W czymś jesteśmy najlepsi

„Miało nie być Polski A i B, a jest, jak widać” – uważa wójt Starego Brusa. Jak się żyje w najbiedniejszej gminie w kraju?

14.06.2021

Czyta się kilka minut

Agnieszka Oziemczuk, Jadwiga Józefczuk, Ewa Józefczuk, Elżbieta Kucharuk, Jolanta Pełka  – panie z Koła Gospodyń Wiejskich w Dominiczynie, kwiecień 2021 r. /
Agnieszka Oziemczuk, Jadwiga Józefczuk, Ewa Józefczuk, Elżbieta Kucharuk, Jolanta Pełka – panie z Koła Gospodyń Wiejskich w Dominiczynie, kwiecień 2021 r. /

Gdyby więcej zależało od kobiet, to nasza gmina byłaby w czołówce. Nikt by nas palcami nie wytykał. U nas dziewczyny sprytne, jak nas drzwiami nie wpuszczają, to wchodzimy oknem – mówi Jolanta Pełka, radna gminy Stary Brus i przewodnicząca koła gospodyń wiejskich w Dominiczynie.

Według rankingu Głównego Urzędu Statystycznego z lipca 2020 r. to właśnie Stary Brus w powiecie włodawskim (woj. lubelskie) okazał się najbiedniejszą gminą w skali całej Polski. Dochód w przeliczeniu na jednego mieszkańca wyniósł tu 2362 złote. Jak się żyje jej mieszkańcom?

Gorsze szanse

– Nie pierwszy raz według GUS jesteśmy na ostatnim miejscu. Trudno jednak podjąć takie działania, żeby mieszkańcy gminy z dnia na dzień stali się bardziej zamożni – mówi Paweł Kołtun, wójt w Starym Brusie. – Nie ma przemysłu. Takie gospodarstwa, jak były kiedyś, po trzy, cztery hektary i do tego ze świnkami i dwiema krowami, to dziś przeszłość. W obecnych warunkach mogą utrzymać się rolnicy działający na dużą skalę.

Gmina Stary Brus liczy łącznie 2010 mieszkańców, sama wieś Stary Brus ma ich nieco ponad 400. Grunty raczej niskiej klasy – przeważają gleby V i VI klasy, więc wpływy z podatków rolnych są niskie. Ludzie utrzymują się głównie z rolnictwa. Paweł Kołtun, który wójtem jest już przez trzecią kadencję, podkreśla, że co prawda gmina jest najbiedniejsza, ale nie ma długów. Szanse dla mieszkańców widzi w turystyce. – Słońce, las i grzyby to nasze atuty – powtarza. Gdy jednak szukam w okolicy noclegu w gospodarstwie agroturystycznym, w internecie nie znajduję żadnych ofert. Także w sklepie spożywczym nikt nie potrafi wskazać rodziny, która zajmuje się taką działalnością. Za to chętnie opowiadają o poziomie życia.

– Kiedyś więcej ludzi brało „na zeszyt”, teraz zdarza się to sporadycznie. A jeśli ktoś już musi, to zawsze oddaje. Dużej biedy po ludziach nie widać – ocenia Diana Madejczyk, sprzedawczyni w Groszku.

Wcześniej Diana pracowała we Włodawie. Wróciła w rodzinne strony, ponieważ tu może liczyć na pomoc matki w opiece nad dziećmi. Choć w mieście zarobki były lepsze, bo tutaj dostaje najniższą krajową, nie narzeka. Podkreśla, że życie tu jest spokojniejsze, można mieć kontakt z naturą, jeść warzywa hodowane we własnym ogródku. Jedyny mankament to brak równych szans w edukacji. Nie ma kółek zainteresowań i zajęć rozwijających, które w mieście są powszechne. Po całodziennej pracy niewielu rodziców decyduje się potem dowozić dzieci do Włodawy, na kurs pływania albo naukę gry na instrumencie.

