Koniec na własne życzenie

Początki demografii upłynęły pod znakiem lęku o przeludnienie. Dziś przyszłość widzimy w innych barwach: może nas zabraknąć.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

 / ALEXANDER SPATARI / GETTY IMAGES
/ ALEXANDER SPATARI / GETTY IMAGES

Pierwsze przewidywania globalnego rozwoju ludności powstały w XIX w. Był to też czas niespotykanego skoku rozwojowego naszego gatunku, a przy tym galopującego wzrostu zanieczyszczenia, hałasu i problemów społecznych. Mówimy o okresie rewolucji przemysłowej – jeżeli więc chcecie unaocznić sobie początki demografii, wyobraźcie sobie wąsatych profesorów, wyglądających przez okna gabinetów na śmierdzące, zatłoczone metropolie europejskie, rozrastające się jak ponura, dymiąca grzybnia. Wyobraźcie też sobie raporty z dalekich Indii i Chin, dające pierwsze wiarygodne dane o globalnej liczbie ludności i jej przyroście. To wtedy narodził się lęk o przeludnienie świata.

Plus jeden, minus jeden

Demograf patrzy na rozwój ludzkości przez pryzmat dwóch procesów – narodzin i śmierci. Plus jeden człowiek i minus jeden człowiek. Gdy narodzin jest więcej niż śmierci, liczba ludności rośnie, a gdy mniej – maleje. Ot, elementarna arytmetyka ludzkiej egzystencji. W ciągu ostatnich 200 lat nasz gatunek zaznał niebywałego przyrostu liczebności, z miliarda do niemal ośmiu, wyłącznie za sprawą spadku śmiertelności – coraz mniej minusików w bilansie. Plusów jest wciąż tyle samo (a w ostatnich dekadach nawet coraz mniej, o czym za chwilę) – nie płodzimy wcale więcej dzieci niż nasi przodkowie, po prostu dzieci częściej dożywają dorosłości.

Najszybszy przyrost populacji nastąpił w połowie XX w. Medycyna i technologia zdążyły już wtedy pięknie obniżyć śmiertelność, a tylko w nielicznych krajach świata dobrobyt nieznacznie zniechęcił ludzi do reprodukcji. Może to trochę dziwić nas, Europejczyków, którzy przywykliśmy myśleć o pierwszej połowie XX w. jako o czasach dwóch wojen światowych. Gdy jednak patrzy się na rosnące słupki ludzkiej populacji, to 150 mln ofiar obu wojen światowych prawie nie spowalnia galopujących statystyk. Nic więc dziwnego, że ekolodzy i ekonomiści natychmiast po zakończeniu II wojny światowej prześcigali się w zamartwianiu o przeludnienie planety.

W 1948 r. ukazały się dwie głośne książki – „Road to Survival” Williama Vogta i „Our Plundered Planet” Fairfielda Osborna – które na długie lata wyznaczyły „model standardowy” wizji ludzkiej przyszłości: jesteśmy mnożącą się nieograniczenie szarańczą, pleśnią świata, konsumującą zasoby ponad miarę. Podstawy matematyczne tej wizji sformułował pod koniec XVIII w. Thomas Malthus, stąd „katastrofa maltuzjańska” – liczba ludności przyrasta w tempie geometrycznym, a zasoby „tylko” w tempie liniowym. Prędzej czy później czynnikiem limitującym rozwój stanie się głód, a z nim choroby i śmierć. W 1968 r. ekolog Garrett Hardin napisał w „Science”, że „wolność rozmnażania się ­przyniesie nam wszystkim zagładę”, a w 1972 r. Klub Rzymski opublikował swój ponury raport o przyszłości świata, „The Limits of Growth”. Czytamy w nim: „Jeśli obecne trendy wzrostowe światowej populacji, industrializacji, zanieczyszczenia, produkcji żywności i zużycia zasobów zostaną utrzymane, to w ciągu najbliższych stu lat osiągnięte zostaną granice wzrostu tej planety. Najbardziej prawdopodobnym skutkiem będzie gwałtowny i niekontrolowany spadek zarówno liczebności populacji, jak i produkcji przemysłowej”.

