Wołkow

Ten kraj toczył się wolno ku niewidzialnej krawędzi, przez którą miał się spokojnie przelać i przepaść. Ciągnął za sobą przedmioty i zdarzenia, które Wołkow sfotografował, i całą resztę, której nie zdążył.

26.03.2018

Czyta się kilka minut

Kobieta z koniem i psem, okolice Sokółki, 2005 r. / WIKTOR WOŁKOW
Kobieta z koniem i psem, okolice Sokółki, 2005 r. / WIKTOR WOŁKOW

Najczęściej palę buczyną. Ale mam też w zapasie jesion, olchę i nawet trochę czereśni. Czereśnię spotyka się czasem w środku lasu. Rozsiewają ją ptaki pożywiające się w sadach. Mam też wierzbę, która niemal nie daje ciepła. Wrzucam jednak niekiedy parę jej kawałków do pieca, ponieważ ma inny zapach. Tak jak buk, jesion i reszta. Inaczej też pachnie ten sam gatunek w różnych stadiach wysuszenia. Najpiękniej pachnie częściowo wysuszony buk. Tak mi się w każdym razie wydaje.

NA WSI NAD BUGIEM PALIŁO SIĘ GŁÓWNIE SOŚNINĄ. Przynajmniej latem pod kuchnią, żeby ugotować obiad. Nie było gazu, a maszynki elektryczne dopiero wchodziły do użycia. Co zresztą można było ugotować na takiej maszynce? Więc zapamiętałem żywiczną woń sośniny. W gorące i bezwietrzne dni wisiała między chałupami gęsto, zawiesiście, pomieszana z oleistym zapachem smażeniny. Olej, smalec, cebula. Jedzenie biedaków.

I jeszcze pylisty zapach piasku, który, gdy schodziło się w dół, do rzeki, ustępował chłodnej i mulistej woni wód. Bo tam zaczynało się dzikie, cieniste, podszyte ciemną wilgocią. Zielony nurt toczył się wolno na północ i ta zieloność, chociaż ruchoma, wydawała się dalszym ciągiem stałego lądu, zarośli po tej stronie i łąk na drugim brzegu; tak była ociężała i gęsta.

W pełni lata rzeka opadała, odsłaniając jasne wyspy piasku. To było trochę tak, jakby pokazała swoje wnętrze. Płynne i zarazem stałe, bo przecież prąd nieustannie niósł i przemieszczał ziarna kwarcu, drobiny mułu, roślinne resztki, rybie szkielety, puste muszle, by wciąż na nowo układać kształt koryta. Któregoś roku przeszedłem na drugą stronę, zanurzając się ledwo po pierś. W siedemdziesiątym trzecim albo czwartym. Odpoczywałem na kolejnych płyciznach i czułem pod stopami ruchomy rzeczny piasek.

TERAZ JEST LUTY I W NOCY MINUS DWADZIEŚCIA, więc to palenie w piecu staje się najważniejsze. Dzień zaczyna się od położenia szczap na resztki żaru. Przed snem trzeba dołożyć możliwie najgrubsze polana. Siadam na niskim stołeczku, otwieram przeszklone drzwiczki i patrzę na tlące się węgle. Czasami coś się wysypie, wypadnie na kamienną podłogę i w kuchni unosi się zapach przypominający dogasające ognisko. Lubię go. ­Lubię, jak miesza się z innymi zapachami domu, lubię, jak się rozchodzi. Jak najstarsze i dzikie snuje się pomiędzy te wszystkie pralki, zmywarki, komputery, telefony, splata się z Wi-Fi, wnika w grzbiety książek, wchodzi do szaf, wsiąka w ubrania, i dom zmienia się trochę w kurną chatę.

Więc siedzę na tym niskim stołeczku i patrzę w żar. Tak jak mój dziadek, jak moja babka, gdy dokładali do pieca. We wsi nie było jeszcze elektryczności. W półmroku czerwony blask oświetlał ich twarze. Dom stał na uboczu, wśród innych luźno rozrzuconych zagród. Rzeka i wieś leżały trochę dalej. Wieczorem było zupełnie cicho. Gdzieś daleko szczekał pies, turkotał kołowrót u studni, dźwięczało wiadro.

