Król jest jeden

Stephen King jako niszowy autor nie miałby sensu. Bo potwór spod naszego łóżka, by się wyżywić, potrzebuje milionów przerażonych głosów zjednoczonych w krzyku. Ich chór nie milknie.

10.02.2020

Czyta się kilka minut

 / EAMONN MCCABE / POPPERFOTO / GETTY IMAGES
/ EAMONN MCCABE / POPPERFOTO / GETTY IMAGES

On nie istnieje. To znaczy: może i żyje gdzieś facet o takim imieniu i nazwisku, którego twarz jak przez mgłę kojarzysz ze skrzydełka okładki, ale to nie on napisał te wszystkie książki. To nie na podstawie jego pomysłów nakręcono wszystkie te filmy i seriale. To nie jego wytwory wyobraźni sprawiają, że nie możesz zasnąć w wietrzne, bezksiężycowe noce.

Nie mówię tego po studiach prowadzonych w złowrogiej ciszy biblioteki, setkach przewróconych kartek, dziesiątkach godzin materiału filmowego obejrzanego klatka po klatce. Mam na myśli przede wszystkim inny rodzaj pracy. Ten, który trzeba wykonać przeciw oporowi własnego mózgu. „Musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie” – te słowa były jak ciężki kamień, który przez lata wlokłem ze sobą na stromy szczyt. Dziś nareszcie jestem wolny. Mogę wam to już powiedzieć: Stephen King nie istnieje.

Nadzwyczajnie płodny

Kusi mnie, żeby skłamać. Powiedzieć, że okazją do napisania tego tekstu była premiera „Outsidera” – serialu na podstawie jednej z nowszych powieści Kinga, który właśnie zadebiutował na HBO. Ale przecież do napisania o Kingu zawsze jest jakaś okazja. Jego kalendarz premier jest jak rozkład jazdy metra. Nikt do niego nie zagląda, bo i tak wiadomo, że zaraz nadjedzie następny pociąg.

Od 45 lat co roku pojawia się jedna lub, częściej, dwie nowe książki króla horroru. Podobnie jest z filmami. Choć brzmi to niewiarygodnie, od czasu premiery adaptacji „Carrie” (1976) co roku w kinach debiutuje jakiś film na podstawie twórczości Kinga. A przecież są jeszcze produkcje telewizyjne i seriale... Na przykład ubiegły rok przyniósł dwa seriale (trzeci sezon „Mr. Mercedes” i nowy „Creepshow”), ekranizację „Smętarza dla zwierzaków”, drugą część horroru „To”, filmy „W wysokiej trawie” oraz „Doktor Sen” – kontynuację „Lśnienia”. Wśród kilkudziesięciu ekranizacji dzieł Kinga produkcje przerażająco złe przeplatają się z filmami dobrymi, a nawet arcydziełami. Wspomniana „Carrie” (reż. Brian De Palma) przyniosła dwie nominacje do Oscara dla aktorek wcielających się w główne role, „Skazani na Shawshank” (reż. Frank Darabont, siedem nominacji do Oscara) to klasyka kina wymieniana w podręcznikach.

„Lśnienie” w reżyserii Stanleya Kubricka nie tylko regularnie wygrywa w konkursach na najlepszy horror wszech czasów, ale jest także przedmiotem niekończących się dociekań i teorii fanowskich. Moja ulubiona głosi, że film zawiera ukryte wiadomości, w których Kubrick przyznaje się do pomagania NASA w sfingowaniu lądowania na Księżycu. Może to dlatego sam Stephen King tak nienawidzi tej adaptacji? A może ma zupełnie inne powody...

To w tym momencie nieistotne. Istotne jest coś innego. Czy to nie dziwne, jak szybko i regularnie publikuje Stephen King? Jak to możliwe, że nigdy nie złapał zadyszki, pisarskiej blokady, spadku formy? A przecież miewał w życiu momenty, w których zatarłyby się tryby każdej innej pisarskiej maszyny.