15 milionów Polaków

Spośród dziesiątek parametrów, jakimi przerzucają się demografowie, jeden zawsze fascynował mnie swoją prostotą i zarazem egzystencjalną głębią – współczynnik płodności całkowitej. To liczba dzieci urodzonych przez statystyczną kobietę przez całe jej życie. Jeszcze względnie niedawno – sto, może dwieście lat temu – współczynnik ten na całym świecie przekraczał 6. W 1900 r. w Polsce wynosił 5,5 – przeciętna Polka miała wówczas ponad piątkę dzieci.

Gdy w XIX i XX w. zaczęła triumfować nauka i medycyna (dezynfekcja, znieczulenie, antybiotyki, szczepionki), nagle doszło do czegoś niespotykanego – z dziesiątki urodzonych dzieci dorosłości dożywała ósemka, a nawet dziewiątka. To błogosławieństwo i, najwyraźniej, przekleństwo, ponieważ zwyczaje reprodukcyjne ludzkości szybko dostosowały się do tych nowych warunków. Największym zaskoczeniem dla demografów (i antropologów) okazała się przewidywalność, z jaką ludzie, którzy zaznają wysokich standardów cywilizacyjnych, ograniczają rozmnażanie się – najwyraźniej żadna kultura świata nie ceni wielodzietności na tyle silnie, by ją utrzymywać w czasach dobrobytu. Dzisiaj wskaźnik dzietności na całym świecie leci na łeb na szyję i już tylko w dziesięciu krajach świata przekracza 5. W wielu miejscach spadek z poziomu szóstki do trójki dzieci (popularna miara demograficzna) nastąpił w trakcie jednego pokolenia: w Brazylii stało się to w 26 lat; w Botswanie w 24 lata, w Bangladeszu w 20 lat (w Polsce w 90 lat: od roku 1870 do 1960).

Dziś statystyczna przedstawicielka Homo sapiens urodzi w ciągu swojego życia 2,5 dzieci, co flirtuje niebezpiecznie blisko z „krytyczną” wartością 2. Ponieważ – no cóż, elementy biologii – tylko połowa ludzi rodzi dzieci, to przeciętna kobieta musi pozostawić po sobie dwójkę potomstwa, aby populacja pozostała na stałym poziomie. Dziś mniej więcej 80 krajów świata lokuje się poniżej tego progu zastępowalności pokoleń, co oznacza, że społeczeństwa te pozostawione same sobie będą zanikać – i z każdym rokiem do klubu tego dołączają kolejne. W Polsce dzietność wynosi 1,4 – 10 Polek ma średnio 14 dzieci.

Wszyscy demografowie przewidują już dziś, że liczba ludności osiągnie niedługo maksimum, po czym zacznie spadać. Kiedy to nastąpi? ONZ w swoim najnowszym raporcie z serii „World Population Prospects” przewiduje, że krzywa zacznie się spłaszczać ok. 2100 r., dobiwszy do 10,9 mld. Inny cykliczny raport, „Global Burden of Disease” (GBD), którego wydawanie zlecił lata temu Bank Światowy, przewiduje, że „punkt przegięcia” nastąpi w 2064 r. – ludność świata osiągnie 9,7 mld i już nigdy nie będzie większa. Raport ten przewiduje też, że Polacy maksimum liczebności mają już za sobą – było to 38,4 mln osiągnięte w 2017 r. W 2100 r. ma nas pozostać tylko 15,4 mln.

Spadek liczby ludności ma oczywiste zalety. Zauważmy choćby, jak wspaniałe postępy poczyniliśmy w ostatnich dekadach w łagodzeniu problemu głodu na świecie. Tylko w ciągu ostatnich 20 lat odsetek ludzi niedożywionych w najmniej rozwiniętych krajach świata spadł z 32 do 23 proc. W 2019 r. opublikowano wyniki gigantycznego badania współczynnika masy ciała (BMI) na całym świecie. Nie stwierdzono żadnego kraju, w którym współczynnik ten miałby średnią wartość niższą od 18,5 – co jest konwencjonalną granicą między niedowagą a wagą prawidłową. Najniższa średnia występuje w Etiopii, gdzie wynosi 20,5. Przyczyn tego postępu jest oczywiście wiele, ale jedną z nich jest ten prosty fakt, że łatwiej jest wykarmić trójkę dzieci niż szóstkę.