Zbigniew Koszko, emerytowany prezes Spółdzielni Kółek Rolniczych, mówi, że pod tym względem w czasach ­PRL-u było lepiej. – Kiedyś to były perspektywy, a teraz szkoda gadać. Nie tylko dzieci mogły rozwijać zdolności, bo był na to specjalny fundusz, ale prosty człowiek, jeśli chciał znaleźć pracę, szedł do PGR-u albo do kółka rolniczego i jakoś żył. No i więź międzyludzka była większa. Dziś ludzie kupują w marketach telewizor na całą ścianę i z domu nie wychodzą – podsumowuje Koszko i pakuje zakupy do torby.

Zwolniony na chorobowym

Kościół stoi na uboczu, za murem rozciąga się widok na łąki i las. Wewnątrz chłodno. Ubrana w bezrękawnik Anna Buska myje podłogę, a syn odkurza w zakrystii. Anna ma 54 lata, urodziła ośmioro dzieci: sześcioro z nich poszło na swoje, dwójka jest jeszcze w domu, wkrótce skończą podstawówkę.

– Czasem zastanawiam się, jak ze wszystkim daliśmy radę. Mąż pracował we Włodawie, dostawał najniższą krajową, trzy córki były na studiach, trzy w szkole średniej i dwóch szkrabów w domu. Na szczęście dziewczyny nie były roszczeniowe, same na siebie zaczęły zarabiać – wspomina Anna Buska.

Ona skończyła szkołę zawodową, z wykształcenia jest mleczarką, jednak pracowała głównie jako sprzedawczyni. Teraz zatrudnia ją gmina, na pół etatu: przeprowadza dzieci przez przejście dla pieszych.

– Mąż 33 lata pracował w Spółdzielni Spożywców „Społem”. Gdy zamknęli magazyn, dali mu wypowiedzenie, ale potem uznali, że to za drogo będzie, i zwolnili go dyscyplinarnie, choć był na chorobowym. Później w sądzie pracy przyznali mężowi odszkodowanie, a zakład miał zmienić świadectwo pracy i wypłacić odprawę. Do dziś nic nie dostał, jest na zasiłku.

Jednak Anna Buska nie chce skarżyć się na los. Mówi, że dzieci mądre i zdrowe to jej największy skarb. Żartuje z obiegowych opinii na temat poleskich wsi, że tam ludzie chodzą za potrzebą za stodołę, nie znają internetu, a ich podwórka toną w błocie.

Ela wyszukuje konkursy

Panie z koła gospodyń wiejskich w sąsiednim Dominiczynie (wioska należy do gminy Stary Brus) prezentują dyplomy: pierwsze miejsce w konkursie na najlepszy napój regionalny, trzecie za najlepszą szarlotkę, wyróżnienie za wieniec dożynkowy, kolejne za chleb i najlepszą potrawę regionalną.

– Moje dziewczyny są bardzo zmobilizowane, w tym roku już we wszystkim brałyśmy udział: i w palmach, i w pisankach, i w stroikach. Ela siedzi w internecie i wyszukuje konkursy, założyła też profil koła na Facebooku – opowiada Jolanta Pełka.

Ela, czyli Elżbieta Kucharuk, siada do komputera, gdy obrobi się już z gospodarstwem i pomoże dzieciom w lekcjach. Przez zdalne nauczanie musiała sobie gruntownie powtórzyć niektóre przedmioty. Wraz z mężem uprawiają tytoń i truskawki. Na konkursy wypieka ciasta i robi pierogi z dawnych przepisów swojej babci. Potrawy koła gospodyń cieszą się takim wzięciem, że nieraz słyszały, iż „Gesslerowa powinna się uczyć” od nich, tak smacznie gotują.

– W Dominiczynie mamy dużo dzieci, 500 plus działa, ale tu nikt pieniędzy nie przepija – zaznacza Elżbieta Kucharuk. – Choć i u nas są ludzie, którym się robić nie chce, wolą iść po zapomogę do gminy. Kura im się nie opłaca, krowa się nie opłaca, siedzą pod chałupą i narzekają. Wolą z opieki społecznej ciągnąć.

