Machnów idzie na siew

Pod koniec PRL-u Państwowe Gospodarstwa Rolne zatrudniały tylu ludzi, co górnictwo. 30 lat temu zaczął się proces ich likwidacji.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

Żniwa w PGR-ze pod Tomaszowem Lubelskim, lata 60. XX w. / MUZEUM REGIONALNE W TOMASZOWIE LUBELSKIM
Żniwa w PGR-ze pod Tomaszowem Lubelskim, lata 60. XX w. / MUZEUM REGIONALNE W TOMASZOWIE LUBELSKIM

Jechaliśmy z mężem na szparagi do Niemiec, bo nie było czym domu ogrzać. To był koniec lat 90. Nie chcieliśmy się wtedy przyznać, że my z PGR-u. Czemu? A to pani nie wie, co o pegerusach w gazetach pisali? Że pijacy, dziecioroby, że kraść się nauczyli i robić im się nie chce. Jeszcze by nas na te szparagi nie wzięli… – wspomina Jolka i prosi, żeby, broń Boże, nie podawać jej nazwiska.

Artykuły, które po 1989 r. publikowały polskie media, utrwaliły w społeczeństwie obraz pegeerowskich osiedli jako miejsc zaniedbanych i biednych, dotkniętych alkoholizmem. Często prezentowano pogląd, że „pegerusy” są sami sobie winni. Bo przecież wszystko zależy od człowieka, wystarczy wziąć sprawy w swoje ręce. Gdy w Polsce rodził się kapitalizm, mało kto dostrzegał, że w tym nowym świecie nie wszyscy dostali równe szanse.

Byłam szczęśliwa

Pieniądze zarobione wtedy w Niemczech poszły na remont ogrzewania i spłatę długów. Jolka jeszcze przez dwa lata z rzędu zostawiała córkę u teściów i jeździła do pracy za granicę.

Jej ojciec był kombajnistą w PGR-ze w Nowosiółkach (gmina Telatyn, dziś powiat Tomaszów Lubelski). Ona skończyła szkołę zawodową, potem zaszła w ciążę i nie miała już głowy do dalszej nauki. Pamięta marzenia z tamtego czasu: że wyjdzie za mąż, podejmie pracę, z czasem wykupią mieszkanie w bloku (w PGR-ach często mieszkano w niewielkich blokach). Nikt z jej znajomych nie marzył o wyjeździe z rodzinnej wsi, nie mówiąc o studiach. Nie było takich wzorców.

Był koniec lat 80., Jolka nie interesowała się polityką. Nie wierzyła, że ten uporządkowany świat zmieni jedno zarządzenie. – Byłam wtedy szczęśliwa i lubiłam swoje życie – wspomina dziś. – Mąż skończył samochodówkę [szkołę zawodową mechaników samochodowych – red.] i zaraz dali mu pracę. Urodziły się dzieci. Może z perspektywy jednego żałuję: że się dalej nie uczyłam. Dlatego dzieciom kładłam do głowy, że bez szkoły nigdy się z tej dziury nie wyrwą.

Jolka mówi, że tutaj ludzie tęsknią za dawnymi czasami. Także ona tęskni. Bo 30 lat temu Machnów Nowy – miejscowość w pobliżu Tomaszowa, dziś licząca nieco poniżej tysiąca mieszkańców – tętnił życiem. Był to największy kombinat rolny na Lubelszczyźnie i trzeci co do wielkości w Polsce. Przypominał wymyślone przez sowieckiego przywódcę Nikitę Chruszczowa agromiasto, w którym robotnik rolny miał dom, pracę i rozrywkę. W najlepszym okresie kombinat gospodarował na obszarze ponad 11 tys. hektarów. Zrzeszał okoliczne PGR-y (w Żurawcach, Rudzie Żurawickiej, Korniach, Nowosiółkach, Dyniskach, Wierzbicy, Machnowie Starym i Plebance), a także zakłady: mechaniczny, remontowo-budowlany, przemysłu rolnego. Działały: masarnia, suszarnia pasz, piekarnia, gorzelnia. Kombinat zatrudniał 1200 pracowników, pola ciągnęły się pod granicę ze Związkiem Sowieckim.