Krótko mówiąc, depopulacja może rozwiązać wiele problemów trapiących ludzkość. Aż chciałoby się ją przyspieszyć! Czy są na to jakieś perspektywy?

To dobre dla planety

Jednym ze zjawisk, które kiepsko wychodzą w modelach matematycznych, są zmiany światopoglądowe. Między­rządowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC), który niedawno zaczął publikować szóstą edycję swoich przewidywań na XXI wiek, przedstawia pięć głównych „scenariuszy socjoekonomicznych”, różniących się m.in. stopniem naszego otrzeźwienia w najbliższych latach: czy będziemy konsumować na potęgę, czy wprowadzimy łagodne ograniczenia, a może nawet wkroczymy na ascetyczną „zieloną drogę” (zob. ramka). Zależnie od wybranej ścieżki populacja ma w 2100 r. wynosić od 7 mld (scenariusz najbardziej ascetyczny) aż do niemal 13 mld (scenariusz o nazwie „rywalizacja regionów” – jedyny, w którym w 2100 r. populacja wciąż rośnie). To jednak tylko wierzchołek góry lodowej – prawdziwie rewolucyjne zmiany trudno opisać matematycznie.

Ot, antynatalizm – programowa niezgoda na rozmnażanie się. Jeszcze sto lat temu filozoficzna ciekawostka, dziś ma realną szansę podbić świat. Mniej więcej 10-15 proc. mieszkańców krajów rozwiniętych w wieku 20-30 lat twierdzi, że z całą pewnością nigdy nie zdecyduje się na prokreację. Przyczyny są głównie pragmatyczne. W badaniu na holenderskiej grupie kobiet, które zgłaszają taki światopogląd, jako najczęstsze przyczyny wskazywano, że dzieci ograniczają wolność (54 proc.) oraz że ich wychowywanie zabiera za dużo czasu i energii (35 proc.). Popularny staje się też argument ekologiczny. W 1991 r. powstał VHEMT – Ruch na rzecz Dobrowolnego Wyginięcia Ludzkości, którego założyciel, amerykański nauczyciel Les Knight, zaproponował tylko jeden postulat: „Nie rozmnażaj się”, a główne uzasadnienie brzmiało: „To dobre dla planety”. W 2017 r. grupa naukowców obliczyła, jaki jest wpływ rozmaitych decyzji światopoglądowych na emisje dwutlenku węgla. Jedno niesprowadzone na świat dziecko jest równoważne 25 ludziom całkowicie rezygnującym z korzystania z samochodu do końca życia, 73 osobom ­permanentnie ­przerzucającym się na dietę roślinną lub 580 osobom wymieniającym wszystkie żarówki na energooszczędne.

Idea rezygnacji z rozmnażania zaczyna się powoli przyjmować. Deklaracje w sondażach to jedno – ktoś mógłby zawsze argumentować, że „młodym się odwidzi”, gdy stuknie trzydziestka – ale trudno dyskutować z procedurą medyczną, która faktycznie uniemożliwia rozmnażanie. W krajach rozwiniętych błyskawicznie rośnie zainteresowanie wazektomią, czyli przecięciem nasieniowodów: to jedna z najbardziej skutecznych metod antykoncepcji. Odwrócenie zabiegu bywa możliwe, ale pacjenci bardzo rzadko zgłaszają taką chęć (ok. 1 proc. przypadków). Wazektomię ma za sobą ok. 20 proc. mężczyzn w Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii i Korei Południowej oraz ok. 10 proc. w Belgii, Danii, Hiszpanii, Szwajcarii czy Stanach Zjednoczonych. Choć wykonywana jest głównie u mężczyzn, którzy mają już dzieci, rośnie zainteresowanie nią osób bezdzietnych. Chętnych nie brakuje, a najważniejszym problemem do przekroczenia są procedury – w niektórych państwach zabieg jest po prostu nielegalny. Okazuje się tymczasem, że mężczyźni bezdzietni, którzy przeszli wazektomię, rozmyślają się jeszcze rzadziej niż mężczyźni z dziećmi. Badania pokazują też, że decyzja ta nie prowadzi do jakichkolwiek negatywnych zjawisk psychologicznych, również po wielu latach od podjęcia decyzji.