To są najstarsze wspomnienia. W każdym razie to właśnie do nich niemal automatycznie powraca pamięć. A przecież urodziłem się w Warszawie. Trochę na peryferiach, ale pod oknem jeździły tramwaje. Zupełna cisza nigdy nie zapadała. Nocą hałas trochę tylko cichł. Nie było oddzielnych dźwięków, tylko nieprzerwany, jednostajny pomruk miasta. Na wieś wyjeżdżałem jako zurbanizowane chłopię. Ale nie czułem miejskiej wyższości właściwej dla pokolenia wiejskich wyzwoleńców, do którego należeli moi rodzice. Może podświadomie wiedziałem, że jesteśmy wygnańcami? Że dostaliśmy te tramwaje, ten nieustający puls miasta, latarnie rozświetlające peryferyjną dzielnicę po świt, ale utraciliśmy coś, czego nie odzyskamy już nigdy. Ale nie mogło przecież być inaczej. W każdym razie, jadąc niebieskim autobusem sto parę kilometrów na północny wschód, miałem poczucie, że raczej dokądś wracam, niż że gdzieś wyjeżdżam.

W OSIEMDZIESIĄTYM TRZECIM ALBO CZWARTYM ROKU KUPIŁEM ALBUM WIKTORA WOŁKOWA. Nigdy wcześniej nie kupowałem albumów fotograficznych. Nie miałem pieniędzy. Wszedłem do księgarni przy placu Leńskiego, obecnie Hallera, i po prostu kupiłem. Zaraz obok był sklep z „artykułami propagandowymi”, w którym wiało pustką i można było sobie kupić czarno-białe portrety Marksa, Engelsa, Lenina oraz krajowych przywódców i mędrców. No ale wszedłem do księgarni, w której też nie było szerokiego asortymentu, i wprost z lady wziąłem Wołkowa. Duży format, brązowa obwoluta, monochromatyczne zdjęcia. Na obwolucie ręcznym pismem „Wołkow” i fotografia rozlewiska z kępami zieleni i łódką z samotną postacią. I gruba, niemal graficzna ziarnistość. Postać na łódce ubrana była w ciężką kapotę, więc pewnie jesień albo wiosna. Łódka przypominała pychówki, które widywałem na Bugu. Cumowały przy brzegu albo w niedzielę zwoziły ludzi z drugiej strony rzeki na mszę. Bo kościół był po tej, a po tamtej nie było. Może dlatego. Przekartkowałem szybko i wstydliwie, bo przecież oglądanie fotografii, tak jak czytanie, jest czynnością intymną. Zwłaszcza w młodości. Ledwo dostrzegłem białe płaszczyzny i czarno-szare figury pozornie niemające wiele wspólnego z odwzorowaniem rzeczywistości, do jakiej w codzienności tamtych czasów byliśmy przyzwyczajeni.

Zapłaciłem, wetknąłem pod pachę i wyszedłem. Może już w tramwaju chciałem obejrzeć dokładniej, ale – tak jak powiedziałem – oglądanie jest wstydliwe, album miał spory format i na pierwszy rzut oka nie zawierał zdjęć, tylko abstrakcyjne grafiki albo plansze z testu Rorschacha, więc co ja niby tutaj, w tej proletariacko-fabrycznej dzielnicy, z abstrakcyjną grafiką i szwajcarską psychologią...

Ale w domu, w samotności nie mogłem się już od tych zdjęć oderwać. Wrony. Płoty. Stogi. Takie tytuły miały kolejne rozdziały. Ktoś sfotografował krajobrazy mojego dzieciństwa, sprowadzając je do obrazów najpierwotniejszych, do form elementarnych. Jakby rzeczy dopiero stawały na granicy widzialnego, jakby właśnie wynurzały się z nieistnienia.

Więc tak prosty był ten pejzaż? Tak surowy, tak nieokrzesany? Jak czarny tusz, jak rozdarcia w bieli, przez które przeświecała ciemność, najstarsza czerń? I dopiero potem nakładały się te wszystkie rzeczy, które wytwarza umysł? Kolory, uczucia, wspomnienia, wyobrażenia o tym, czym jest świat i my sami? Nie mogłem wyjść z podziwu nad tą surowością, która wprowadzała porządek do mojej pamięci. Patrz, synku, myślałem, to jest szkielet widzialnego. To jest kościotrup, na który przyrasta mięso twoich cudnych rojeń.

