Lublin

Ktoś powie: znowu o Żydach. Ale to nieprawda. Ja piszę o nas. O tych, którzy zostali. O tym, że wypełniliśmy przestrzeń, z której zniknęli. Że swoim życiem próbujemy wypełnić miejsce po ich życiu.

20.08.2012

Czyta się kilka minut

zniża się wieczór świata tego
nozdrza wietrzą czerwony udój

JÓZEF CZECHOWICZ


Zimno. Był listopad i było zimno. Mróz z wiatrem ze wschodu i trzeba się opatulać. Żadnej osłony. Od samego Uralu płasko, płasko, płasko. Żadnych przeszkód dla pogody, żadnych przeszkód dla wojsk. Tak myślał Napoleon, tak myślał Hitler. Wracali jak niepyszni. Nie mieli pojęcia, że może być coś tak wielkiego, jak ten płaski Wschód. Że ile byś jechał, to nie dojedziesz. Ilu byś wysłał, to przepadną. Gdy się schodzi z Grodzkiej po schodach na plac i ten wiatr z prawej uderza w twarz, to się to wszystko przypomina. Ten wiatr znad lubelskich blokowisk i dalej, z głębi tej ciemności, która zaczyna się gdzieś za Chabarowskiem, za Władywostokiem. Zakładam wszystko, co mam: golf, polar, kurtkę, kaptur, ale nic to nie daje. Wystarczy, że wyjdę z Grodzkiej, i już czuć, że zaraz zacznie się zima. Że już się tam gdzieś spręża do skoku niczym irbis. Tak.

***

No, ale zawsze mnie znosi na Wschód. Wyruszam i trajektoria w nieodgadniony sposób skłania się i napręża w tamtą stronę. Jakby tam był biegun, który przyciąga igłę kompasu. Zawsze na przykład wolałem wybrać się do Krosna niż do Sącza. Wydawało mi się, że Krosno jest jakimś początkiem, jakąś bramą. Tak samo Jasło. Tak samo Sanok i tak samo najpiękniejsza brama na Wschód, czyli Przemyśl. Brama bram. No, ale przyjechałem do Lublina i chodzę wietrznymi ulicami. Wysuwam się bokiem zza rogu i skulony czekam na uderzenie. Jak miałem kiedyś do wyboru Paryż i Kiszyniów, to pojechałem do Kiszyniowa. Paryż, czyli mój francuski wydawca, mi tego nigdy nie wybaczył. W Paryżu jest nie do pomyślenia, żeby tak lodowato wiało. Oni tam kochają Wschód, to znaczy Rosję, ale na taki wicher, toby się nie wystawili.

No więc wieje tak, jakby tam się zaczynał jakiś koniec świata. Do takiej myśli się przyzwyczailiśmy przez ostatnie lata. Że tam nic nie ma, tylko lęgną się wiatry i rodzi ciemność. Że dopiero tutaj zaczyna się życie. Dlatego lubię tu przyjeżdżać na przekór. Wystawiać się na ten rozpędzony mróz, który przeszywa. Z Grodzkiej przez plac na drugą stronę między autobusy. Oczywiście był kebab. Idziesz i w zimnym wieczorze bezbłędnie po zapachu odnajdujesz. Prowadził Marokańczyk. Bardzo miły. Zaczęliśmy rozmawiać i pytałem, jak znosi ten klimat. Odpowiedział, że klimat, cóż, klimat, ale gorzej jest z pijanymi Polakami. Mówił, że nie rozumie, po co się tak upijają. Odpowiedziałem mu, że też nie rozumiem, ale czasami robię tak samo. Tyle że się nie awanturuję przy kebabie. Tak. Potem jeszcze do niego wracałem, żeby wieczorem coś zjeść. Z Rybnej do Grodzkiej i w dół. Albo na Lubartowską, ale tam wiało od razu, bo szeroka.

