Tu od razu po wojnie jest aresztowana przez komunistyczne władze, a działalność siostry i ojca, przedwojennego polityka, są dowodem "winy". W więzieniach siedzi pięć lat.

Los siostry jest skutecznym ostrzeżeniem dla Magdy, że musi zostać na emigracji.

Wcześniej jednak przechodzi przez szereg niemieckich obozów jenieckich. To złe wspomnienia: głodu, chorób, śmierci, niepewności.

Wyzwolenie przychodzi 13 kwietnia 1945 r. i nie oznacza końca trudów wojny. Raczej początek nowego okresu: powojennej tułaczki wygnańców (słowo "emigrant" chyba nie jest tu adekwatne). Poszukiwań, rozczarowań.

Grodzka: - Najgorsze wtedy było to, że zostaliśmy sami. Byliśmy absolutnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, po konspiracji, po Powstaniu Warszawskim, po obozach. Co dalej robić? Nikt nie wiedział.

Ona rusza na poszukiwania - narzeczonego i ojca. Wtedy wszyscy wszystkich szukają.

Romek odnalazł się w Murnau. Powstańcza rana nie goiła się, groziła mu utrata ręki. Magda, osłabiona i chora, znów walczy: o lekarza, o operację, o transport do Włoch, gdzie w korpusie gen. Andersa są lepsze warunki.

Odnajduje też ojca. Zaginął, gdy w 1942 r. przez Węgry próbował dostać się do Londynu. Złapany przez Niemców, trafił do obozu koncentracyjnego Flössenburg. - Cały czas wierzyłam, że żyje - mówi. - Pokłóciłam się nawet kiedyś z babunią, kiedy chciała dać na Mszę za jego duszę.

Rok 1946 r. Magda pracuje w wojskowej kantynie we Włoszech, gdy wzywa ją dowódca i mówi, że w cukierni w miasteczku 40 km dalej czeka tato.

Pojechała: - Pamiętam to, jak dziś. Ojciec siedział w kącie, tak po skosie od wejścia. Patrzeliśmy na siebie i nie mogliśmy się ruszyć, tak nas sparaliżowało. Potem, jak się przytuliliśmy, to obydwoje mówiliśmy to samo: "Nie płacz, kochanie, nie płacz, kochanie".

Ojciec przetrwał obóz. O swoich przejściach nie opowiadał. Do Polski wrócić nie mógł. Gdy armia polska na Zachodzie została rozwiązana, Magda, Romek i ojciec wyjechali do Wielkiej Brytanii. A potem dalej - do Kanady.

Dzieci po raz trzeci

Do Polski po raz pierwszy po wojnie przyjechała w 1970 r.

Bilet na samolot kupili jej synowie. Widzieli, że tęskni. Żeby zdobyć pieniądze, sprzedali sanie motorowe (Magda wygrała je dla nich na loterii, z okazji Balu Mokasynowego organizowanego w kanadyjskiej miejscowości Combermere, gdzie mieszkali).

Kiedy dostała bilet i zrozumiała, że sprzedali dla niej wymarzone sanie, którymi jeszcze nie zdążyli się nacieszyć, po prostu płakała.

A potem wylądowała w Warszawie.

Był 5 stycznia 1970 r. Zimno. Wyszła z samolotu i nie bardzo wiedziała, co robić. Wsiadła do taksówki i poprosiła, żeby ją przewieźć po mieście. Jeździła sześć godzin. Kierowca, widząc, co się z nią dzieje, pokazywał jej miasto, cierpliwie, godzina po godzinie.

Pięć lat później wróciła do Polski na stałe.

Miała 50 lat i kolejny etap życia przed sobą.

Musiała znaleźć zajęcie, żeby zarobić na życie. Uczenie dzieci angielskiego, choć dobrze płatne, nie dawało satysfakcji. Znajoma z okupacji, docent Hanna Olechnowicz, zaproponowała jej opiekę nad autystycznym dzieckiem.

Magda nie wiedziała dokładnie, czym jest autyzm, ani że uważany jest za nieuleczalny.