Wieś się zmienia

Elżbieta podkreśla, że tam, gdzie rodzice pracują, również dzieci uczą się gospodarności. Dlatego jej 16-letni syn Dominik podczas wakacji zrywał maliny w gospodarstwie ekologicznym. Pracował na akord: zdarzało się, że zarabiał 140 zł w ciągu dnia. Za własne kieszonkowe leczył psa u weterynarza, a jak okazało się, że do nauki zdalnej potrzebny jest lepszy komputer, dołożył swoje oszczędności do pieniędzy, które dostali od gminy na zakup sprzętu.

Dominik uczy się w technikum, chce być elektrykiem samochodowym. Wybrał taką szkołę, bo to jest zawód potrzebny i na wsi, i w mieście, więc jeśli zostanie dobrym fachowcem, wszędzie znajdzie pracę. A na utrzymanie się z rolnictwa trudno dzisiaj liczyć. Wieś zmienia się, kiedyś wszyscy w Dominiczynie hodowali zwierzęta i uprawiali pole. Dziś spośród 250 mieszkańców tylko trzech rolników ma krowy, a sześć rodzin uprawia tytoń.

– Ludzie sadziliby truskawki, ale nie ma gdzie sprzedać. Zlikwidowali w okolicy skupy owoców. A owoc miękki zaraz się psuje. Co z tym robić? – zastanawia się Agnieszka Oziemczuk, radna gminy.

Zanim zaczęła się epidemia, razem z koleżankami z koła gospodyń organizowała podczas ferii warsztaty kulinarne dla dzieci i choinkę. Jej mąż, jak wielu mężczyzn z okolicy, jeździ do pracy do kopalni w Bogdance. – To 25 km w jedną stronę, ale droga dobra i korków nie ma – podkreśla radna. – Mąż pracuje pod ziemią, w temperaturze 30 stopni. Ręce bolą, nieraz go przewiało. Ale musi być zadowolony: gdzie zarobi cztery tysiące? Pięć lat się starał, żeby go tam przyjęli.

Wyjazdy na saksy

Jolanta Pełka przez 18 lat jeździła za granicę. Zwykle przez trzy letnie miesiące pracowała w gospodarstwie w Niemczech. Początki były trudne, bo choć dziećmi zajmowała się babcia, mąż ciężko znosił rozstanie. – Musiałam go do siebie ściągnąć – wspomina Jolanta. – Dzięki pracy „u Niemca” postawiliśmy dom, kupiliśmy ziemię, sprzęt gospodarczy, teraz uprawiamy tytoń. Zarobek nie jest duży, ale za nic w świecie nie zostałabym w Niemczech.

Praca przy tytoniu trwa przez cały rok. Pod koniec marca zakłada się tunele i sadzi rośliny, po majowych przymrozkach wysadza się planty na pole, a w czerwcu trzeba już pielić. W lipcu zaczyna się zrywanie, a od października do lutego suszenie i sortowanie.

Gotowy tytoń składa się w bele i wiąże jutowym sznurkiem – wtedy można go wieźć do punktu skupu, a to czasem 100 km od domu. W ubiegłym roku rodzina Jolanty Pełki zebrała pięć ton tytoniu. Surowiec pierwszej klasy – czyli gdy liście są żółte i pozbawione plam – mogą sprzedać po 13,50 zł za kilogram. Ale to zdarza się rzadko, czasem muszą się zadowolić II klasą (11 zł) albo III (8 zł). Za ostatnią, VI klasę płacili w skupie 2,50 zł.

Jolanta pracuje w gospodarstwie z całą rodziną, ale do sortowania zatrudnia pracowników. W ubiegłym roku oferowała 13 zł za godzinę. Nie było zbyt wielu chętnych. – Głowa boli od pracy w tytoniu, wymiotować się chce, włosy i ubrania śmierdzą, więcej niż sześć godzin człowiek nie wytrzyma, a dzieci to już w ogóle nie można do tej roboty brać – opowiada Elżbieta Józefczuk z Dominiczyna, która w ostatnim sezonie pracowała u sąsiada.

