Kran z pożyczkami

Rząd otwiera kolejne, po Otwartych Funduszach Emerytalnych, pole konfliktu o pieniądze. Tym razem idzie na wojnę z samorządami.

15.03.2011

Czyta się kilka minut

A może należałoby napisać, że to samorządowcy idą na wojnę z ministrem finansów? Prezydenci dużych miast grożą Jackowi Rostowskiemu Trybunałem Konstytucyjnym. Kreślą dramatyczne wizje przerwania rozpoczętych inwestycji i wstrzymania nowych. Zamiast rozwoju regionów wieszczą regres gospodarczy kraju. Zwołują ogólnokrajowe konferencje lokalnych władz, np. w Warszawie pod złowieszczym hasłem: "Czy tylko bunt nas może uratować?". Mobilizują społeczności i media.

Oczywiście spór między samorządowcami a ministrem finansów toczy się o pieniądze. O setki milionów potrzebnych m.in. na budowę lub remonty dróg, mostów, boisk, szkół, szpitali, przedszkoli, kin, teatrów, bibliotek, kanalizacji, wodociągów, oświetlenia - jednym słowem tego wszystkiego, czego nadal brakuje w naszych miastach, miasteczkach, gminach.

Awanturę z samorządami wywołała zapowiedź Jacka Rostowskiego, że ustawowo przykręci samorządom kran z pożyczkami, który za mocno odkręciły, by mieć pieniądze na inwestycje. Minister finansów zarzucił miastom i gminom rozrzutność i obwinił o niebezpieczny przyrost długu publicznego. Władze samorządowe - według niego - uzależnione od hormonu wzrostu lokalnej gospodarki, nie doceniają niebezpieczeństwa nadmiernego zadłużania całego państwa ani konsekwencji tego faktu, wynikających także dla nich samych.

Samorządowcy czują się oszukani i nie chcą grać roli kozła ofiarnego na ołtarzu naprawy finansów publicznych. Wytykają, że minister powinien naprawiać gospodarkę w innych obszarach.

Plac budowy

Ale minister ma rację - od kilku lat samorządy pożyczają, ile się da i gdzie tylko można. Robią to coraz częściej, tym chętniej, że dzięki szczodrej pomocy finansowej UE mogą wreszcie realizować tak długo odkładane inwestycje, a nowe planować z rozmachem, bez oglądania się na zgodę władz centralnych.

Dzięki temu w ostatnich latach miasta stały się jednym wielkim placem budowy. Krajobraz Polski lokalnej - nie tylko tej z metropolii - szybko się zmienia, dając satysfakcję i poprawiając komfort życia jej mieszkańców. Jednocześnie boom inwestycyjny umożliwia znalezienie pracy i daje zarobić, a także stwarza szanse na pozostanie w kraju, bez konieczności szukania zatrudnienia za granicą.

Wszyscy pamiętamy exodus Polaków zaraz po otworzeniu unijnych granic, który poprawił nasze statystyki bezrobocia, ale w wielu miejscach doprowadził do znacznego ubytku młodej, dobrze wykształconej kadry.

Kilka lat temu władze szybko rozwijających się miast - tych, którym udało się ściągnąć zagraniczny kapitał - apelowały o powroty, bo firmy zaczęły mieć spore kłopoty ze znalezieniem pracowników. Wśród nich był np. prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz - dziś jeden z najostrzejszych krytyków ministra Rostowskiego. Uruchomił wtedy w Wielkiej Brytanii akcję przekonywania rodaków, by się nie bali wracać, obiecywał, że będzie dla nich praca, zapewniał o powstaniu wielu nowych miejsc w kolejnych latach. Podobnie jak wielu innych samorządowców, starał się słowa dotrzymać.

Coraz szybciej kręcąca się gospodarka, lepsze rozeznanie i wiedza, jak zdobyć unijne dofinansowanie, pozwalały władzom lokalnym tworzyć długoletnie plany inwestycyjne. Nawet globalny kryzys nie przekreślił wielu z nich. Dopiero propozycje ministra Rostowskiego mogą - jak twierdzą samorządowcy - część z nich unicestwić, przy okazji spowalniając wzrost gospodarczy kraju i zabierając miejsca pracy.