***

Kiedyś, dawno, może pod koniec siedemdziesiątych lat minionego wieku, wysiadłem o świcie z ciężarówki. Jechała na Białystok, a ja chciałem na Warszawę. Był letni świt. Może czwarta, ciepło, zorza na wschodzie i ani żywej duszy. Minąłem zamek i wszedłem na stare miasto. Wszystko się łuszczyło i odpadało. Od cienia ciągnęło wilgocią i zbutwiałością. Może i ktoś stał w bramie, w półmroku, wygnany przez poranne delirium, ale ja nikogo nie dostrzegłem. Byłem absolutnie sam i miałem poczucie, że coś tu się stało, i że już nigdy się nie odstanie. Ale jakieś ponure, przejmujące piękno zostało w mojej pamięci.

Jechałem wtedy z Bieszczad. Z zielonej, cudnej krainy, ale tak samo podszytej grozą minionego. Z tego bieszczadzkiego światła w ten lubelski wilgotny, złuszczony cień. Może wtedy poczułem, że obok codziennej rzeczywistości biegną równolegle alternatywne światy? Pod jej skórą. W głębi, jak żyły skryte w ciele, którymi toczy się ciemna krew dawnych zdarzeń. Przeminęło, ale nie odeszło.

Grodzką w dół, ale nie na plac, tylko mostem pod zamek. Najlepiej już wieczorem, żeby patrzeć na tę czarną wyrwę w dole, na ciemny wąwóz w środku miasta. W dzień to się zaludnia, roi smutnym handlem najbiedniejszych. Taniocha w pęczkach po trzy, po sześć par. Pomiędzy autobusami, które odjeżdżają na Piaski, na Krzczonów, na Bychawę, na Żółkiewkę, w mglistą dal starego asfaltu z rzędami topól na poboczach. Za dnia to jest niemrawe rojowisko pokątności. Przeczekiwania, życia z dnia na dzień. Taryfiarze rżną w karty na maskach. Torby w kratę i plastik udający skórę. Zwały tego wszystkiego. Tej jednorazowości, która niesie pociechę najuboższym. Jakby dobrze powiało, to by to frunęło w niebo jak u jakiegoś dzikiego Chagalla: gacie, rajtki, biusthaltery, dżins, chemiczna koronka, cekiny, złociste badziewko, obcasiki, pumy i lampasy, lamparcie futra z węglowodorów, wszystko w niebo. Aż pozostałby nagi beton, czarny bruk, ciemny dół w tym miejscu, które umarło i nikt już tutaj niczego nie zrobił na stałe. Tylko to koczowisko: rano rozwinąć, wieczorem zwinąć. Jak namioty na lodowatej pustyni, na kamiennym stepie. Że tylko to się dało wskrzesić – jakąś smętną parodię, jakąś karykaturę tamtego miasta, które pochłonął ogień.

***

Tyle razy jechałem w jego stronę i nigdy nie dojeżdżałem. W Żyrzynie albo w Kurowie skręcało się w prawo. To znaczy wysiadało się z auta i czekało na następną okazję. Zawsze jakoś szło. Samochody z tamtych lat pachniały niskooktanową, ołowiową benzyną. Ta woń pomieszana z letnim upałem, z dymem papierosów miała w sobie coś narkotycznego. Ale skręcało się w prawo i Lublin pozostawał gdzieś w oddali jak dobrotliwy strażnik tych stron. Sama jego nazwa miała przyjazne, ciepłe brzmienie. Kojarzyła się z latem, z wolnością, z przychylnością krajobrazu. Ale jechało się do Kazimierza. Nawet już w maju. Po prostu zamiast do szkoły jechało się na wylotówkę do Starej Miłosnej, bo tam rozchodziły się drogi na Lublin właśnie i na Brześć. Przy odrobinie szczęścia w trzy, cztery godziny było się na miejscu.

