Koniec snu

A może to dobrze, że Stanom Zjednoczonym i nam wszystkim przytrafił się Donald Trump? Pytanie tylko, co zrobimy, gdy go zabraknie.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

 / ARMELION / PIXABAY / MONTAŻ TP-ONLINE
/ ARMELION / PIXABAY / MONTAŻ TP-ONLINE

Dla mnie i wielu Polaków mojego pokolenia Ameryka to słowa Woodrowa Wilsona: „Jesteście Amerykanami i macie nieść wolność, sprawiedliwość i zasady człowieczeństwa, dokądkolwiek pójdziecie”. Oni niosą, a my przyjmujemy to z wdzięcznością, wpatrzeni w nich jak w obrazek. Ameryka to świetliste miasto na wzgórzu, wzniosłe marzenie o wolności, świat nieograniczonych możliwości, bogactwa i szczęścia dostępnego dla wszystkich. To potęga kultury, gospodarki, siły zbrojnej, używanej zawsze w sprawiedliwym celu. To nie miejsce ani ludzie, nie suma osiągnięć i porażek, które można przypisać każdemu krajowi. Dla mnie i wielu Polaków, z którymi dorastałem – to idea.

Z ideami się nie dyskutuje. Dla nas idea Ameryki jest jedyną możliwą.

„Była” – nie „jest”, oczywiście. Poprzednie akapity powinienem był napisać w czasie przeszłym. Dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie broni idei Ameryki, nie utożsamia się z nią. Więcej: nikt nie wie, na czym taka idea miałaby polegać.

Na szczęście wszyscy mamy już połączenie satelitarne z Ameryką, możemy zweryfikować, co się w niej dzieje. Zobaczyć na własne oczy i ocenić jej rasizm, biedę, przemoc i głupotę. Stany Zjednoczone jako państwo odbierające dzieci matkom i wsadzające je do klatek na meksykańskiej granicy? Policjanci strzelający do ciemnoskórych, palone samochody i plądrowane sklepy? Ameryka „I can’t breathe” – ostatnich słów George’a Floyda – i cancel culture, kultury unieważniania? Kraj płaskoziemców, antyszczepionkowców i wyborców Trumpa? Ameryka – wyśniony koszmar czytelników „New Yorkera”, wyrafinowanych intelektualnie Europejczyków, estetów polityki i obyczajów? Kraj wzgardzony, wyśmiany, sponiewierany przez ludzi, którzy kiedyś go podziwiali, bali się go (czasem podziwiali i bali się jednocześnie) albo nienawidzili.

Brzydka i odpychająca

Nienawiść nie była najgorsza. Ameryki nienawidzili ludzie źli albo niedoinformowani.

Sowieci – za to, że była ich zaprzeczeniem, rodziła dobro w miejsce zła, sprawiedliwość zamiast dyskryminacji, wolność za opresję, bogactwo za nędzę. Latynosi nienawidzili jej, bo sami chcieli zostać Sowietami, na szczęście dla nich Stany Zjednoczone do tego nie dopuściły. Przy okazji wspierane przez Waszyngton reżimy wymordowały tysiące ludzi – ale czego się nie robi dla wolności. Ameryki nienawidzili też niektórzy zachodni lewicowcy, „pożyteczni idioci” Lenina i Mao, rozpuszczeni beztroskim życiem – zresztą na koszt Ameryki. 40 lat temu przykuwali się do płotów baz amerykańskich w zachodnich Niemczech, dwie dekady później w Londynie, Paryżu i Berlinie szli w pochodach przeciwko wojnie w Iraku.

O nie, nienawiść nie osłabiała Stanów Zjednoczonych. Była niezbędnym dopełnieniem podziwu wpatrzonych w nią admiratorów, potwierdzeniem, że wszystko toczy się prawidłowym torem: są źli, lecz my jesteśmy po dobrej, amerykańskiej stronie.

Dziś nie o podziw ani nie o nienawiść chodzi. W ich miejsce coraz częściej pojawiają się otwarta wzgarda, litość, współczucie dla niegdyś wielkiego narodu przechodzącego ciężką próbę, w której kategorie moralne i polityczne mieszają się z estetycznymi. Ameryka roku 2020 była brzydka i odpychająca. Reszta świata nie zazdrościła jej, nie chciała się z nią utożsamiać ani jej naśladować. Nie miała czego.

