Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
45,38 procent to najwyższy wynik, jaki kiedykolwiek jakakolwiek partia uzyskała w wolnych wyborach w dziejach III RP. I to w dodatku przy frekwencji, która wprawdzie była niższa niż w wyborach do parlamentu polskiego, lecz i tak wzrosła o tyle, że można ją uznać za przyzwoitą. To w tej wielkiej mobilizacji elektoratu – proporcjonalnie wyższej na wsi i w mniejszych ośrodkach niż w dużych miastach – można dostrzec sedno sukcesu PiS. W kampanii powracał mit, który próbowaliśmy obalić na tych łamach: że wybory europejskie są dla partii Jarosława Kaczyńskiego „trudniejsze”, i że niskie zainteresowanie mniej wyrobionych wyborców gra na korzyść opozycji. Owszem, okazało się to prawdziwe w kilku metropoliach, ale – jak mówił kiedyś sam Grzegorz Schetyna – wybory wygrywa się w Końskich, a nie w Wilanowie.
Koalicja Europejska, przez niego zmontowana, okazała się nie dość atrakcyjną ofertą: jej wynik jest słabszy niż suma średnich wyników ugrupowań wchodzących w jej skład. Na dokładniejsze analizy, gdzie KE popełniła błąd, będzie niewiele czasu. A jest o co dalej walczyć: gdyby brać wyniki z roku 2015 za miarę, to jesienią, podczas wyborów parlamentarnych, przy urnach powinny zjawić się dodatkowe dwa miliony wyborców, niekoniecznie podatnych na retorykę Jarosława Kaczyńskiego (który, co warto zauważyć, tym razem zrezygnował z taktycznego przebierania się w owczą skórę i chowania się za plecy mniej kontrowersyjnych kandydatów). Tym razem PiS grał, zwłaszcza w końcówce kampanii, konfrontacyjnie, co poskutkowało także zepchnięciem poniżej progu konkurencji z prawej strony: 621 tys. wyborców Konfederacji to margines elektoratu, bez potencjału na wzrost.
Ale to jedyna dobra wiadomość – może prócz faktu, że polaryzujący przekaz antyklerykalny także nie daje paliwa wyborczego, co widać po słabym wyniku Wiosny. Jej wynik (6 proc.) oznacza też, że mamy nienaruszony duopol polityczny, który sprawia, że wiele polskich wyzwań pozostaje obok osi sporu, jaki toczą PiS i Platforma.
Obaj udziałowcy tego duopolu postawili teraz na straszenie konkurentem. W mobilizowaniu elektoratu PiS okazał się skuteczniejszy. A jego „wojenne” odezwy, wypowiedziane tuż po wyborach, to pesymistyczny prognostyk, gdy idzie o styl polityki tego lata i jesieni. Bój to będzie coraz bardziej ostatni. Jasne podziały, walka na stereotypy, których podkreślanie będzie służyć tuszowaniu nieudolności i indolencji w zarządzaniu wieloma segmentami państwa. Zarządzanie, owszem, ale emocjami. Zwłaszcza negatywnymi.
Tymczasem w Unii – bo nie zapomnijmy, że to o jej parlament chodziło w zeszłą niedzielę – robi się coraz ciekawiej: koniec ze stabilną (niektórzy powiedzieliby: duszną) kooperacją tej samej od zawsze centroprawicy i centrolewicy. Obie główne „rodziny” partyjne wyszły z tych wyborów poobijane i będą musiały w większym stopniu dzielić się wpływami z Zielonymi lub liberałami. Wypatrywana z niepokojem fala populistów wzrosła, ale nie na tyle, by podważyć podstawy wspólnotowego projektu (zwłaszcza że tworzące ją partie są notorycznie skłócone ze sobą). Po tych wyborach uprawnione jest wrażenie, że jeśli któryś z 51 polskich europosłów będzie umiał w tych rozgrywkach pełnić podmiotową rolę, to bardziej z uwagi na swoje doświadczenie i własną inicjatywę, a nie dzięki jasnym koncepcjom idącym z central w Warszawie. ©℗
Współpraca: JAROSŁAW FLIS