Pośpiech pisarza

Pierwsze opowiadanie fantastyczne napisał w wieku 13 lat. Rok później wydał wraz z kolegą tom krótkich tekstów pod tytułem „Ludzie, miejsca i rzeczy”. Od tego czasu każdego roku powstawało kilka nowych dzieł, aż wreszcie jako dziewiętnastolatek sprzedaje pierwsze z nich do czasopisma „Startling Mystery Stories” – jednego z dziesiątek popularnych wówczas wydawnictw publikujących straszne opowieści dla młodych czytelników. Przez siedem lat King współpracował z tego rodzaju czasopismami, a także z „periodykiem dla panów” – „Cavalier”. Skończył studia, ożenił się i rozpoczął pracę jako nauczyciel języka angielskiego. Jeżeli King uczył tak, jak pisze, to musiały być niezwykłe lekcje. Po pierwsze, Szekspir w jego interpretacji był z pewnością naprawdę mroczny. Po drugie, znając jego tempo pracy, w każdej klasie przeprowadzał, sprawdzał i oceniał kilkaset klasówek rocznie.

Aż wreszcie w roku 1974 ukazała się „Carrie”. Na początku nic nie zapowiadało spektakularnego sukcesu pierwszej powieści Kinga. Historia nastolatki mierzącej się z własnym dojrzewaniem, odrzuceniem przez rówieśników i potężnymi telekinetycznymi mocami, które ostatecznie pozwoliły jej zamordować wszystkich prześladowców, spotkała się z umiarkowanym zainteresowaniem (zaliczka w wysokości 2,5 tys. dolarów). Wkrótce jednak potencjał tej prostej, a strasznej historii dostrzegł nowy wydawca, który za prawo do wydania powieści w miękkiej oprawie zapłacił 400 tys. dolarów. King otrzymał połowę z tej zawrotnej kwoty, co przekonało go do rzucenia Szekspira i klasówek na rzecz pełnoetatowej pracy pisarskiej.

Słowo „pełnoetatowa” nasz bohater traktuje nadzwyczaj poważnie. Cztery do sześciu godzin czystego pisania każdego dnia. King podziela w tym względzie podejście Balzaka (prawie 90 powieści i drobniejsze utwory) czy George Sand (ponad 70 powieści, sztuki teatralne, eseje, sporo dobrej roboty publicystycznej). Pisanie to praca jak każda inna. Kiedy skończysz jedną powieść – po prostu zaczynasz kolejną. Codziennie musi powstać z góry założona porcja tekstu. Dla Kinga ta norma produkcyjna wynosi sześć stron. Rzemieślnik słowa nie czeka na wenę, nie wierzy w natchnienie, nie potrzebuje talentu. A ma po co pisać. Na każdą kolejną jego powieść czytelnicy rzucają się jak zombie na świeży mózg!

Wraz z sukcesem przyszedł jednak nałóg. Złota dekada, w trakcie której powstały m.in. „Miasteczko Salem” (1975), „Lśnienie” (1977), „Bastion” (1978), „Podpalaczka” (1980), „Cujo” (1981), „Christine” (1983) czy „Smętarz dla zwierzaków” (1983), to także czas, gdy Kinga wyniszczało uzależnienie od alkoholu, leków i narkotyków. Niczym jedna z postaci z własnych horrorów – chociażby Jack, bohater „Lśnienia” – King dał się uwięzić w spirali pracy, nałogu i szaleństwa. Po latach przyznawał, że przegapił odchodzenie swej chorej matki, a mowę na jej pogrzebie wygłaszał kompletnie pijany. Nie pamięta też nic z pisania „Cujo”, historii o anty-Lassie – sympatycznym bernardynie, który pod wpływem wirusa zmienia się w żądnego krwi potwora.

Ale Kingowi, z pomocą rodziny, udaje się pokonać nałóg. Ta historia, jak wiele jego opowieści, będzie miała happy end. Choć potwór zebrał swoje żniwo, dzięki współpracy całej wspólnoty udało się go pokonać. Więcej nie wrócił. Przypełzły za to inne.