Kochać, nie kochać

Z wiekiem większość ludzi wyrasta z bezkrytycznej wiary w wyjątkowość Ameryki. Przestajemy wierzyć, że historia o Winnetou i Old Shatterhandzie obrazuje prawdę historyczną o podboju kontynentu przez pionierów. Zauważamy rysy na obrazie Ameryki jako „imperium dobra”. Jednak do niedawna „reszta świata” wpatrzona była w Stany Zjednoczone jak w oświeceniową machinę, której błędy i porażki blakły wobec blasku jej siły gospodarczej, inwencji technologicznej, potęgi wojskowej, prężności jej demokracji. A przede wszystkim – wobec umiejętności odnowy. Ameryka, owszem, miała potężne wady, lecz przeważały zalety państwa i narodu, który potrafi się odradzać i którego nic nie jest w stanie zniszczyć.

Europa broniła się przed zalewem kulturowego blichtru z drugiej strony Atlantyku, ale jednocześnie chłonęła te wynalazki, modę i styl. Nauczyliśmy się mówić językiem Amerykanów, oglądamy ich seriale, a jeśli w ogóle czytamy – to ich książki. Używamy wymyślonych przez nich technologii, oddaliśmy ich firmom swoje dane, śledzimy ich politykę, jakby od niej zależało nasze życie. Bo zależy.

Jednocześnie przez dekady rozwijaliśmy w sobie krytyczne spojrzenie na Stany Zjednoczone i ich obywateli. Wiedzieliśmy, kiedy ich prezydenci kłamali, kiedy dopuszczali się zła, kiedy ich polityka ulegała korupcji. Śmialiśmy się z ich ciasnoty umysłowej i plebejskich gustów, wyszydzaliśmy obyczaje i zaściankowość. Ale nigdy nie porzucaliśmy marzenia o niewinnej Ameryce, mesjaszu narodów.

Tak było do niedawna.

Bóg Ameryki

Zwłaszcza w powojennej Europie to krytyczne spojrzenie na Amerykę zaowocowało przedziwnym zjawiskiem, jakim jest choroba antyamerykanizmu – agresywna wrogość podbudowana resentymentem, wykazywanym zresztą głównie przez narody, które najwięcej Stanom Zjednoczonym zawdzięczają: Niemców, Francuzów, czasami Brytyjczyków.

I nie chodzi tu o podszyty drwiną i poczuciem cywilizacyjnej wyższości obraz Amerykanina jako ćwoka, który wymaga reedukacji i który zresztą sam nie marzy o niczym innym jak poddaniu się „europeizacji”. Patrz: serial „Emily w Paryżu”, najnowsza realizacja tego mitu, w gruncie rzeczy nieszkodliwego i dającego obu stronom sporo satysfakcji.

Od powojnia, od lat 80. XX w. zwłaszcza, w kulturze europejskich demokracji obecna była zaraza antyamerykanizmu, która kazała, wydawać by się mogło, inteligentnym i zdolnym ludziom nienawidzić Stanów Zjednoczonych z siłą unicestwiającą jakiekolwiek inne uczucie. Jest na to wiele przykładów. Jako obrazowy, a przy tym chyba nieznany w polszczyźnie, przytoczę wiersz brytyjskiego autora Harolda Pintera pt. „Boże, błogosław Amerykę”:

Znowu się zaczyna,
Jankesi i ich zbrojna parada
Skandują swoje radosne ballady
W galopie przez wielki świat
Wielbiąc Boga Ameryki.

Rynsztoki zarzucone trupami
Tych, którzy nie mogli dołączyć
Tych, którzy nie chcieli do chóru
Tych, którzy stracili głos
Tych, którzy zapomnieli melodię.

Rycerze mają lance, one tną.
Twoja głowa spada do piachu
Twoja głowa jest kałużą w błocie
Twoja głowa jest plamą w kurzu
Twoje oczy wypadły, a twój nos
Czuje tylko trupi smród
A martwe powietrze drga
Przesączone zapachem Boga Ameryki.

Pinter, laureat Nagrody Nobla (chyba jednak nie za powyższą próbkę), napisał ten wiersz w styczniu 2003 r. Chodziło o sprzeciw wobec wojny w Iraku, wywołanej przez Waszyngton z pogwałceniem prawa międzynarodowego, na podstawie kłamliwych przesłanek i bez pomysłu na pokój. Mimo tych – oględnie mówiąc – słabości amerykańskiej strategii praktycznie cały demokratyczny świat poparł wówczas Stany i ich średnio wiarygodnego prezydenta. To one wyznaczały bowiem zasady współżycia międzynarodowego. Zbudowały świat po wojnie, dały swoim sojusznikom pieniądze i narzędzia na odbudowę, ale w zamian oczekiwały bezwarunkowego wsparcia w obronie własnych interesów.