Samorządy od lat starają się mozolnie budować podstawy ekonomiczne, by tworzyć kapitał społeczny i zacieśniać więzi między mieszkającymi w jednym miejscu ludźmi. Dzięki temu powstają wspólnotowe przestrzenie - te materialne, ale i dotyczące wartości. Inwestycje pomagają samorządom walczyć z wykluczeniem społecznym i cywilizacyjnym mieszkańców i skutecznie rywalizować z zagranicą o kapitał.

Zmieniając skostniałą od lat w biedzie i nieładzie lokalną infrastrukturę, władze samorządowe - to pewne - zdobywają dla swoich społeczności kolejne przyczółki nowoczesności: choćby budując sieć światłowodową dla internetu czy rozbudowując drogi, to pewne. Równocześnie zapewniają sobie wdzięczność i zaufanie obywateli, co ma dla nich duże znaczenie, bo przekłada się na wyborcze sympatie. Ostatnie wybory samorządowe tę zależność potwierdziły.

Dylemat księgowego

Czemu więc ministrowi Rostowskiemu nie podoba się przemiana Polski lokalnej? Zazdrości politycznej popularności i obawia się skuteczności jej władz? Ich determinacji w tworzeniu nowego gospodarczego i społecznego ładu? Być może też. Rzecz jednak w tym, że masowo i na wielką skalę pożyczane pieniądze na inwestycje powiększają państwowe zadłużenie, a to osiągnęło granicę, której nie można przekroczyć.

Minister więc studzi finansowe zapędy samorządów, bo jego zdaniem doszło tam do eksplozji zadłużenia. Długi samorządu wlicza się do finansów państwa, przez co rośnie dług publiczny. Zgodnie z konstytucją dług powinien być trzymany w ryzach, w tym przypadku ważne są jego proporcje w stosunku do PKB.

Samorządowcy broniąc się wyliczają, że zadłużenie publiczne wynosi ok. 700 mld zł, z czego dług samorządów stanowi jedynie 5,8 proc. W dodatku oni wydają mądrzej i lepiej, bo na inwestycje przeznaczają ok. 24 proc. swoich pieniędzy, a rząd tylko ok. 5 proc. Ich zdaniem długi miast i gmin rosną, gdyż na swoim garnuszku mają one coraz więcej zadań, za które do niedawna odpowiadało państwo, np. utrzymanie oświaty, szpitali i dróg.

Kryzys światowy mocno spowolnił naszą gospodarkę, jednocześnie wzrosły wydatki państwa, w rezultacie dług publiczny niebezpiecznie zbliżył się do tzw. drugiego progu ostrożnościowego - 55 proc. PKB. Jego przekroczenie uruchamia lawinę mało akceptowalnych społecznie ograniczeń, np. zamrożenie płac sfery budżetowej. Jeszcze większe restrykcje czekają, gdy dług jest większy od 60 proc. PKB: wówczas następują bolesne dla obywateli cięcia wydatków publicznych.

Ograniczenia w narastaniu długu wprowadzono, by zahamować zapał różnych władz - od rządowych po samorządowe - do nadmiernego pożyczania pieniędzy, zwłaszcza przedwyborczego uszczęśliwiania obywateli wydatkami z publicznej kasy.

Zbyt duże zadłużenie może bowiem spowodować wzrost ryzyka inwestycyjnego, co oznacza, że państwo sprzedając swoje papiery, zaoferuje je ze sporo wyższym oprocentowaniem, czyli straci. Dotyczy to także samorządów.

W chowanego

Na rosnące zadłużenie Polski - w tym i samorządów - zwraca uwagę nie tylko minister Rostowski, także wielu innych ekonomistów czy analityków np. agencji ratingowych. Jeśli chodzi o samorządy, niepokoi ich nie tyle skala, co tempo narastania długu.