Kiedyś z kimś jechałem w nocy. Ktoś wysadził nas w Puławach. Niebo już jaśniało. Dalej poszliśmy na piechotę. O świcie weszliśmy do miasteczka. Było ciepło i cicho. Tylko odgłos własnych kroków na rynku. Z piekarni snuła się woń świeżego chleba. Pomieszana z tym świtem, z ciszą. Poszliśmy tam. Piekarz ucieszył się na nasz widok, chociaż byliśmy obdarci, długowłosi i zakurzeni. Ucieszył się, że ktoś wstaje tak wcześnie jak on. Podarował nam bochenek. Nie dało się go utrzymać. Trzeba było nieść zawinięty w koszulę. Potem zastukaliśmy do jakiegoś gospodarstwa i kobieta pozwoliła się nam przespać na sianie. Dostaliśmy świeże mleko do gorącego chleba. Dostaliśmy pościel. Słońce wstawało, a my się kładliśmy. Miałem szesnaście, może siedemnaście lat i wyobrażałem sobie, że to właśnie jest Wschód – kraina cudów. Wchodzisz o świcie do małego miasteczka i goszczą cię, jak powinno gościć się wędrowca. Jedzenie, przychylność i sen. I ten Lublin gdzieś w oddali, niczym zamek na zielonym wzgórzu strzegący spokoju tych ziem.

***

Jestem pewien, że tamtego poranka, gdy pierwszy raz znalazłem się w mieście, niebo na wschodzie było czerwone. Zamkowe topory na jego tle miały barwę czarną i groźną. Nigdy wcześniej nie widziałem, by nad miastem górowały narzędzia śmierci. To, co miało znaczenie w starożytnym Rzymie, tutaj nabierało innych sensów. Tutaj nie było żadnego Rzymu, żadnych rózg liktorskich. Czarne topory wisiały nad Wschodem jak wróżba, jak groźba. Wszedłem w ruinę starego miasta i poczułem, że czas stoi tutaj jak zatęchłe powietrze. Jakbym wszedł w przeszłość. Ale wtedy nie wiedziałem, co się tutaj stało. Wybierałem te strony, ponieważ były zielone, przesiąknięte złotym światłem i wydawało się, że upał nigdy ich nie opuszcza. I że im głębiej w pofalowany krajobraz, tym cisza staje się głębsza. Jakby się woda albo lustro rozstępowały, otwierając przejście na drugą stronę. Do krainy dzieciństwa. Nad rzekę Bug z wysmużonym na błękitno drugim brzegiem. W dół nurtu do miejsca, gdy rzeka skręca na zachód i porzuca granicę. Tam, gdzie w drewnianym domu żółty płomień lampy naftowej przepalał czarny papier nocy i po drugiej stronie, w tej wypalance, zjawiały się niespokojne sny, których nie zachowała pamięć, lecz potem nie śniło się już nic ważniejszego. O świcie słoneczny proszek prószył i układał się w ukośne linie. Z cienistego podwórza dobiegało postękiwanie bydląt, brzęk wiader i turkot łańcucha. Lecz można było spać dalej, unosić się bez wysiłku wśród tych ciepłych prądów światła i odgłosów. Wschód.

***

A teraz ten zimowy chłód w listopadzie. Grodzką wychodzę na zamek, by patrzeć z góry na ciemną wyrwę w środku miasta. Na resztki ognia, na kebab, na czarny wiatr i na niewidzialne igły lodu lecące razem z tym wiatrem gdzieś od Dorohuska. Od Sobiboru wiatr i od Bełżca. Po to się zjeżdża do miasta Lublina, by patrzeć na Sobibór i na Bełżec, i wietrzyć jak pies pod wiatr. Wąchać powietrze znad Bełżca.

Zaczęli go budować w listopadzie. We Wszystkich Świętych zaczęli. Proboszcz wyznaczał robotników. Niemcy kazali i proboszcz wyznaczał razem z wójtem. Wiedzieli tylko, że budowa, ale nie wiedzieli czego. Globocnik w białej willi przy Lubomelskiej stukał palcem w mapę: tu, tu i tu ma być zbudowane. Bełżec zaczęty we Wszystkich Świętych. Do połowy grudnia stały już baraki rozbieralni i komór.

„Obok tego baraku budowaliśmy trzeci barak, o wymiarach 12 m długości, a 8 m szerokości. Barak ten był podzielony na trzy części drewnianą ścianą, wobec czego każda część miała po 4 m szerokości, 8 m długości. Wysokość tych części była 2 m. Wewnątrz ściany tego baraku zrobione były w ten sposób, że zbijaliśmy deski, a próżnię między nimi zapełnialiśmy piaskiem. Ściany wewnątrz baraku były obite papą, nadto podłogi i ściany do wysokości 1 m 10 cm obite blachą cynkową”. Zupełnie jakby budowało się dom. Stukot młotków, wizg pił, zapach żywicy w jesiennym powietrzu. Ludzie idą na cmentarz palić ognie.