ALE PRZECIEŻ TO WSZYSTKO BYŁO PO TAMTEJ STRONIE RZEKI. Czy Wołkow w ogóle przekraczał Bug? Czy przekraczał go z aparatem? W 1979 r. zrobił zdjęcie powodzi w Drohiczynie: kobieta i mężczyzna na łódce wśród bezlistnych drzew. Drohiczyn to nadrzeczne miasteczko, ale wciąż na tamtym, podlaskim brzegu. No więc zatrzymywała mnie woda. Wyobrażałem sobie tamtą krainę jako dalszy ciąg wsi, która do tej pory wydawała mi się początkiem świata. Była jak ziemia obiecana, do której powinienem powrócić. Tam wszystko było większe, starsze i piękniejsze. Może nawet był to inny kraj, a ja niczym ubogi krewny albo przybłęda wymyślałem sobie fałszywą genealogię. Powinienem się znaleźć w jakiejś Liber chamorum, demaskującej duchowych podrzutków przeróżnych krain.


Czytaj także: Andrzej Stasiuk: Opowieść sylwestrowa


Niech więc będzie: ze swojego brzegu patrzyłem na fotografie Wołkowa. Na bagienny niż rozwleczony horyzontalnie i mgliście, na krajobraz podeszły wodą, ledwo ulepiony z mokrej materii, jakby zaraz miał się zasklepić, zamknąć, żeby nie było śladu po tych wszystkich łódkach, ludzkich i zwierzęcych sylwetkach, po domostwach z drewna i słomy ciągnących wilgoć z głębi ziemi, tak jak to robią rośliny, jakby gęsty i wolny nurt miał skryć zaraz świat, który ujawnił się tylko na chwilę, żeby nas omamić, żeby podtrzymać w sercu, w duszy błędny ognik, który nas wiedzie Bóg wie dokąd, ale idziemy za nim, bo przecież nie mamy nic innego. Idziemy, aż zblaknie, pobłękitnieje i czarne lustro bagien zamknie się nad nim na wieki wieków.

PATRZYŁEM NA SWÓJ KRAJ, KTÓRY NICZEGO NIE UDAWAŁ. Nieoczywisty, zasnuty, toczący się wolno ku niewidzialnej krawędzi, przez którą miał się spokojnie przelać i przepaść, ciągnąc za sobą, jak w majestatycznej powodzi, wszystkie przedmioty i zdarzenia, które Wołkow sfotografował, i całą resztę, której nie zdążył. Poziome kreski płotów, skośne zarysy dachów, jedno i drugie oprószone śniegiem. Biel zniknie wiosną, czerń zostanie i wciąż będzie pochłaniała światło, stawiając opór światu, a może też kosmosowi i wieczności, która czyha całkiem obojętnie, pewna swego. Czasem, jakby dla zabawy, dla kaprysu wysyła ogień, wodę i powietrze, żeby sprawdzić, jak kruche jest to, co zrobiliśmy. Te płoty, zarysy pól, siedziby, materia pieczołowicie poukładana w sterty, stosiki i kupki. Możliwe, czasami tak myślę, że wieczność trochę się nudzi i wysyła swoje niesforne dzieci, żeby sobie popatrzeć.

Po jakimś czasie zrozumiałem, co mnie tak pociąga w tych fotografiach: ludzie, którzy wynurzają się z pejzażu w sposób absolutnie naturalny. Rodzina na furmance, kobieta z torebką wśród zimowych drzew, dwie postacie idące koleinami piaszczystej drogi. Żadnego antropocentryzmu. Ta sama materia, ta sama gruboziarnistość obrazu, to samo kruche istnienie na granicy widzialnego. Żadnej pychy. Jakby ulepieni byli z piasku, ze śniegu, z gliny i gotowi na swój los.

„Nikogo nie naśladowałem. Poszedłem swoją drogą. Z założenia niczego poza Podlasiem nie fotografuję. Kiedyś mi nawet Wiesiek Kazanecki powiedział, że tak naprawdę fotografuję powietrze. Sensu nie ma w tym za grosz, ale to działa jak narkotyk: gdy robię zdjęcie, to czuję się, jakbym był na haju...”. To są słowa Wołkowa z okładki jego albumu wydanego w 2012 roku.

ZROBIŁO SIĘ CIEPLEJ. ŚNIEGI SCHODZĄ, ciemne wyłazi spod jasnego i krajobraz przypomina wielką fotografię. Palę pierwsze tego roku ognisko. Dokładam to buka, to olchy, to wierzby i powtarzam lekcję zapachów. Tym razem wydaje mi się, że to mokra wierzba pachnie najpiękniej: gorzko, korzennie i trochę jak rozpylony metal. Patrzę, jak drewno zmienia się w żar, a potem w dym i zostaje popiół. Niebieski dym miesza się z powietrzem i czasem wydaje mi się, że mógłbym na to patrzeć bez końca. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2018