Na potrzebę ostudzenia zapału w wydawaniu pożyczonych pieniędzy wskazuje Rada Gospodarcza przy premierze. Bogusław Grabowski, Dariusz Filar czy Witold Orłowski zgodnie twierdzą, że od ok. trzech lat zadłużenie samorządów rośnie za szybko. Co więcej, dług będzie się powiększał: według agencji Fitch zadłużenie jednostek samorządu terytorialnego w latach 2012-2013 osiągnie poziom ok. 60 proc. ich rocznych dochodów.

Przekroczenie tego progu wymaga wprowadzenia w mieście komisarza i uniemożliwia zaciąganie nowych długów. Na razie w takiej sytuacji jest ok. stu samorządów. W 2009 r. było ich jedynie 17.

Samorządowcy od lat bawią się z ministrem finansów w kotka i myszkę. Aby ich zadłużenie pozostawało na bezpiecznym poziomie, ukrywają dług, przerzucając część zadań do utworzonych przez siebie spółek komunalnych, zobowiązania rozkładają na raty. Tak schowanego długu do niedawna nie wliczało się do ogólnego zadłużenia. Minister Rostowski to zmienił pod koniec ubiegłego roku: od tego roku zabawa w chowanego została zakazana. Samorządy muszą ujawniać wszystkie zobowiązania, również te wynikające z kontraktów w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego.

I to je rozsierdziło do żywego.

Według cytowanego przez PAP wiceprezesa Związku Województw RP, marszałka województwa mazowieckiego Adama Struzika, jeżeli resort finansów wcieli swoje plany w życie, niemożliwe będzie realizowanie nowych inwestycji przez samorządy. Nie będą mogły także znaleźć środków na udział własny, jeśli chodzi o pieniądze unijne.

Wciąż wypłacalni

Głównym powodem ekspresowego zadłużenia się samorządów są właśnie inwestycje współfinansowane z pieniędzy UE. Aby skorzystać z tego wsparcia, muszą część kosztów pokryć same, najczęściej zaciągając w bankach kredyty. Na razie nie mają z tym większych problemów, gdyż są postrzegane jako wypłacalni klienci.

Chyba że pogorszy się sytuacja finansów publicznych. Wtedy łatwe zaciąganie zobowiązań się utnie - finanse samorządów i te rządowe to naczynia połączone.

Aby do katastrofy nie doszło, deficyt finansów publicznych musi w najbliższych latach wrócić do zalecanych przez Unię traktatem z Maastricht norm. Komisarz ds. gospodarczo-

-walutowych Olli Rehn w tym miesiącu zobowiązał Polskę, by obniżyła deficyt poniżej 3 proc. PKB do 2012 r. Według prognoz Komisji Europejskiej deficyt w 2010 r. wyniósł w Polsce 7,9 proc. PKB, natomiast w 2011 r. ma spaść do 6,6 proc. Komisja twierdzi, że nawet biorąc pod uwagę to, co polski rząd proponuje zmienić w systemie emerytalnym - chodzi o ograniczenie składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych - nie ma szans, by w wymaganym czasie deficyt osiągnął zalecany poziom. Potrzebne są kolejne ograniczenia, stąd uwaga ministra Rostowskiego skierowana na samorządy.

Wydatki samorządowe stanowią 30 proc. pieniędzy publicznych. Ale jak podkreślają samorządowcy, deficyt ich sektora stanowi zaledwie 1 proc. PKB, zaś państwowy ok. 8 proc. PKB.

Spór samorządowców z ministrem Rostowskim dotyczy pieniędzy, ale dotyka fundamentów demokracji, istoty obywatelskości, odpowiedzialności za wspólnotę i zwykłych ludzkich ambicji oraz politycznej socjotechniki.

***

Podobno tajemnicą sukcesu jest wytrwałość w postanowieniach. Może w tym miejscu warto przypomnieć, że reforma samorządowa należała do najbardziej udanych. Z całą pewnością obudziła ducha obywatelskości i wyrwała prowincję z marazmu.

Rzecz w tym, aby w walce z długiem tych osiągnięć nie zniszczyć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka ekonomiczna, pracuje w Polskiej Agencji Prasowej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2011