– Rano kilka autobusów dowoziło pracowników – wspomina sołtys Zbigniew Sikora. – Ludzie wysypywali się na przystanku jak cukier z torby i każdy szedł na swój odcinek.

Rolnicza Nowa Huta

Kombinat w Machnowie Nowym miał być czymś w rodzaju Nowej Huty polskiego rolnictwa. Powstał w gminie Lubycza Królewska na terenach odebranych rodzinom ziemiańskim. Pamiątki po przedwojennych dworach wciąż można znaleźć w okolicy. Pod koniec lat 40. brygady robotnicze postawiły w szczerym polu 57 bliźniaczych domów – i tak powstał Machnów Nowy (w pobliżu Machnowa Starego). Każdy dom mógł pomieścić dwie rodziny, a poddasze mógł zająć kawaler lub młode małżeństwo jeszcze bez dzieci.

Z lotu ptaka osiedle wygląda jak oaza wśród pól i lasów. Ogrody i sady wokół domów pozwalały odpocząć po pracy. O Machnowie Nowym pisały gazety, Polska Kronika Filmowa poświęciła mu kilka materiałów. Jeden z filmów pokazuje traktorzystów jadących na siew, na maszynach umocowane portrety Bolesława Bieruta, przywódcy powojennej komunistycznej PRL – to akurat urodziny Bieruta. Radość maluje się na twarzach robotników, a „robota pali im się w rękach” – słychać głos lektora, Andrzeja Łapickiego. Pracują w otwartych kabinach, bez wygłuszaczy.

– Pamiętam te stare ciągniki na gąsienicach, nazywaliśmy je stalińce, bo przyjechały z ZSRR – wspomina Jan Wójtowicz, który zatrudnił się w PGR-ze w latach 60. – Jeździłem też na czeskich zetorach i naszych ursusach. Pracowaliśmy 12 godzin na 12, robota w polu szła na dwie zmiany. Kiedyś traktorzysta na nocnej zmianie tak się zagapił, że kilka razy przeorał granicę.

Czas kolektywizacji

Państwowe Gospodarstwa Rolne powołano w 1949 r., odwołując się do wzorców sowieckich. Stały się oczkiem w głowie komunistycznej władzy, która – w ramach tworzenia nowego społeczeństwa – postanowiła przebudować także polską wieś. Zamiast gospodarstw prywatnych na wsi miały istnieć dwie formy własności: państwowa (właśnie PGR-y) i spółdzielcza. Chłop miał pozbyć się własności i uzyskać „przywileje” robotnicze. Tak o tym mówił później Jakub Berman, do 1956 r. członek ścisłych władz PRL, w rozmowie z Teresą Torańską: „Chłop upodabnia się w stylu życia do robotnika, w innych układach społecznych zaczyna egzystować, pracuje 8 godzin, ma urlop, może odpocząć”.

W PGR-ach wprowadzono brygadowy system pracy i administrację, która z czasem bardzo się rozrosła. W 1951 r. powołano odrębne Ministerstwo Państwowych Gospodarstw Rolnych i siedem zarządów terytorialnych, a prócz tego Centralne Laboratorium Przemysłu Rolnego oraz Biuro Urządzeń i Melioracji Rolnych. Rozbudowana struktura sprawiła, że decyzje podejmowane w centrali przechodziły kolejne szczeble. Gospodarstwa nie miały samodzielności, ich pracownicy musieli realizować nawet absurdalne decyzje z góry.

Okres do roku 1956 to także czas represji wobec rolników przeciwnych zrzeszaniu się w spółdzielnie i niechętnych oddawaniu ziemi (w tym tej, którą im nowe państwo niedawno z taką pompą rozdało). Rewizje, grzywny, niszczenie dobytku i aresztowania spadały na opornych – również tych, którzy nie wywiązywali się z przymusowych dostaw.

Z gospodarczego punktu widzenia ta rewolucja w rolnictwie nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po 1950 r. nastąpił wręcz spadek produkcji rolnej. Gdy w budżecie pieniądze szły na zbrojenia, w sektorze rolnym brakowało przysłowiowych grabi i kos, nie mówiąc o sprzęcie ciężkim. Nastąpiły braki w zaopatrzeniu, półki sklepowe świeciły pustkami, rosły ceny mięsa w nielegalnym handlu. Władza zrzucała winę na kułaków i imperialistów. Polska Kronika Filmowa grzmiała o spisku państw zachodnich, które zrzucają stonkę na uprawy.