„Każda część tegoż baraku w północnej swej części miała drzwi o wymiarach 1 m 80 cm wysokości i 1 m 10 cm szerokości. Drzwi te, jak również drzwi od korytarza, były szczelnie obite gumą. Wszystkie drzwi w tym baraku otwierały się na zewnątrz. Drzwi były bardzo silnie zbudowane z trzech calowych brusów i zabezpieczone przed wyważeniem od wewnątrz baraku drewnianą zasuwą, którą wciskało się w dwa żelazne haki, specjalnie w tym celu zamontowane”. W listopadzie, jak budowa domu i żywiczny zapach trocin. Żeby zdążyć ze schronieniem przed mrozami.

Pierwszy raz byłem tam w zimie. Na wszystkim leżał mokry śnieg. W Tomaszowie Lubelskim kupiłem sobie kawę na stacji benzynowej przy siedemnastce już na samym wylocie. Wypiłem ją przez te osiem kilometrów. Minąłem osiemset sześćdziesiątkę piątkę wiodącą do domu i przejechałem tory kolejowe. Skręciłem w lewo na parking. Wysiadłem i od razu zobaczyłem ten czerwono-czarny napis: „Środki czystości – import z Niemiec”. Był wymalowany pędzlem, może sprejem na piętrowym budynku z wielkim ceglanym kominem. Zaraz za płotem obozu. Chodziłem z pół godziny i zgarniałem mokry śnieg z napisów po polsku i hebrajsku. Odnajdowałem miejsca, w których byłem: Dukla, Złoczów, Rymanów, Delatyń. Po polsku i po hebrajsku. Ale trzeba było zgarniać śnieg z kamiennych płyt, by odsłonić litery. Cały czas z tym napisem za plecami, że higiena z Niemiec.

***

Więc co? Mówimy „Lublin”, a myślimy „Bełżec”? Mówimy „Lublin”, a przypomina się kazimierski cud o świcie? Że to się tak splata, że potem nie rozplączesz? Że trzeba by rozciąć, ale wtedy nic nie zostanie, wszystko wycieknie jak krew z żywego ciała? Ciemność i jasność? Wątek i osnowa? Niewinność dzieciństwa i przekleństwo doświadczenia? Po to tu przyjechałeś? Miałeś po prostu opisać miasto, a się wikłasz i widzisz Bełżec zamiast kaplicy na zamku na przykład, czyli glorii i chwały niegdysiejszej?

Widzę jedno i drugie, i trzecie. Kupiłem bilet i poszedłem. Wszyscy szli, cała kolejka, a w środku ciasnawo. Odczekałem, aż trochę się już naoglądało i wyszło. No więc ciasnota i niebo, i świętość ze wszystkich stron z tym światłem gdzieś u samego szczytu. Jak za tamtych czasów, gdy święte i niebieskie napierało ze wszystkich stron. Świat był wielki i groźny i można się było skryć w bożej opatrzności, zawinąć w bożą łaskę, otulić w ten złocisty płaszcz nadprzyrodzoności, która tutaj, w kaplicy, stawała się ciepła i miękka jak jedwab na słońcu. Żeby groza diabelskiego świata nie miała dostępu. Groza materii strasznej i rozleglej aż po Chabarowsk i Władywostok, po krawędź ziemi, za którą jest ogniste piekło, gdzie diabli palą ludzkie ciała.

Kiedyś na rumuńskiej Bukowinie widziałem podobną światłość obrazów, ale jakby odwrotną. Tam, w Voroneţ, w Humorului średniowieczne monastyry mają malowane zewnętrzne ściany. Od fundamentów po okap pokryte są świętą opowieścią, by zebrany lud czerpał pociechę i nadzieję. Tak, jak tutaj władca w samotności i ciszy. Miałem ochotę stanąć w środku, rozpostrzeć ramiona i jak wirujący derwisz oderwać się od lubelskiej ziemi, od posadzki, i zniknąć w błękitnym, mglistym świetle tam w górze. Ale nie wypadało. Wyszedłem. I te, i tamte, lubelskie i bukowińskie freski wypełnione były blaskiem ikony. Blaskiem Wschodu. Nie znalazłbyś w nich śladu cienia. W niebie nie ma nocy, nie ma kosmosu, światło wydobywa się równomiernie z rzeczy, postaci i cały świat jest po prostu światłem. Obietnicą, która się spełni.