Mit wciąż od nowa

Takie wsparcie Stany Zjednoczone regularnie dostawały. Również dlatego, że obrona tych interesów nigdy nie była cyniczną grą, w każdym razie nie na pokaz. Ameryka dbała, by jej grzechy z czasem zostały nazwane po imieniu, winni zostali ukarani, a jej krytycy mogli nakarmić się resentymentami. Cała kultura Stanów Zjednoczonych – popularna i nie tylko – opiera się na krytyce i próbie rekonstrukcji ideału amerykańskiego marzenia. Wystarczyło popatrzeć, jak Ameryka zmagała się z prawdopodobnie najcięższym ciosem wizerunkowym, jakiego doznała na początku XXI w., związanym z torturowaniem jeńców wojennych w więzieniu Abu Ghraib pod Bagdadem w 2004 r.

Amerykańscy żołnierze mogą być bezwzględnymi zwyrodnialcami, ale na koniec pojawia się sygnalista, który publikuje ich zdjęcia i zmusza naród do moralnych rekolekcji. Prezydent może zdradzać żonę, kłamać publicznie, wywoływać niosące śmierć i spustoszenie wojny, ale na koniec zostaje z kłamstw rozliczony – jeśli nie sądowo, to choćby medialnie. Nawet jeśli Stany Zjednoczone niosły światu przemoc, w tle pozostawał punkt odniesienia: mit o sprawiedliwej demokracji, wolności dostępnej dla każdego, zdolności do odtwarzania się na nowo. Kolejni prezydenci konfrontowani z upadkiem amerykańskiej niewinności musieli przyznawać, że ich kraj czasami nie potrafił sprostać ideałom, które sam wymyślił. Jednak żaden – ani Demokrata, ani Republikanin – nie rezygnował z Ameryki jako moralnego wzorca dla całego świata. To właśnie dlatego spora część świata mogła ten wzorzec – krytycznie, ale jednak – akceptować.

Aż pojawił się Donald Trump.

Ofiara samej siebie

Bycie światową potęgą, którą inni z własnej woli naśladują, generuje jednocześnie siłę i słabość. Wszyscy na świecie mówimy po angielsku, za to zaledwie jedna czwarta Amerykanów mówi w języku innym niż angielski, z czego połowa zna hiszpański, który jest w zasadzie drugim językiem ojczystym w Stanach Zjednoczonych.

Amerykanie coraz bardziej tracą kontakt ze światem, nie rozumieją poplątanych realiów globu, które teoretycznie powinni nie tylko zgłębiać, ale też rozwiązywać. To prawda, cały świat chciałby studiować na amerykańskich uczelniach. Najlepsi studiują. A potem wracają do swoich krajów. Zwłaszcza Chińczycy, którzy pobyt w Ameryce traktują jak szybką wizytę w zakładzie świadczącym usługi. Znają Amerykę znacznie lepiej, niż Ameryka poznała ich.

Przykład stosunku do nauki języka obcego pokazuje, jak bardzo nierówna może być wymiana w ramach systemu, w którym rządzi rzekoma potęga Ameryki. Donald Trump to rozumiał. Może intuicyjnie, może przypadkiem, ale rozumiał. Powiedział całemu światu, że Stany Zjednoczone są największą ofiarą globalizacji, którą wymyśliła Ameryka. To było jego najbardziej radykalne i w dużej mierze słuszne odkrycie: amerykanizacja świata działa na niekorzyść Ameryki. Ściśle biorąc, nie jest to żadne odkrycie: Trump od lat 80. XX w. twierdził, że Ameryka za darmo oddaje pole swoim konkurentom. Za darmo podniosła z gruzów Niemcy i Japonię, bezczynnie przyglądała się, jak te kraje budowały swoją potęgę, a dziś zalewają Stany Zjednoczone swoimi produktami, zwłaszcza samochodami – z jakiegoś powodu Trumpa najbardziej irytowała dominacja niemieckiego przemysłu samochodowego.

Ameryka oddała pole swoim nominalnym sojusznikom, ale nie tylko – podobnie zachowuje się wobec konkurenta i potencjalnego wroga, którym są Chiny.