Zanim upadł PRL

Przełom październikowy 1956 r. to także przynajmniej częściowa zmiana nastawienia władz PRL do rolnictwa. Odstąpiono od kolektywizacji, która kontrowersje budziła zresztą także wśród działaczy komunistycznych. Sceptyczny był wobec niej Władysław Gomułka, po 1956 r. nowy lider partii i państwa (w swych „Pamiętnikach” pisał, że odebranie chłopom ziemi nie jest dobrym pomysłem, a Polska powinna iść własną drogą do socjalizmu).

Po roku 1956 z ok. 10 tys. spółdzielni, tworzonych pod przymusem na odebranej chłopom ziemi, pozostała więc jedynie garstka. Przetrwały natomiast ­PGR-y, zakładane na bazie skonfiskowanych majątków ziemskich oraz ziemi odebranej wysiedlanej ludności ukraińskiej, łemkowskiej czy niemieckiej. Zlikwidowano tylko odrębny resort – ich sprawami zajmowało się odtąd Ministerstwo Rolnictwa.

Z czasem PGR-y zyskały większą samodzielność: mogły działać na własny rachunek, miały osobowość prawną, możliwość decydowania o produkcji. Gdy jednak okazało się, że wiele z nich ma problem z wykonaniem planu i popada w długi, w latach 60. PGR-y większe i lepiej zarządzane przejęły te słabsze – w ten sposób powstały duże kombinaty rolne.

W 1989 r. sektor PGR-ów obejmował prawie 18 proc. powierzchni ziemi rolnej w Polsce i zatrudniał 395 tys. osób. Ustawą z 19 października 1991 r. zlikwidowano Państwowe Gospodarstwa Rolne – ich majątek przejęła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Stało się tak, choć wiele z nich miało zyski i dobrze radziło sobie w nowej sytuacji.

Ze społecznego punktu widzenia to trochę tak, jakby jedną ustawą zamknąć wszystkie kopalnie – u progu III Rzeczypospolitej w górnictwie oraz w PGR-ach zatrudniona była podobna liczba ludzi.

Poczucie odcięcia

Gdyby Jolka chciała dziś posłać córkę do szkoły muzycznej albo na kurs języka obcego, musiałaby o tym szybko zapomnieć. Takie zajęcia odbywają się 20 km stąd, w Tomaszowie Lubelskim. Ostatni autobus z Tomaszowa odjeżdża w stronę Machnowa około 17, a zajęcia w szkole muzycznej trwają do wieczora.

Gdy upadł transport publiczny, rynek przejęli prywatni przedsiębiorcy transportowi. Choć po okolicy jeżdżą busy, z niektórych wiosek nie można się wydostać, nie mając własnego auta – busom nie opłaca się do nich zajeżdżać po jednego czy dwóch pasażerów.

Teraz poczucie odcięcia i alienacji wzmocniła epidemia: młodzież przestała chodzić do szkoły, a prywatne firmy transportowe są na granicy bankructwa, bo nie mają kogo wozić. Bez własnego auta trudno tu funkcjonować. Z czego ma jednak utrzymać auto sprzedawczyni w sklepie, zatrudniona na śmieciówce?

– Mam umowę-śmieciówkę i zarabiam tyle, że na emeryturze będę biedną staruszką. Nie mam nawet minimalnej krajowej – mówi Jolka. – W okolicy ciężko z pracą, więc pracodawcy robią, co chcą.

Transport i praca to nie jedyne przyczyny, dla których wiele terenów dawnych PGR-ów jest w strukturalnie gorszym położeniu. Teraz doszła edukacja. Jolka nie ma pieniędzy, aby kupić córce dobry komputer z mikrofonem i kamerką, a także zapłacić za szybszy internet. Lekcje online się tną, uczniowie słyszą co drugie zdanie albo przez kilka dni nie mogą zalogować się na platformę.