Można by oczywiście zastanawiać się, czy jest w ogóle wyobrażalne, że gatunek „postanowi” wymrzeć na własne życzenie. To by była rzecz niezwykła z biologicznego punktu widzenia, ale edytowanie własnych genów – co robimy – też nie zdarza się na co dzień w świecie płaszczek i pierwotniaków. Warto zauważyć, że nawet „normalna” demografia może doprowadzić do wymarcia ludności – dzietność kobiet w krajach najwyżej rozwiniętych, jak Korea Południowa, Luksemburg czy Singapur, zbliża się już do jedności – 10 kobiet rodzi 10 dzieci (czyli, średnio, 5 kobiet) i wciąż spada. Odpowiedzialni demografowie zwykle nie bawią się w „przedłużanie linii” o setki lat naprzód, jednak wolno to robić filozofom. John Leslie, przedstawiciel tego szlachetnego zawodu, w książce „The End of the World” oszacowuje, że ludzkość może całkowicie wyginąć w wyniku stabilnie malejącej płodności do 2400 r.

Pandemia do pominięcia

Scenariusz ten ma w sobie pewną elegancję, na pewno większą od innych omawianych przez Lesliego wizji, w których przyczyny apokalipsy nadciągają z zewnątrz. Choć nasz gatunek ma za sobą dziesiątki tysięcy lat radzenia sobie z problemami na skalę tygrysów szablozębnych i zlodowaceń, i to wyłącznie przy pomocy narzędzi z kamienia i kości, w ostatnich latach wielu komentatorów lubi traktować Homo sapiens jak mimozę, którą jest w stanie zniszczyć najlżejszy powiew wiatru. A przecież wciąż jest to ten sam gatunek, który podbił świat, tylko teraz dodatkowo wyposażony w reaktory jądrowe, nanotechnologię, obserwatoria satelitarne, komunikację światłowodową i sztuczną inteligencję. Nie zliczę, ile razy czytałem, że zmiany klimatu mogą doprowadzić w XXI w. do wyginięcia ludzkości, co jest tyleż absurdalne – ze skalą zmian, jaką przewidują klimatolodzy, poradziłby sobie nawet Homo erectus – co po prostu nieuzasadnione naukowo. Tragedie, konflikty, problemy – tak. Ale nie zagrożenie egzystencjalne!

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) szacuje, że w 2050 r. zmiany klimatu będą powodować ok. 250 tys. dodatkowych śmierci rocznie, czyli odpowiadać za 0,3 proc. całkowitej śmiertelności. Organizacja DARA, zajmująca się analizą skuteczności pomocy humanitarnej, po doliczeniu skutków migracji i konfliktów zbrojnych uzyskała wynik 600 tys. śmierci. Grupa badaczy z amerykańskiej agencji ekonomicznej NBER przyjęła najgorszą wersję najgorszego scenariusza klimatycznego IPCC do 2100 r., uwzględniła wszystkie podane wyżej przyczyny śmierci, a następnie przeliczyła straty ekonomiczne na zgony według przeliczników stosowanych czasem w ekonomii. Ostateczny wynik to 85 dodatkowych śmierci na 100 tys. osób w 2100 r. – a więc 0,085 proc. populacji ludzkiej ma umrzeć w ciągu tych 12 miesięcy wskutek zmian klimatycznych.

Drugim ulubionym tematem czarnowidzów są choroby zakaźne, ale – znów – nie ma żadnego dobrego powodu, by upatrywać w nich zagładę ludzkości. Epidemie i pandemie towarzyszą nam od zawsze, a nigdy nie byliśmy w lepszej sytuacji niż dziś, by sobie z nimi radzić. Nowy koronawirus spowodował śmierć ok. 0,2 proc. ludzi na świecie – nawet gdyby ostatecznie było to dwukrotnie więcej osób, to jego wpływ na długofalową dynamikę populacji jest minimalny, zwłaszcza że umierają niemal wyłącznie osoby daleko po wieku reprodukcyjnym. Brzmi to być może dość zimno – cóż, takie uroki demografii – ale wirus, którego średni wiek ofiary to 80 lat, jest praktycznie nieistotny dla rozwoju populacji. Ba, jeszcze 100 lat temu większość osób, które dziś umierają na covid, nie miałaby szansy dożyć tego etapu swojego życia, a gdyby XIX-wiecznemu demografowi pokazać statystyki umieralności w szczytowym momencie obecnej pandemii, przecierałby oczy ze zdumienia, jak zdrowo i długo żyją ludzie w XXI w. Ujmując to inaczej: 10 proc. młodych antynatalistów ma wielokrotnie większy wpływ na przyszłość naszego gatunku niż koronawirus.