Rok 1999 był, jak wspomina sam King, jednym z najlepszych w jego życiu. W rodzinie i w pisaniu wszystko układało się doskonale. Do tego stopnia, że Król Horroru postanowił wyjść poza bezpieczne terytorium fikcji i napisać książkę o swoim życiu i stylu pracy – taki „pamiętnik rzemieślnika”, jak głosił podtytuł wydanego potem dzieła. Ale wtedy właśnie nastąpiło kolejne wydarzenie do złudzenia przypominające powieściowy zwrot akcji. Grom z jasnego nieba, który przerywa okres szczęścia, wytrącając bohatera z równowagi. King napisał potem, że nie pamięta dokładnie momentu, gdy uderzyła w niego błękitna furgonetka. Utrwaliła się w jego mózgu chwila bezpośrednio przed wypadkiem, pamięta też, jak przytomny, choć ciężko ranny, dyktował policjantom telefon do swojej żony. Sprawcę wypadku rozproszył jadący z tyłu rottweiler o imieniu Pocisk, który nagle – nie wiadomo czemu – dostał szału i zaczął się miotać po wnętrzu pojazdu. Kierowca furgonetki zeznał potem, że był przekonany, iż potrącił jelenia, dopóki nie zobaczył na ulicy zakrwawionych okularów pisarza. King w porę trafia do szpitala, przechodzi operację, wychodzi z tego cało, choć obrażenia nigdy w pełni się nie zagoją. Co robi?

Wraca do pracy. Maksymalnie 40 minut za jednym podejściem. Na więcej nie pozwala przeszywający ból kręgosłupa. Kończy zaplanowaną książkę „O pisaniu”, której istotnym motywem staje się przeżyty właśnie wypadek, i zaczyna kolejną. Jak gdyby nigdy nic.

Bez wyjaśnienia

Pośpiech autora udziela się czytelnikom i bohaterom. Książki Kinga czyta się tak, jak on je pisze – przewracając kolejne strony bez chwili wytchnienia. Narracyjne sztuczki, które autor „Outsidera” stosuje, by rozbudzić w odbiorcy ciekawość, to materiał na osobne obszerne opracowanie. Zmiany punktów widzenia, zapowiedzi i fałszywe tropy, żonglowanie czasem opowieści... King trzyma nas ciągle w biegu, nie pozwala opuścić gardy.

Ten sam los spotyka jego bohaterów. Podobnie jak czytelnicy, nie mają oni chwili, żeby odpocząć, zaczerpnąć oddechu i zastanowić się, co się właściwie dzieje. Są zawsze zwykłymi ludźmi rzuconymi w to, co niezwykłe. Przez całą historię piętrzą się przed nimi kolejne znaki zapytania, na koniec zwykle dostają jednak zaskakująco mało wyjaśnień. Pozostają z niedopowiedzianym. A wraz z nimi my – czytelnicy.

To kluczowa różnica między horrorem a science fiction. Kinga, jego czytelników, a do pewnego stopnia także bohaterów, wcale nie interesuje, jak właściwie narodziły się moce Carrie, skąd dokładnie przybył złowrogi klaun Pennywise i dlaczego sztuczna inteligencja sprawiła, że ciężarówki zaczęły nagle mordować ludzi. W pisarstwie science fiction dobre wyjaśnienie uwiarygadnia świat, w horrorze każde wyjaśnienie byłoby ostatecznie rozczarowujące. To złota zasada opowieści grozy i – jak się wydaje – przyczyna sukcesu jednych ekranizacji Kinga i porażek innych: nie można pokazać za dużo. Mniej znaczy w tym przypadku więcej. Im mniej wiemy, tym więcej pozostawione zostaje domysłom. A domysły są najstraszniejsze.

Potwór spod łóżka

Choć King opanował szeroki warsztat i kilka gatunków, choć sporo w życiu eksperymentował z formą i treścią, niemal wszystkie jego powieści i opowiadania to przetworzenia jednego motywu – historii o potworze spod łóżka. Wiesz, że coś jest w pokoju. Czujesz to. Ale nie masz pojęcia, czym jest, czego chce i skąd przybyło. To, co straszne, czai się zawsze tuż poza polem widzenia. Jest ledwie dostrzegalne kątem oka. Kiedy spoglądasz w miejsce, gdzie – jak ci się wydawało – przed chwilą stał potwór, widzisz tylko stertę ubrań, klamkę albo powieszoną niestarannie kurtkę. A jednak wiesz, że on tam był.