Wyszedłem z przegrzanego wnętrza. Weszła wiejska wycieczka starszych ludzi. Wchodzili jak do prawdziwego kościoła. Może chcieli nawet przyklękać, tak jak ja chciałem zakręcić się i ulecieć. Pochodziłem trochę po salach. Było to, co wszędzie: ubrania, obrazy, stare karabiny, skorupy. W ciemnej sali mieli wystawę o ludowych strachach. Diabły i czarownice świeciły na czerwono. A w największej sali wisiały obrazy. Usiadłem na chwilę przed Matejką: „Przyjęcie Żydów do Polski”. Jak to u Matejki – kłąb, wir ludzi i materiałów. Kolory, draperie, załamania, fałdy, opony i opończe. Bardzo bławatny to był malarz, bardzo bławatny. Żydzi wyglądają jak Cyganie na starych rycinach. Trudno powiedzieć, czy obdarci, czy malowniczy. Tworzą rozgestykulowaną, dziką gromadę. Stoją, klęczą, półleżą, wznoszą ręce do nieba i nie wiadomo, czy chcą do tej naszej Polski, czy raczej rwą sobie włosy z głowy. Książę Władysław Herman patrzy na nich w zadumie i jakby sceptycznie. Wpuścić? Nie wpuścić? Jakaś dwuznaczność jest po jednej i po drugiej stronie. No, ale jednak wpuścił, a Żydzi weszli.

Wyszedłem przed bramę królewskiego zamku. Był środek jasnego dnia. Solidarności, Tysiąclecia płynęła rzeka aut. Na placu Targowym, na dworcu roił się tłum. Ale ludzie, samochody, smutne kramy, taryfiarze, autobusy, łyse chłopaki stojące na przystankach i oczekujące na swoją Bychawę, Piaski i Żółkiewkę, to wszystko ślizgało się po powierzchni, po czarnej tafli jak ze ślepego szkła, pod którym ziała otchłań. Żyli, chodzili, sprzedawali, ale jakby na niby. Ponieważ życie nigdy tu nie powróciło. I nie była to wina taksówkarzy ani łysych chłopaków. Po prostu mieli zbyt mało sił, by przemóc pustkę piekieł. Nikt nie miał tyle sił.

Tego samego dnia, który był zimny, ale jasny, poszedłem w górę Lubartowskiej. Na rogu Unickiej, przy dawnej jesziwie, zawróciłem i zacząłem schodzić w dół. Prawa strona. Zaglądałem w podwórka. Tam było jak wtedy o świcie, gdy przyjechałem pierwszy raz. Grzyb, wilgoć, szary mur, piwnica, coś gniło, pleśniało bez światła. Komórki, próchno przybudówek, wieczny zmierzch. Wyglądało jak niczyje. Jakby wtedy, tamtą wiosną 1942 roku, straciło oddech i przez dziesięciolecia się dusiło. Siniało. Rozkładało się. Nie było na to siły. Więc szedłem i zaglądałem. Spadziste podwórka. Okienka w cudze życie. Blade dzieci. Psy samopas. Skuleni w kapturach tym swoim szybkim, czujnym krokiem. Brama za bramą. Bury fotoplastykon. Żadnej pamięci poza niejasnym wspomnieniem, że było coś innego. Że to ani już cudze, ani jeszcze własne. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Bo jak można wziąć coś, co zastało spalone i rozwiane? Zostają resztki, domy przesiąknięte śmiercią, rzeczy przesiąknięte tłustym dymem. Życie w tym ledwo się może tlić. Jak płomień bez tlenu.