Wiatr w oczy

Problem z edukacją zaczął się jednak wcześniej – z chwilą, gdy rząd PiS zlikwidował gimnazja. Wcześniej to one były dla tutejszych dzieci szansą na szybsze rozpoczęcie lepszej edukacji – gimnazja były lepiej wyposażone niż podstawówki, oferowały nie tylko pracownie biologiczne i chemiczne, ale też zajęcia pozalekcyjne. Teraz wprowadzone na nowo ośmioklasowe podstawówki zatrzymały młodzież na wsi, gdzie poziom nauki jest niższy, a nakłady na szkoły mniejsze. Absolwentom tych podstawówek trudniej jest dostać się do lepszego liceum czy technikum w mieście.

Jolka cieszy się, że syn skończył studia w stolicy i nie chce wracać do Machnowa. Co by tu robił? – Jak to, co? Stałby pod sklepem i drobne liczył – śmieje się koleżanka Jolki, która wpadła po sąsiedzku pożyczyć cukier.

W jesienne przedpołudnie przed sklepem spotykam czterech mężczyzn w średnim wieku, na zewnętrznym parapecie sklepowego okna stoi kieliszek. Mówią, że nie ma tu dla nich pracy. Trochę się więc po okolicy pokręcą, odwiedzą matki, skopią im ziemię w ogrodzie na zimę, zrobią konieczne remonty, a potem jadą w świat szukać zarobku.

– Macie rodziny? – pytam. – Jakieś przyrodnie żony i dzieci w świecie każdy ma – odpowiada Maciej, który już jako 14-latek pracował w PGR-ze przy cielakach, uczyć się nie chciał, a rodzice nie zachęcali, bo i po co? Robota była na miejscu.

Jolka nie chciałaby takiej przyszłości dla swoich dzieci. Ale podkreśla, że choć chłopaki spod sklepu nie wylewają za kołnierz, są chętni do pomocy i nikomu krzywdy nie robią. Tak im się życie ułożyło, ludzie różnie znoszą nieszczęścia. Jolka widzi to po swoim mężu: jeździł busami, przez pandemię firma padła i wylądował na zasiłku: – Mąż wstydził się iść do opieki społecznej, zawsze dobrze pracował, a tu nagle po zasiłek trzeba się zarejestrować. Biednym zawsze wiatr w oczy. Bogatszy sobie w takiej pandemii poradzi, a my co? Możemy tylko obrączki ślubne w lombardzie zastawić.

Stan umysłu

30 lat temu likwidowane PGR-y, zlokalizowane daleko od ośrodków miejskich, okazały się dla pracowników i ich rodzin pułapką. W promieniu 20-30 km nie było widoków na pracę.

– Było ciężko, rodzice żyli z opieki społecznej. Ojciec pił, czasem trafiła mu się dorywcza robota w polu. Wiedziałam, że nie mogę na nich liczyć – opowiada Magda, brunetka po trzydziestce. – Musiałam sama zarobić na książki i ubrania. Chodziłam zbierać truskawki i maliny.

Magda mieszkała w Dyniskach Nowych (także gmina Lubycza Królewska). W 2011 r. miejscowość liczyła 155 mieszkańców. Kilka bloków i dawny PGR, nawet sklepu nie ma. W XIX w. właścicielem wsi była rodzina Skolimowskich, bywali u nich kompozytor Franciszek Liszt i malarz Artur Grottger, który stworzył tu cykl rysunków o powstaniu styczniowym pt. „Lithuania”. Grottger chodził po okolicy na spacery z ukochaną Wandą Monné. Przypomina o tym rzeźba postawiona na pamiątkę ich pobytu we dworze.

Po maturze Magda wyjechała do Warszawy, skończyła studia, znalazła pracę. – Zawsze uważałam, że jeśli tam wrócę, będzie to moja porażka życiowa. Nie oszukujmy się, wybicie się z takiej miejscowości to było coś, co udawało się nielicznym – wspomina. – Moje koleżanki zostały w tych blokach, żyją z 500 plus, ich mężowie pracują w gospodarstwach, które powstały na terenie dawnych­ ­PGR-ów, lub wyjechali za granicę. Nie chciałam tak żyć, ciężko pracowałam i doszłam do stanowiska asystenta kierownika w McDonaldzie.