Powieści Kinga karmią się naszą wiarą, w to, że istnieje coś więcej. Potrzebą mitów, która nigdy do końca nie ustąpiła z naszego życia. Przez tysiąclecia cementowały one wspólnoty i nadawały sens losom jednostek. Wielkie odczarowanie świata, jakie dokonało się w ostatnich stu kilkudziesięciu latach za sprawą postępów nauki i technologii, zepchnęło te dawne mity na margines. Do kultury ludowej, a potem popkultury, do sfery koszmarów, dziecięcych marzeń, starczych bajań – tuż poza granicę pola widzenia.


Czytaj także: Przymus uśmiechu - Marcin Napiórkowski o "Jokerze"


To jeden z głównych tematów „Outsidera”, którego serialowa wersja posłużyła mi za pretekst, by wreszcie usiąść i napisać to wyznanie. Bohater powieści, detektyw Ralph Anderson, skonfrontowany z niewytłumaczalnym, odmawia przyjęcia do wiadomości tego, co się wydarzyło. Gdybym uwierzył w potwory, możliwe byłoby wszystko – rozumuje, parodiując jak gdyby ów słynny cytat z „Biesów” Dostojewskiego: „Jeżeli Boga nie ma, to co ze mnie za kapitan?”. Dawniej porządek świata opierał się na istnieniu nadprzyrodzonego. Bóg był gwarantem społecznej hierarchii, praw, moralności, istnienia tego, co widzimy i słyszymy. Dziś umowa społeczna, której ucieleśnieniem jest dla Kinga naukowa metoda prowadzenia śledztwa i udowadniania winy, opiera się na przeciwnej zasadzie.

To właśnie nieistnienie nadprzyrodzonego gwarantuje sprawiedliwość procedur opartych na wykluczaniu sprzeczności. Kiedy okazuje się, że podejrzany był w dwóch miejscach naraz, a dowody i zeznania świadków potwierdzają, że dwa sprzeczne fakty są prawdziwe, detektyw Anderson broni się ze wszystkich sił: „Musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie”. Bo gdyby potwory spod łóżka istniały, wszystko byłoby możliwe. Skąd wiedzielibyśmy, co jest iluzją, a co rzeczywistością? Jak odróżnilibyśmy senny koszmar od jawy?

„Ludzie bardzo starzy i bardzo młodzi zawsze widzą najwyraźniej” – mówi jeden z bohaterów „Outsidera”, rzucając światło na kolejny sekret warsztatu Mistrza. Rzeczywiście, ważnymi bohaterami jego opowieści często są albo dzieci, albo osoby bardzo stare, u kresu życia gotowe zobaczyć więcej. W niedawnej rozmowie telewizyjnej ze swym imiennikiem, Stephenem Colbertem, King wspomniał, że lubi pisać o dzieciach, bo łączą one w sobie wyjątkowe spojrzenie na świat i bezbronność. Chętnie opowiada więc historię o tym, jak „dzieci biorą sprawy w swoje ręce i stawiają czoło rzeczywistości stworzonej przez dorosłych”. Bo dzieciństwo i starość to momenty, gdy najsłabiej działa umowa społeczna zabraniająca nam widzieć to, co niewidzialne. King podkreśla przy tym, w subtelny, ale upor­czywy sposób, że ten pakt przeciw niewidzialnemu, gwarantujący trwałość społecznego świata, jest zarazem fundamentem tego, co w nim złe: przemocy, wyzysku, pogardy, nierówności. Choć oczywiście zaraz przypomina, że poza granicami niesprawiedliwego ludzkiego kosmosu kryje się coś znacznie gorszego...

„Rzeczywistość to cienki lód, po którym jednak większość ludzi ślizga się przez całe życie, ani razu, do samego końca, pod niego nie wpadając” – wtóruje inna postać z „Outsidera”, wygłaszając jak gdyby przepis Kinga na doskonałą powieść i zdradzając sekret jego popularności. Tylko cieniutka zasłona pozorów dzieli nas od szaleństwa. Zachwiej nią, uchyl ją, lecz jej nie zdzieraj.