Pierwsze spotkanie przeraziło ją. Autystyczny chłopiec wył i walił głową o stół. Wróciła jednak. I zaczęła osiągać rzeczy niesłychane - bez dyplomu, bez wykształcenia, za to z intuicją i cierpliwością (i z "Małym księciem" Saint-Exupéry'ego pod pachą).

Konstanty Gebert, pisarz i publicysta, wspomina: - Magdę poznałem na początku lat 80. Nasz syn Janek miał trzy lata i jeszcze nie mówił. Przyjaciele skierowali nas do Magdy. Posiedziała z nim dłuższy czas, pobawiła się, a potem oznajmiła, że chłopak powinien się bawić suszonym grochem i wodą płynącą z kranu. "Chodzi o to, żeby paluszki pracowały", powiedziała. Wzruszyliśmy ramionami: przecież problem był w języku, nie w palcach. Ale nikt nie miał lepszego pomysłu. No i po kilku tygodniach magdzinej terapii Janek zaczął mówić.

Swoją metodę Magda oparła na trzech zasadach: mówić prawdę; kochać bliźniego jak siebie samego; nie czynić drugiemu, co tobie niemiłe. Niby oczywiste, nie tylko dla terapeuty.

Nie każdemu z dzieci, które trafiły do założonej przez Magdę "Poradni dla Dzieci Autystycznych i ich Rodzin", udało się pomóc. Jednak większość z jej ponad sześciuset pacjentów jest samodzielna: potrafi się umyć, ubrać, jeść przy stole.

Jeszcze w latach 70. autyzm uważano za nieuleczalny, a propozycją, którą mogli usłyszeć rodzice szukający pomocy, było zwykle umieszczenie dziecka w zakładzie opiekuńczym.

Magda podeszła do dzieci po prostu, jak do dzieci: trudnych, wymagających uwagi. Pomocy potrzebowała zresztą zwykle cała rodzina - i otrzymywała nie tylko terapeutkę, odwiedzającą ich w wolne od pracy dni, ale też przyjaciółkę, do której mogli dzwonić.

Gebert uważa, że wyjaśnienie sekretu Magdy jako terapeutki jest proste: - Ona te dzieci bardzo kocha i zupełnie nie toleruje poglądu, że coś jest niemożliwe. No i dużo wie o ludziach.

***

Gebert, religijny Żyd, wspomina, jak któregoś szabatowego wieczoru była u nich w domu Magda. I jak opowiadając o okupacji, nagle, dopiero teraz, uświadomiła sobie, że ze względu na prababcię Żydówkę być może sama podpadała pod niemieckie ustawy norymberskie. "Czy to znaczy, że zamiast ratować te dzieci, sama powinnam się była ratować?" - miała zapytać z niedowierzaniem. I zaniosła się śmiechem.

Jakby wtedy, ponad 60 lat temu, nie widziała zagrożeń czasów wojny. Jakby nie rozumiała, co to znaczy narażać się. I jakby potem nie miała pojęcia, że autyzm jest nieuleczalny.

Widziała za to człowieka - tego bezbronnego, dziecko - i robiła to, co uważała za słuszne. Także wtedy, gdy w 1992 r. pomagała Janinie Ochojskiej przygotować pierwszy konwój z pomocą dla Sarajewa.

W Warszawie mieszka niedaleko miejsca, gdzie przed wojną chodziła do szkoły. Denerwuje się polityką. Przygotowuje do druku drugi tom swoich wspomnień. Czyta. Chodzi na spotkania. Czasem myśli o prababci Żydówce, która mieszkała w Wiedniu i była lekarzem.

O swojej pracy mówi: - Wiem, że warto życie przeżyć, jeśli pomoże się choć jednemu dziecku. Mnie ten zaszczyt spotkał.

Pisząc artykuł, korzystałam z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego (www.1944.pl) oraz książki "Polska Walcząca wobec powstania w getcie warszawskim. Antologia tekstów historycznych i literackich" (Warszawa 2003).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2006