Chińczycy nigdy nie naśladowali Ameryki ani Zachodu. Pożyczali albo kradli – zwłaszcza technologie – i tworzyli własne wersje produktów. Od 1989 r. mówią konsekwentnie: nie chcemy być jak Zachód. Chcemy być tak samo rozwinięci gospodarczo, dysponować większą siłą militarną, ale nie chcemy was naśladować. Trump to rozumiał, a jego polityka miała na celu zasadniczą zmianę podejścia Ameryki nie tylko do Chin, ale do całego świata. Również do samej siebie.

Koniec niewinności

Iwan Krastew i Stephen Holmes piszą w niedawno wydanej książce „Światło, które zgasło”, że rewolucja Trumpa polegała na odrzuceniu uznawanego przez wszystkich poprzednich prezydentów przekonania o wyjątkowości i niewinności Ameryki. Ameryka Trumpa miała być krajem jak każdy inny: skierowanym ku sobie, broniącym wyłącznie własnych interesów, odrzucającym misję, którą przypisała jej historia, czyli nauczania mieszkańców innych krajów, jak mają żyć, organizowania im społeczeństwa, instytucji i zasad ustrojowych. Ameryka Trumpa nie chce być naśladowana, bo naśladownictwo oznacza uzyskanie przewagi przez naśladującego, a w świecie Trumpa zwycięzca jest tylko jeden: jeśli nie zniszczysz przeciwnika, to on zniszczy ciebie.

Odrzucenie idei Stanów Zjednoczonych jako modelu dla innych oznacza też jawne porzucenie ideałów, które towarzyszyły krajowi od jego powstania: Ameryka nie ma prowadzić bezinteresownych działań na rzecz wolności i sprawiedliwości (nigdy nie prowadziła, ale przynajmniej udawała), tylko być tak samo samolubnym i pozbawionym skrupułów państwem jak Chiny czy Rosja. Trump w gruncie rzeczy lubi metody Putina czy Erdoğana – wielokrotnie dawał wyraz podziwu dla tych przywódców i ich darwinowsko-makiawelicznej wizji polityki.


Prof. Jill Lepore, historyczka: Pierwszą rzeczą, którą należałoby zrobić w celu ocalenia idei Ameryki, jest namówienie moich rodaków, aby wystawili przed domy krzesła i usiedli na nich z sąsiadami.


 

Trump – i tu kolejna radykalna praktyka odchodzącego prezydenta – nie tylko odrzuca wyjątkowość Ameryki, nie tylko chce, by stosowała ona podobne metody jak Rosja Putina czy Chiny Xi Jinpinga, ale uważa, że nie ma nic złego w porównywaniu Ameryki do Rosji. W wywiadzie dla telewizji Fox News w 2017 r. prezenter poirytowany brakiem reakcji prezydenta na zarzuty o mordowanie przez Putina dziennikarzy rzucił: „Putin to morderca”. Na to Trump odpowiedział: „Jest wielu morderców. My mamy wielu morderców. Myślisz, że nasz kraj jest taki niewinny?”.

W świecie Trumpa i jego Ameryki trwa bezwzględna wojna wszystkich ze wszystkimi. Zamiast opowiadać rodakom i światu o świetlistym mieście na wzgórzu, odchodzący prezydent mówi: nie miejcie złudzeń. Jestem twardym negocjatorem, który wykorzysta każdą słabość przeciwnika. Czas działań w imię idei skończył się, liczą się tylko interesy, a walka o interesy to wojna. Wojna toczy się zawsze, a przeciwnikiem jest każdy, z kim ja, czyli Ameryka, siadam do stołu.

Łatwy obiekt drwin

Co miał z taką Ameryką zrobić świat? Jej brzydota, amoralność, brak idealizmu były orężem Donalda Trumpa. Obnosił się z nimi przez minione cztery lata, traktował jako zalety swojej polityki. Być może jego czas nadszedł również dlatego, że po Iraku, Abu Ghraib, rewelacjach WikiLeaks, kryzysie finansowym Ameryka, obiektywnie rzecz biorąc, nie jest już w stanie unieść swojego marzenia.

W roku 2020 doszły protesty i zamieszki, katastrofalna reakcja na pandemię, która paradoksalnie potwierdziła instynkt Trumpa. Stanów Zjednoczonych nie uchroniło ich bogactwo ani nowoczesne technologie – COVID-19 zrównał je z innymi społeczeństwami w bezradności, chaosie, nieprzewidywalności. Gdy zachorował on – lider nowej Ameryki – dostał oczywiście najnowsze i najdroższe lekarstwa, do których prawie żaden z jego rodaków nie miał dostępu. Ale co z tego? Każdy dba o siebie, prawda?