Znajomi Magdy z Warszawy nie wiedzieli, co to takiego PGR. Przyjechali z innych części Polski, w pośpiechu kończyli studia zaoczne, bo na dzienne nie było ich stać. Każdy coś za sobą zostawił.

Magda czuła, że wszystko zależy od niej, że wzięła los w swoje ręce, że oderwała się od przeszłości. Ale przeszłość nie dała o sobie zapomnieć. Wyszła za chłopaka z PGR-u, znali się jeszcze ze szkoły. Po kilku latach zaczęło się piekło. Alkohol, awantury, rozwód.

Dziś uważa, że można z PGR-u wyjechać, ale wszędzie zabiera się go ze sobą, bo PGR to stan umysłu. Ojciec pije, matka ledwie wiąże koniec z końcem, ale nie ma dokąd uciec, nie może się wyprowadzić, bo nie ma pracy. Znosi awantury, czasem przemoc. Strach odkłada się w dzieciach, które, bywa, powtarzają wyuczony scenariusz: robią to, od czego długo próbowały uciekać. Magda nie chce, aby takie życie stało się udziałem jej dzieci.

Republika kobiet

Maria Hejzer ma kłopoty ze słuchem. Stoję przed jej blokiem w Machnowie Starym i krzyczę na całą ulicę. Głos niesie się po okolicy, odbija się od budynków dawnego PGR-u. To tam Maria nabawiła się wady słuchu, jakieś nieleczone zapalenie czy coś w tym rodzaju, jak potem wytłumaczy.

Była dojarką. Wstawała o trzeciej rano, aby zdążyć z robotą i potem naszykować dzieciom śniadanie. Dzieci urodziła jedenaścioro. Wszystkie zdrowe, dawno poszły na swoje.

– Gdyby wtedy dawali 500 plus, nie musiałabym pracować, z dzieci byśmy żyli. A teraz emerytury mam tyle, co kot napłakał, tysiąc złotych z ogonkiem. Świadczenie dla matek, co urodziły czworo dzieci i więcej, nie należy mi się, bo pracowałam – opowiada Maria. – Urabiałam sobie ręce po łokcie, a koleżanki nie pracowały i teraz mi się w nos śmieją.

Kiedy upadł PGR, chwytała się różnych prac, by wykarmić dzieci. Rwała pokrzywy na skup, zbierała owoce, wynajmowała się do buraków. Jakoś dotrwała do emerytury. – Pani patrzy, jak tu teraz smutno, budynki pegeerowskie w ruinie, dużo ludzi wyjechało. Baby same gospodarzą, bo chłopy za granicą albo na tirach po kraju jeżdżą – mówi Maria.

Pewnie dlatego powodzeniem cieszy się Koło Gospodyń Wiejskich w Machnowie Nowym. Mąż Barbary Greszty, przewodniczącej Koła, jeździ ciężarówkami od 15 lat. Jej zastępczyni Anna Knap też widzi męża raz na kilka tygodni. Kobiety spotykają się w kuchni przy dużym stole.

– Naszą specjalnością jest bigos. Ale to nie gotowanie jest najważniejsze. Liczy się to, że możemy pobyć razem. Lepiej przyjść tutaj, niż w domu oglądać telewizję – podkreśla Barbara. – Mój mąż pracował w PGR-ze, jeździł na ciągniku. Pewnego dnia przyszedł i powiedział: „Dzieci trzeba normalnie wychować, nie możemy na wszystkim oszczędzać”. Gdy zaczął jeździć na ciężarówkach, zrobiło nam się lepiej. Ale coś za coś, przyszła rozłąka, ze wszystkim w domu jestem sama.

Katarzyna Chmielowiec-Kaluźniak pracuje w sklepie, a na Facebooku prowadzi Lokalną Grupę Działania – Przyjazny Machnów Nowy. Z nostalgią wspomina dzieciństwo, choć jest dopiero po trzydziestce i gdy się urodziła, kombinat miał już za sobą czasy świetności.