***

Ktoś powie: znowu o Żydach. Ale to nieprawda. Ja piszę o nas. O tych, którzy zostali. O tym, że wypełniliśmy przestrzeń, z której zniknęli. Że swoim życiem próbujemy wypełnić miejsce po ich życiu. Na Lubartowskiej, na dworcu, spacerując z wózkami po błoniu u stóp zamku, biegając w dresach. Czy to się tak bardzo różni od noszenia ubrań po nich? Wsuwać ręce w rękawy, wsuwać swoje ciało w miejsce ich ciał w przestrzeni. Gdzie jest granica między szabrem, koniecznością a oczywistością? Nie do rozstrzygnięcia. Cudze, niczyje, moje. „A co? Miało tak leżeć? A co? Miało tak stać?”. Więc weszliśmy w ich życie, nie dzieląc ich losu, bo któżby chciał albo śmiał. Żyjemy na zgliszczach, mamy zwęgloną, martwą pamięć. Pustą.

Więc Lubartowską w dół i potem znów na dworzec. W kółko. Żeby patrzeć na ludzi, którzy wypełniają tę przestrzeń nie do wypełnienia. Są zziębnięci i cisi. Stoją oddzielnie. Młodzi czasem razem. Nie piszę o Żydach. Piszę o nas. O moich rodzicach na przykład, którzy mogli przybyć ze wsi do wielkiego miasta, ponieważ w tym mieście zwolniło się miejsce. I mogłem się tam urodzić, by potem pielęgnować naiwną wschodnią nostalgię, zanim pojąłem, że Wschód to też grób. Że im dalej w tamtą stronę, tym mniejsze jest nasze znaczenie, tym łatwiej się nas pozbyć i zamienić w proch albo lód. To kwestia przestrzeni, której jest tu nadmiar.

„Wschód należy do SS” –- powiedział Himmler i wysłał Globocnika, który w białej willi przy Lubomelskiej stukał palcem w mapę i mówił: zbudujemy tu, tu i tu. Ponieważ trzeba było zrobić miejsce, bo do nich miał należeć Wschód. Bo o Wschód nikt by się nie upomniał. Bo Wschód był zawsze wysypiskiem ciał. I można było je palić, aż tłuszcz osiadał na szybach domów pięć kilometrów dalej. Lecz nikt nie śmiał się upomnieć, tylko kobiety bez słowa myły okna. Tak było w Bełżcu od jesieni 1942 do wiosny 1943. Gdy wiało z północy, do Rawy Ruskiej docierał smród i wiatr przynosił spalone włosy. Ponieważ trzeba było zrobić miejsce, bo Wschód miał należeć do nich.

Ale miejsce zostało dla nas, a nie dla SS. Weszliśmy do cudzych domów i w szafach rozkładaliśmy nasze rzeczy. Mówiliśmy: to są niczyje domy, niczyje szafy, i układaliśmy nasze rzeczy. Patrzyliśmy przez cudze okna, myśląc, że to jest nasz widok. Nie mieliśmy pojęcia, co skrywa. A skrywał miliony cudzych spojrzeń, które zostały zwęglone i niewidzialny popiół spadł na nasze dni.

***

No to co w końcu z tą krainą, której bramą był i jest Lublin? Co tam takiego było, że ciągnęło? Jaka obietnica? Pustki? Z tym krajobrazem, w który cywilizacja wsiąka jak woda w piasek? Bo co? Miałeś nadzieję, że w końcu znajdziesz się sam i staniesz naprzeciw przedwiecznego jak pierwszy człowiek? Tak? Wyruszając przez Lublin, dalej i dalej, na sam skraj ziem? Któregoś dnia aż na skraj Altan Els? Tak? Tak.

Tam któregoś sierpniowego poranka usłyszałem absolutną ciszę. Słońce dopiero wstało i te nieliczne rzeczy, które znajdowały się wokół: namiot, stara rosyjska furgonetka, źdźbła suchej trawy, rzucały czarne cienie. Jak sięgnąć okiem, nie było nic tylko piasek, te suche źdźbła, wyjeżdżony szlak i ślad wczorajszego ogniska. I ta cisza, jakiej nigdy nie słyszałem w życiu. Wszystko było ogromne, potężne, widoczne na dziesiątki kilometrów, ale nie wydawało żadnego dźwięku. Jakby było przygotowane, ale nie zaczęło jeszcze działać. Jakby dopiero miało ruszyć. A ja zjawiłem się tutaj z innego świata ze swoim niepokojem, ze swoim wyobrażeniem, że czas jest linearny i musimy wciąż podążać z punktu „a” do punktu „b”, bo inaczej utracimy sens.