„Outsider” to trawestacja starej meksykańskiej legendy o El Cuco – potworze, który karmił się krwią i tłuszczem niegrzecznych dzieci. Taka makabryczna bajka na dobranoc. Klaun Pennywise – złowrogi bohater „To” – jest inkarnacją setek krążących po świecie opowieści o złowrogim klaunie porywającym dzieci. „Gra Geralda” to ekranizacja popularnej miejskiej legendy o facecie, który skuwa swoją żonę kajdankami w ramach seksualnej zabawy, a potem traci przytomność (w tym przypadku: dostaje zawału). Cała plejada Kingowskich postaci, wszystkie te ożywające samochody, opuszczone motele, tajemnicze sobowtóry i tajne eksperymenty CIA – nic z tego nie jest oryginalne. Zasiadając do czytania czy oglądania, słyszałeś już wszystkie te historie. Zwykle dobrze wiesz, jak to się skończy, jak musi się skończyć.

To oczywiście nic nowego. Jako poszukiwacz folkloru i przepisywacz miejskich i wiejskich legend King kontynuuje do pewnego stopnia tradycje Mary Shelley, Edgara Allana Poego, zwłaszcza zaś H.P. Lovecrafta, twórcy przerażającej mitologii Cthulhu. A jednak wydaje się, że King idzie o krok dalej. Oto bowiem również wspomniani literaccy protoplaści stają się dla niego wyłącznie tworzywem. King jest wszystkożerny. Cokolwiek wpada w tryby tej maszyny do tworzenia literatury, zostaje zmielone i przetworzone na horror.

Stephen King nie istnieje

Istnieje organiczny związek między treścią i formą dzieł Stephena Kinga. W szczególności zaś między szybkością, z jaką one powstają, i zachłannością, z jaką je pożeramy. King nie tworzy. On zapisuje. Jest tylko wrażliwym medium, które przechwytuje to, co wisi w powietrzu, co wszyscy wiemy i czujemy.

Wszystko to prowadzi nas do nieuniknionej konkluzji. Stephen King nie istnieje. Jest wytworem naszych zbiorowych lęków. Koszmarem, który śni współczesny Zachód. Dlatego właśnie biografia jest w tym przypadku tak dobrym kluczem. Po prostu nie jest rzeczywista. Prawdziwy autor znajduje się zawsze odrobinę poza polem widzenia. Oczywiście istnieje, wedle mej najlepszej wiedzy, facet, który nazywa się dokładnie tak samo. Bywa nawet czasem w telewizji, udziela się też na Twitterze, nie szczędząc razów Donaldowi Trumpowi. Ale to nie ten sympatyczny starszy pan z Nowej Anglii napisał wszystkie te bestsellery. Są one wytworem czegoś znacznie bardziej przerażającego, starszego, czegoś, czego nie sposób nazwać, a gdyby nawet miało imię – z pewnością nie odważyłbym się go wypowiedzieć.

Bo o ile Stephen King nie istnieje, to potwory z jego powieści – owszem. Współczesne horrory nadają tylko nowe imiona i twarze prastarym bóstwom i demonom. To istoty ze świata znaków i wyobrażeń, które nie mają własnego bytu niezależnego od naszej kultury. Istnieją, dopóki nam się śnią. Znikłyby, gdybyśmy się przebudzili. Przetrwać mogą infekując kolejne umysły. Mnożą się, zarażając lękiem wyobraźnię coraz to nowych istot. To dlatego niezliczone ekranizacje i spektakularne sukcesy marketingowe nie są zaledwie przyjemnym dodatkiem do prozy Kinga. Są jej esencją. Stephen King jako niszowy autor po prostu nie miałby sensu. Potwór spod łóżka karmi się lękiem. Atakuje nas zawsze, gdy jesteśmy sami, ale by się wyżywić, potrzebuje milionów przerażonych głosów zjednoczonych w krzyku. Potwory i bogowie nie są zainteresowani niszową renomą, akademickimi publikacjami i półkami anty- kwariatów. Żyją tylko wtedy, gdy ktoś w nich wierzy, gdy się ich lęka, gdy cementują wspólnotę.

Pamiętacie tę archaiczną i nieco nawiedzoną teorię Carla Gustava Junga o zbiorowej nieświadomości? Jeżeli w jakikolwiek sposób da się ją obronić, to twórczość Kinga byłaby właśnie najbliższa takim wyobrażeniom. Choć oczywiście King użycza tylko nazwiska. Jego powieści to tak naprawdę autobiografie naszych koszmarów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2020