Wygaszanie gatunku

Co więc przyniesie przyszłość? W poprzednim akapicie kryje się ważna informacja, której nie poświęciliśmy dotychczas należytej uwagi – starzenie się społeczeństw. W 1950 r. osoby powyżej 70. roku życia (WHO tak dziś definiuje „starość”) stanowiły 3 proc. populacji. W 2050 r. ma to być 11 proc. – niemal cztery razy więcej! A mówimy wciąż o średniej światowej. W Polsce w 2050 r. osoby stare mają stanowić aż 23 proc. Spójrzmy na te dane jeszcze inaczej: ilu ludzi niepracujących przypada na ilu pracujących? Załóżmy, jak robi to ONZ, że osoby w wieku 15-64 lata pracują („populacja utrzymująca”), a osoby młodsze i starsze od tego przedziału to „populacja utrzymywana”. Dziś ludzkość dzieli się niemal równo na te dwie kategorie: 53 proc. utrzymywanych i 47 proc. utrzymujących. Każda osoba „w sile wieku” utrzymuje więc statystycznie jedną osobę. W 2100 r. proporcja ta ma wynosić 67 do 33, co może wydawać się niedużą zmianą, dopóki nie zdamy ­sobie sprawy, że zwiększa to dwukrotnie obciążenie przypadające na jedną dorosłą osobę!

Wizja „demograficznego końca świata” to więc historia kurczącego się globalnego społeczeństwa staruszków. Procesowi temu będzie oczywiście towarzyszyć masa problemów społecznych, których pierwsze sygnały docierają do nas już dzisiaj, jak rozpadający się ­ system ­emerytalny i opieki zdrowotnej. Nic więc dziwnego, że coraz poważniej mówi się o radykalnym sposobie rozwiązania tego problemu – rozszerzeniu globalnej puli „rąk do pracy” nie poprzez spłodzenie dodatkowych pracowników, na co nikt nie wydaje się mieć ochoty, lecz poprzez ich... wyprodukowanie. To nie przypadek, że liderem na światowym rynku robotów humanoidalnych jest Japonia: kraj od dekad przodujący w rankingach długowieczności i małodzietności.

Jest oczywiście i inne wyjście, radykalniejsze. Wspomnieliśmy dotychczas o jednym zjawisku „biologicznie absurdalnym”, które jednak wydaje się budzić spore zainteresowanie Homo sapiens: celowym, świadomym wyłączeniu się z łańcucha reprodukcji. A co z przycięciem drugiego końca kija? Nie jest przecież wyryte w kamieniu, że tylko dlatego, że medycyna pozwala nam dziś żyć 80 i 90 lat, musimy z tej możliwości skorzystać. W Holandii, będącej światowym pionierem eutanazji, odsetek żyć ludzkich zakończonych w ten sposób wzrósł z 1,9 proc. w 1990 do 4,4 proc. w 2017 r.

Przyzwolenie społeczne na eutanazję jest na świecie mieszane, jednak zasadniczo rośnie. Normalizacja eutanazji jako typowego sposobu zakończenia życia po przekroczeniu pewnego ustalonego poziomu jakości życia stanowiłaby z pewnością ostateczny akt uporządkowania sytuacji demograficznej naszego gatunku. Nie wpłynęłoby to na nasze tempo wymierania, ale znacząco polepszyłoby jakość życia w drugiej połowie życia. Od kontroli urodzeń do kontroli śmierci – ze skutkiem w kontrolowanym wygaśnięciu całej linii ewolucyjnej. Astronomowie już od dawna zastanawiają się, gdzie ci wszyscy kosmici. A może scenariusz „demograficznego końca świata” to właśnie typowa historia „gatunku przebudzonego”?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof przyrody i dziennikarz naukowy, specjalizuje się w kosmologii, astrofizyce oraz zagadnieniach filozoficznych związanych z tymi naukami. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022