A tutaj nic. Wszystko istnieje, ale czas ma postać powietrza, które krąży wokół ziemi i nadkrusza krawędzie skał, i przenosi piaski z miejsca na miejsce. Na wschodnim skraju Altan Els. Bo niewykluczone, że prowadził mnie odległy lęk przed tym, co ludzkie. Że kazał raz po raz przedsiębrać wyprawy tam, gdzie to ludzkie przycicha i nie jest podszyte grozą. Z Lubartowskiej na skraj Altan Els, gdzie pod ziemią, wśród wiekowych warstwic piasku, można znaleźć jedynie kości zwierząt. Żadnych popiołów, żadnej zwózki ciał.

***

Wyjeżdżałem z Okopowej. Zostałbym tam dłużej, ale wyjeżdżałem. Wilgotnawo było, ciemnawo, listopadowo. Pachniało węglowym dymem. W każdej bramie urzędował adwokat. Miasto pieniaczy sądowych, można by pomyśleć. Ale potem się dopatrzyłem, że zaraz obok dwie prokuratury oraz urząd skarbowy, więc po prostu obrona konieczna. No więc adwokactwo, mieszczaństwo i ten szary cień kamieni. Trochę jak w Peszcie, ale takie mniejsze, przykoślawione, niższe. Literacko to ulica Krokodyli. Widać Galicję rozcieńczoną Kongresówką, wszystko zanurzone w tym wiecznym zmierzchu listopada, w tym nieco bezbarwnym półśnie strefy rozpostartej między jesienią a przedwiośniem. Pogranicze kultur, języków, religii i pogody.

Z okna miałem piękny widok na blaszane dachy i plątaninę staroświeckich anten telewizyjnych. No, ale trzeba było się zbierać. Wyjeżdżałem przed świtem. Ruszały pierwsze autobusy. Jak zwykle chciałem bocznymi. Chciałem bez przeszkód patrzeć, jak wstaje dzień, jak z mroku wynurza się kraj. Najpierw na Bełżyce, potem na Kraśnik. W głąb ojczyzny. W głąb jej ciemnego ciała. I potem, gdy kształty dnieją, w tę szarawość, w te wysmużone dale, na które ktoś ponalepiał domy, płoty, ludzkie rzeczy, całą tę historię istnienia w listopadzie, płaską jak wycinanka. Jak wylepianka. Bełżyce, Kraśnik, Zaklików, gdzie już zaczynało się podkarpackie, ale wolałem myśleć, że to wciąż lubelskie. Nie miałem nic przeciwko.

Nie miałem nic przeciwko, żeby Lublin został stolicą całego kraju. Ale nie tak, jak w 1944, tylko naprawdę. Bardziej przypominał Polskę niż Warszawa. Z tymi jej wieżowcami z importu i fontannami, które miały na wieki zatrzeć hańbę prowincjonalizmu, która nie dawała jej spać po nocach.

Lublin był lepszy. Niczego nie udawał. Lodowaty wiatr ze wschodu o dziesiątej wieczór wymiatał ulice z ludzi. Tylko w sobotę Krakowskim szła młodzież. Nikogo starszego. Szli skuleni i mówili głośno. Klęli i mieli pospolite głosy. Dziewczyny tak samo, jak faceci. Przyjechali ze swoich miasteczek i próbowali wypełnić niewypełnialną pustkę tego miasta. Dlatego Lublin bardziej przypominał Polskę z jej nieciągłością, przerwami w zabudowie, z jej zwielokrotnioną, nieoczywistą tożsamością.