Marta Zdzieborska: „Najważniejsze, żebyśmy dostali szczepionkę, i żeby mój mąż był zdrowy” – to marzenie amerykańskiej nauczycielki. Fakt, że w tak trudnych czasach nie będzie już rządził Trump, daje jej nadzieję.


 

Trump był idealnym celem ataku dla europejskich elit. Nie chodzi tylko o treść jego polityki – świat zachodnich liberalnych elit wielokrotnie maszerował przeciwko Ameryce jeszcze przed jego kadencją – w czasie wojny w Wietnamie, w Iraku, gdy trzeba było protestować przeciwko korporacjom i braku działań w obronie klimatu. W tym roku w Berlinie, Paryżu, Londynie setki tysięcy ludzi protestowało przeciwko „systemowemu rasizmowi” Ameryki Trumpa. Nie wiem, czy te marsze były po części spowodowane tęsknotą za czystością moralną w życiu społecznym. Wątpię – nikt nie organizował podobnych w obronie prześladowanych przez Chiny Ujgurów, demokracji Hongkongu, opozycjonistów mordowanych przez Putina czy Łukaszenkę.

Jednak w przypadku Trumpa dochodzi estetyka. Moralność jest ładna, powoływanie się na wzniosłe ideały pociągające, odwoływanie do wspólnych emocji budujące. Trump otwarcie to lekceważył. Rezygnując z idei Ameryki jako ideału moralnego dla innych dawał kolejnemu pokoleniu młodych Europejczyków powód, by nienawidzili Stany Zjednoczone bez wyrzutów sumienia. Nie tylko za to, co Ameryka robi, ale czego nie robi. Nie za to, jaka jest, ale jaka nie jest. Za wycofanie z porozumienia klimatycznego i za wulgarność prezydenta. Za jego prostactwo, graniczące niekiedy z analfabetyzmem, i wspieranie Bolsonara, Erdoğana i Putina. Za chamstwo i bicie przez policję protestujących w marszach Black Lives Matter.

Co po Trumpie

Batożenie Ameryki jest wdzięcznym zajęciem dla świata, zwłaszcza kiedy ma takiego prezydenta jak Donald Trump. Wiąże się jednak z pewnymi niebezpieczeństwami. Największe pojawia się właśnie teraz. Do Białego Domu wprowadza się polityk, którego główną zaletą wydaje się fakt, że nie jest Trumpem. Być może z czasem okaże się, że ma inne, choć w kampanii wyborczej ich nie ujawnił.

Jak długo w oczach świata pozostanie Ameryka stworzona przez Trumpa? Czy jesteśmy gotowi zrewidować pojęcia, które budowały jej obraz przez ostatnie cztery lata? Liberalne elity w Stanach Zjednoczonych i Europie wybaczą Bidenowi wiele, ale jest czynnik, który nie zależy od nich.


Piotr Bernardyn z Tokio: Coraz częściej Chiny są postrzegane jako zagrożenie już nie tylko gospodarcze, ale również dla ładu światowego i wartości uznawanych za uniwersalne.


 

Świat nie ogranicza się dziś do Zachodu. Na wschodzie rośnie siła, która w nosie ma misyjność i wyjątkowość Ameryki oraz nasze dylematy moralne i estetyczne wynikające z jej kryzysu. Chiny mają siłę i odwagę rodzącej się potęgi, rosnące bogactwo, coraz bardziej zaawansowaną technologię. I głębokie przekonanie o własnej wyjątkowości – z tą różnicą, że nie szastają nią na lewo i prawo. Mit Chin – w przeciwieństwie do mitu Ameryki – nie jest zbudowany na religijnym przekonaniu o misji do wypełnienia wśród narodów świata. Chińczycy nie chcą, by ktokolwiek im zazdrościł albo ich naśladował. Wystarczy, byśmy wszyscy realizowali ich interesy.

Być może to dobrze, że Stanom Zjednoczonym i nam wszystkim przytrafił się Donald Trump. Być może ideały ojców założycieli musiały zostać zrewidowane i poddane próbie – być może to dopiero początek tej próby. Wielu liczy na to, że Joe Biden przywróci Ameryce normalność. Być może. Jednak odchodzący prezydent wywrócił myślenie Ameryki o sobie i świata o niej. Co zrobimy, jeśli to on wyznaczył nam wszystkim normę współczesnej Ameryki? ©

DARIUSZ ROSIAK został wybrany Dziennikarzem Roku 2020 w konkursie Grand Press. Autor podkastu „Raport o stanie świata” i wielu książek reporterskich, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021