Partyzancka Balbina

Robert zbliża się do siedemdziesiątki. Prowadzi rower, bo pod lasem przebił dętkę. Na kierownicy wiezie reklamówkę z zakupami. Zatrzymuje się chętnie i zapala papierosa. Na krajowe go nie stać, kupuje te przemycane zza wschodniej granicy. Emerytura (około tysiąca zł) idzie na leki żony i wsparcie dla dzieci.

– Mój ojciec w grobie by się przewrócił, gdyby zobaczył, co się teraz na wsi wyrabia – zaczyna powoli. – Nie ma już prawdziwych chłopów, co to uszanują ziemię i bydlątka. Teraz to unijni przedsiębiorcy są. Miałem dwie krowy i konia, jak z rodziną z nimi żyłem. A jeśli taki ma 30 krów, to co on o nich wie? Kiedy zdąży ich wysłuchać, po karku pogłaskać?

Robert nie rozumie zakazu hodowania świń na własny użytek. Ma świnię, jak zaznacza, konspiracyjną: mówi na nią „partyzancka Balbina”. Zwierzę żyje w chlewiku, który zbudował z dala od drogi. Gości tam nie zaprasza, mnie też nie zaprowadzi, żebym mu nie nasłała na głowę urzędników. – Gdyby nie te kurki, świnka podchowana na święta i kawałek ogródka, człowiek by z głodu umarł albo musiałby na żebry do gminy iść, o zapomogę pisać – podsumowuje.

I bez Roberta ośrodek pomocy społecznej w Starym Brusie ma pełne ręce roboty. W 2020 r. pracownicy przyznali różne formy świadczeń 228 petentom ze 189 rodzin (łącznie w tych rodzinach jest 511 osób). To znaczy, że około jednej czwartej mieszkańców gminy było objętych pomocą.

– Trudno określić, ile rodzin ma rzeczywiste problemy finansowe, gdyż to odczucie subiektywne dla każdego. Nie jesteśmy też w stanie stwierdzić, ile rodzin żyje poniżej minimum socjalnego. Faktem jest jednak, że nie obserwujemy wychodzenia podopiecznych tutejszego ośrodka z ubóstwa. Ubóstwo jest dziedziczone i rodziny korzystają z różnych form wsparcia pokoleniowo – mówi Aneta Zając, kierowniczka Ośrodka Pomocy Społecznej w Starym Brusie.

W kwietniu urząd wojewódzki ogłosił listę beneficjentów Rządowego Funduszu Inwestycji Lokalnych. Pieniądze mają pomóc samorządom wyjść z kryzysu wywołanego pandemią. Województwo lubelskie dostało 165 mln na realizację 106 projektów. Pominięto w redystrybucji środków powiaty i gminy, które można zaliczyć do najbiedniejszych. Pieniędzy nie dostały samorządy rządzone przez przedstawicieli partii opozycyjnych, PSL i PO.

Wójt Starego Brusa Paweł Kołtun, który jest kojarzony z ludowcami, starał się o środki na remont dróg. Złożył sześć wniosków, wszystkie odrzucono. Choć blisko 70 proc. osób uprawnionych do głosowania w wyborach prezydenckich zeszłego roku opowiedziało się za Andrzejem Dudą.

– Miało nie być Polski A i Polski B, miało być wyrównywanie szans, a jest, jak widać. Pieniądze powinny iść większym strumieniem do tych regionów, które z racji społecznych i kulturowych czynników wymagają wsparcia. Budżet gminy jest tak niski, że z trudem wykonujemy podstawowe zadania – mówi wójt.

***

Na stacji benzynowej w Kołaczach Tomasz (nazwiska nie chce zdradzić) tankuje paliwo do golfa. Wraca z „fuchy”, tydzień temu złapał robotę przy remoncie łazienki. Jest po czterdziestce, przez epidemię nie mógł, jak co roku, wyjechać do pracy za granicę. Gdy mówię, że według GUS gmina okazała się najbiedniejsza w Polsce, uśmiecha się pod nosem: – To jednak w czymś jesteśmy najlepsi. Można by na tym interes zrobić. Ściągać miastowych turystów i częstować biedą, bo przecież bogactwo to oni znają. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2021