Gdy Katarzyna wyszła za mąż, okazało się, że w okolicy nie ma pracy. Wyjechali z mężem za granicę. – Ale nie umiałam tam żyć, tu jest moje miejsce. Jestem pegeruską – uśmiecha się dziś. Mąż został w Anglii, pracuje na wózku widłowym. – Wierzę, że coś się w Polsce zmieni i mąż znajdzie tutaj pracę. Ciężko tak żyć na dłuższą metę – dodaje.

Katarzyna jest radną w gminie Lubycza Królewska, angażuje się w pomoc charytatywną. Akcja „Hania”, zorganizowana dla dziewczynki z zespołem Downa, skonsolidowała całą osadę. Udało im się zebrać potrzebne pieniądze, Hania pojechała na obóz.

– Nie zdarzyło się, żeby ktoś odmówił. Wszyscy się tu znają, nawet jak chłopaków spod sklepu o coś poproszę, pomagają. Może to jest właśnie to „coś”, co wyróżnia pozytywnie mieszkańców dawnych PGR-ów? – zastanawia się ­Katarzyna. – Że żyli w jednej społeczności i pozostała im solidarność.

Ona sama pomaga innym, bo zna smak nieszczęścia: straciła dwuletniego synka.

Ziarno pierwszej kategorii

Włodzimierz Kotyła trafił do PGR-u po raz pierwszy z grupą studentów Akademii Rolniczej. Zamieszkali w barakach w Żurawcach. Pamięta, że lał deszcz, więc kartofle kopali, stojąc na rozłożonych deskach. No i pili. Bo co innego robić wieczorem na takim odludziu?

Ponownie trafił do PGR-u w 1976 r., jako świeżo upieczony magister inżynier, specjalista do spraw agrolotniczych. To była szansa dla młodych ludzi na przydział mieszkania i dobrą pracę. On miał uzdolnienie do mechaniki, usprawnił gospodarstwo, wymyślił taśmociąg do załadunku nawozów na samoloty. Szybko został kierownikiem PGR-u w Rudzie Żurawieckiej. Zarządzał oborami, w których stało 200 krów i 700 cieląt, a także areałem ziemi o powierzchni 1100 hektarów.

– Miałem pod sobą 75 ludzi i już na początku wyrzuciłem piętnastu za picie – wspomina. – Przymykało się oko na wiele rzeczy, ale zabraniałem chlać przy robocie. Ludzie mało zarabiali, trzymali świnki w przydomowych komórkach, zboże kradli z magazynów, ale co było robić? Wszystkich musiałbym zwolnić.

Włodzimierz Kotyła broni PGR-ów, bo te dobrze zarządzane przynosiły zyski. Gospodarstwa były uprzemysłowione, wapnowali gleby, dawali dobre opryski, ziarno było pierwszej kategorii, no i stosowali innowacje, o których rolnik indywidualny mógł tylko marzyć. Właśnie o tym donosiła Polska Kronika Filmowa: „Dziś w Machnowie niezwykły ruch i niezwykli goście. Po raz pierwszy zastosujemy tutaj rozsiewanie nawozów sztucznych przy pomocy samolotów” – mówił lektor.

– PGR czarterował samoloty z Mielca razem z pilotami i mechanikami. To był AN24, latał cztery metry nad ziemią, rozsiewał saletrę amonową. Piloci siedzieli w kombinacie od kwietnia do jesieni – wspomina Włodzimierz.

Największym świętem w PGR-ze były dożynki. Była zabawa dla pracowników i słodycze dla dzieci, wieńce i przyśpiewki. Do Machnowa przyjeżdżali artyści: Hanka Bielicka, Jerzy Połomski, Karin Stanek. Śpiewali w świetlicy, którą robotnicy rozebrali nocą i przenieśli do Machnowa Nowego, gdy w 1951 r. na rozkaz Stalina przesuwano w tej okolicy granicę polsko-sowiecką.

– Jak nie było nic innego, kiełbasa z nutrii dobrze szła pod wódkę – wspomina Włodzimierz Kotyła. – Na szczęście miałem pod sobą staw i gorzelnię, więc na dożynki była też rybka i spirytus.