Na Wyszyńskiego pod czwórką widziałem czarny szyld: „Flagi narodowe, kościelne, unijne”. Więc Lublin walczył. Próbował pozszywać to, co się rozłaziło w palcach. Lublin był bohaterski i pozbawiony ostentacji. Handlował na lodowatym asfalcie w ciemnej dolinie czasu i głosami młodych próbował wypełnić śmiertelną ciszę. Tak myślałem, zostawiając miasto za sobą. Wyobrażałem sobie, że powracam do niego w maju, o zielonym zmierzchu, w gasnącym świetle, w powietrzu pachnącym dzieciństwem, gdy zapadający mrok był obietnicą cudu i tajemnicy. Że powracam do Lublina niczym w najdalsze dni, gdy dana nam była łaska niewinności. Tak, jak do tamtej wsi nad Bugiem, gdzie w blasku poranka w wiejskiej izbie wirował złocisty pył. Albo jak na Altan Els.

***

Jak wjechałem w to podkarpackie, to od razu zaczął się lód. Czterdzieści na godzinę i naprawdę nie dało się więcej. Ci, co próbowali, stali teraz z nosami w rowach i czekali na traktor. To tu, to tam. Wyprzedziła mnie straż na sygnale. Patrzyłem za nimi z podziwem. Była może ósma. Szary, poranny lud stał na przystankach. Faceci palili. Miałem zamknięte okna, ale czułem ten zapach w zimnym, szklistym powietrzu poranka. Tak, było po ósmej, bo w Radio Maryja leciały godzinki. Ilekroć rano jadę gdzieś poprzez kraj, zawsze słucham i śpiewam w aucie na cały głos:


Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
Zacznijcie opiewać cześć jej niepojętą,
Przybądź nam, Miłościwa Pani, ku pomocy,
A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy
.


Śpiewam, by przywołać pamięć swoich babek i dziadków. Tak robiłem i teraz, na tej gołoledzi. Przypominałem sobie ich twarze. Były podobne do tych na przystankach. Ich domy były podobne do tych przy drodze. Zwyczajne, bez ostentacji, kiedy spuściło się z nich wzrok, po prostu przepadały. Ale zapamiętałem z dzieciństwa tę dziwną przemianę, tajemne przeistoczenie, gdy o poranku z ust dziadków zaczynały płynąć słowa pieśni. Zazwyczaj mówili ludową prozą, a raptem, nieoczekiwanie, spływał na nich dar poezji. Ich twarze jaśniały, a wzrok sięgał poza codzienność, wysoko, daleko, gdzie okrucieństwo życia nie miało dostępu.


Tyś krzak Mojżeszów boskim ogniem gorejąca,
Tyś różdżka Aronowa śliczny kwiat rodząca,
Bramo rajska zamkniona, różo Gedeona,
Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona
.


Dlatego gdy jadę przez kraj, rano, daleko od domu, zawsze tego słucham. Wyobrażam sobie swoich dziadków kiedyś i tych wszystkich ludzi o szarej godzinie poranka, w domach, które mijam, wsłuchanych w pieśń, która zdaje się nie mieć końca. W murowanych, starych, z drewna, z krzywymi kalenicami, pod eternitem, w nowszych jak z jakiegoś obcego, odległego snu, z wygonami, zagonami, polami zaraz za ścianą, z tymi wstęgami roli albo już ugoru ciągnącymi się hen, pod las, pod zagajnik, po tutejszy horyzont wyniebieszczony, wysiwiały od mgły. Wyobrażam sobie, jak siedzą przy swoich radiach z Chin, Hongkongu, Tajwanu, Malezji i kołyszą się lekko w tył, w przód, a ich usta bezwiednie podążają za modlitwą. W tył i w przód. W głąb czasu, poza jego wyobrażalne granice, nad Jeziora Gorzkie, nad Morze Trzcin, na pustynię Szur, na pustynię Sin, w cień Horebu i dalej aż na Górę Nebo, z której otwierał się widok na Kanaan. W tył i w przód, szepcząc, powtarzając, śpiewając o Mojżeszu, Aronie, Gedeonie w połowie listopada minionego roku w Woli Rzeczyckiej, w Musikowie, Bąkowie, Chłopskiej Woli i w Podborku. Śpiewałem razem z nimi. W Stalowej Woli skończyła się gołoledź.


Tekst powstał dla „Citybooks”, deBuren (Het Vlaams-Nederlands Huis vzw, Bruksela)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2012