Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak mi się wydawało. Tak jak kiedyś nie mogłem się pogodzić z tym, że znikały kopy siana zastępowane białymi belami sianokiszonki. Zwłaszcza na południu kraju, gdzie siano wcześniej suszyło się na ostrewkach i wieczorem wysokie sienne stożki rzucały długie czarne cienie. Brakowało mi tych cieni.
No ale cały krajobraz się zmieniał. Upraszczał i wygładzał. Setki hektarów pszenicy, setki hektarów kukurydzy i żadnej miedzy, gdzie mogłoby wyrosnąć drzewo ze swoim chłodem i schronieniem dla ptaka. Niepotrzebny był już cień i niepotrzebne ptaki.
Taką sobie składałem w sercu elegię, błąkając się po obu stronach rzeki. Tutaj, blisko starorzeczy, najlepiej przechowało się minione. Pola wciąż były niewielkie, domy skromne, na żwirowych drogach stały kałuże. Biegły wskroś wsi i przepadały w bagnach. Nieruchomo było i cicho. Prawie nic nie jeździło. Nieliczni ludzie odprowadzali mój samochód wzrokiem. Wielkie areały zaczynały się dalej i wyżej. Tam, gdzie nie sięgała nigdy woda. Najstarsze trzymało się blisko nurtu. Jakby szukało schronienia przed nowym. W każdym razie z wyglądu najstarsze. Przycupnięte i biednawe. Dalej od rzeki stały już te wszystkie kute ogrodzenia, a za nimi koliste podjazdy, strzyżone tujowiska, dworkowe wykusze i kolumienki. Cała ta kupna ni to tradycja, ni to ostentacja. Dlatego nie oddalałem się zbytnio od rzeki. Trzymałem się swojej przeszłości. Wracałem do niej, chociaż wiedziałem, że nigdy nie powrócę.
Któregoś dnia pojechałem do domu, w którym urodził się i wychował mój ojciec. Dom stał za wsią, na tak zwanej kolonii. Dawniej otoczony sadem, z którego pozostało ledwie kilka rozrośniętych, na wpół zdziczałych jabłoni. Dom powoli niszczał, od kiedy umarł dziadek, ojciec mojego ojca. Tylko on pozostał z całego obejścia. Nie było stodoły, nie było stajni, chlewika, nie było „murowańca”, czyli letniej kuchni. Pamiętam, że gdy kilkanaście lat temu rozebrano murszejącą stodołę, otworzył się widok na południową stronę. Widok, którego wcześniej nie było. Widok, którego wcześniej nigdy nie oglądałem. Ta raptowna zmiana wyglądu świata, który trwał nieprzerwanie od dzieciństwa, była tym dotkliwsza, że nadeszła w okolicach, gdzie zmieniało się tak niewiele. Nowy widok był jak okno na drugą stronę rzeczywistości. Takiego krajobrazu nigdy tu wcześniej nie było. Zjawił się w jednej chwili, w ciągu jednego dnia.
Teraz znów się zmienił, a właściwie znikł. Wszędzie rosły młode jesiony. Nad wykruszoną cembrowiną studni, na środku niegdysiejszego obejścia, zalegał gęsty zielony cień. W dzieciństwie, w młodości, siedziałem w oknie kuchni i patrzyłem na słoneczny zegar podwórza. Słońce pięło się do góry nad letnią kuchnią, stawało w zenicie nad stodołą i zniżało nad stajnią. W świetlistych plamach kury wygrzebywały piaszczyste dołki i zażywały pylistej kąpieli. Dziadek wyprowadzał konia, którego grzbiet lśnił jak nieruchomy rudy płomień. O zmierzchu krowy wracały z pastwiska wlokąc za sobą łańcuchy, które w ostatnim świetle dnia wydzielały niepojęty, czarnosrebrny blask. Czas niby płynął, ale powracał do swych źródeł. Jego nurt koliście opasywał świat i nadawał mu bezpieczną formę.
Dom był zamknięty tylko na skobel. Wszedłem do izby, która w tamtych czasach służyła za coś w rodzaju komory. Dziadek przechowywał tu zboże, śrutę, delikatniejsze gospodarskie sprzęty, części uprzęży i chyba zasolone połcie słoniny. Dlatego w tym chłodnym bezokiennym pomieszczeniu pachniało wyprawioną skórą, suchym żytem, delikatną zbożową pylistością i trochę naftą. Te wonie zniknęły. Spod zerwanych desek podłogi ciągnęło zbutwiałością. Została tylko dziesiętna waga. Nikt jej nie ukradł. Nikomu już nie była potrzebna. Zniknęły jedynie odważniki z masywnego żelaza.
Szedłem ostrożnie po kruchej podłodze. Do sieni, potem do kuchni. Wszystko było martwe i małe. Ciemna i zimna kaflowa kuchnia miała zapadniętą, spękaną blachę. Okno zasnuły pajęczyny. Cioteczny brat któregoś roku widział małego liska siedzącego na parapecie. Tam, gdzie kiedyś stało radio zasilane z wielkich, pachnących smołą ogniw. Tam, gdzie w słoju warzył się wolno wiśniowy sok. Szedłem ostrożnie i cicho, jakbym się bał, że obudzę duchy. Że powstaną z martwych dawne zdarzenia.
Czytaj pierwszą część Krainy dzieciństwa >>>
Ciąg dalszy nastąpi ©