Nikt nie chciał rozmawiać

Jan Błaszczuk zaczął pracę w PGR-ze w Machnowie w 1980 r. Gdy skończył Akademię Rolniczą w Lublinie, objeżdżał okoliczne gospodarstwa w poszukiwaniu pracy i tu spodobało mu się najbardziej.

– Dostałem mieszkanie, ludzie byli serdeczni, na miejscu szkoła, przedszkole, ośrodek zdrowia, apteka. Była stołówka, gdzie można było zamówić obiady. Pracownicy PGR-u mieli za darmo deputat mleczny i działki 25-arowe pod ziemniaki. Moje dzieci w mieście nie mają takich warunków socjalnych, jakie miałem – wspomina. Zaczynał jako specjalista produkcji zwierzęcej, ale szybko został zastępcą dyrektora do spraw produkcji.

Gdy ogłoszono prywatyzację PGR-ów, Jan Błaszczuk wszedł do zarządu komisarycznego, który tutejszy kombinat rolny musiał przekazać Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa (dziś to Agencja Nieruchomości Rolnych).

– Żal gardło ściska, jak się popatrzy na rolnictwo czeskie. Tam zmodernizowano duże gospodarstwa i do dziś funkcjonują one na zasadach spółdzielczych – mówi Błaszczuk. – W Polsce był inny klimat polityczny, nikt nie chciał z nami rozmawiać. A przecież u nas produkcja szła dobrze. Mieliśmy trochę kredytu, ale bez problemu byśmy go spłacili… Dyrektor PGR-u w pobliskim Przewodowie opierał się kilka lat, ale i on musiał skapitulować.

Wtedy jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać spółki pracownicze. Ale istniały tylko po dwa-trzy lata i padały. Brakowało dobrej kadry zarządzającej, a wśród załogi dominowało pegeerowskie myślenie: „To nie moje, to co się będę starał?”.

Z czasem Skarb Państwa wyprzedał lub oddał w dzierżawę majątek dawnego kombinatu. Jan Błaszczuk wraz z dwoma kolegami założył w 1995 r. spółkę Astra, która działała przez 25 lat i obrabiała 650 hektarów. Zatrudnili sześciu pracowników, podczas gdy przed restrukturyzacją na takim terenie pracowało kilkadziesiąt osób.

Błaszczuk: – Ale kiedyś nie było takiego sprzętu. Dziś nikt już obornika końmi nie wywozi, nikt go też nie narzuca widłami na wóz. Mechanizacja usprawniła pracę. Natomiast prawdziwą zmorą PGR-ów była rozbudowana administracja, roiło się od sekretarek, księgowych, kierowników. Gdy ruszyliśmy z naszą spółką, sami wszystko robiliśmy.

W Machnowie mówili, że magister inżynier jeździ ciągnikiem, ale dzięki temu spółka radziła sobie w zmieniających się warunkach.

– Teraz nie ma żadnej satysfakcji z pracy w rolnictwie – uważa Jan Błaszczuk. – Wszystkim chcą sterować urzędnicy. Wciąż nowe zakazy, zalecenia i stosy papierów. Podam przykład: ktoś wymyślił, że do 15 października musi być zaorane i zasiane. I trzymałem się tego jak pijany płotu, choćby dwa tygodnie lało i w pole nie można było wyjść, bo inaczej dopłaty unijne zabiorą.

NIE WSZYSTKIM udało się tak, jak Janowi Błaszczukowi. Część pracowników dawnego kombinatu w Machnowie poszła na wcześniejsze emerytury, wielu żyło z pomocy społecznej, sporo wyjechało do pracy za granicę. W okresie świąt do Machnowa i okolic zjeżdżają samochody z rejestracją niemiecką, szwajcarską, brytyjską.

– Nasza młodzież i średnie pokolenie pracuje za granicą, bo Polska się na nich wypięła. Niby jedna konstytucja, a takie różne traktowanie, nie ma co się dziwić, że wielu ma żal do państwa. Są ludzie, co na restrukturyzacji zbili kokosy, a inni musieli za chlebem jechać w świat – mówi sołtys Zbigniew Sikora.

– Może pani na całą Polskę napisać, że pracowników PGR-ów z dnia na dzień wyrzucili na bruk – dodaje. – Aż dziw bierze, że większość jakoś to przetrwała. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021