Kolejka

Kiedy Dominik Tarczyński, chwilowo mój ulubiony poseł PiS, na swoim koncie twitterowym co jakiś czas rzuca obserwującym go pytanie „Pilnujecie Polski?”, to ja to rozumiem i doceniam.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP /
Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP /

Ktoś stanowczo powinien jej bardziej pilnować – strach wyjechać na urlop, bo kiedy wyjeżdżałam, wydawało się np., że granice naszego kraju są w miarę jasne, a wystarczyło parę dni bez kontaktu z Polską i okazuje się, że mamy w planach Wilno i Lwów na paszportach, a poza tym Niemcy mają zapłacić reparacje, bo to nie Polska, tylko PRL porozumiała się przed laty w tej sprawie. Pozostaje nam liczyć na to, że Wrocław, Szczecin i Zielona Góra nie pojawią się wkrótce na paszportach potomków wiadomo kogo. Zatem zawołanie Tarczyńskiego popieram i wzywam do pilnowania Polski, nawet podczas urlopu, bo się nam ewidentnie ojczyzna trochę za bardzo rozłazi w szwach.

Urlop bywa jednak bardzo przydatny nie tylko w swym podstawowym wymiarze – jako czas relaksu i chwilowej ucieczki od nieustająco inspirujących tweetów posła Tarczyńskiego („raz sierpem, raz młotem” – zachwycał się tą frazą, gdy wyjeżdżałam; „zamknąć gęby, pozerzy” – zwracał się uprzejmie do tych, którzy pytali go, czy prawdziwy polski poseł powinien chwalić się tak ostentacyjnie lotem Lufthansą i czy nie będzie go aby bolało tak długie siedzenie na niemieckim fotelu lotniczym). Urlop służy często również jako lekcja poglądowa.

Na przykład: jak to będzie, gdy Unia, ten nieustająco podważający naszą naszość Eurokołchoz, w końcu poprosi nas, byśmy w trybie awaryjnym opuścili przyjęcie i zamknęli za sobą drzwi od zewnątrz, a klucz wyrzucili do jakiegoś morza, trójmorza albo międzymorza. Odświeżające pamięć są w tym względzie wszelkie kolejki na przejściach granicznych poza Europą. Znowu można – jak za czasów mego dzieciństwa – stać w tłumie sobie podobnych petentów do jednego otwartego okienka, najlepiej w dużym słońcu, z dajmy na to wyjącym dzieckiem u boku, czekając na swoją kolej, która w końcu nadejdzie, ale raczej nieprędko.

Stojąc w takiej kolejce, dogorywająca od upału, jedną ręką trzymając walizkę, drugą wkurzoną trzylatkę, myślałam o tym, że może czas się zacząć do tego przyzwyczajać.

W programie telewizyjnym, w którym kiedyś pracowałam polecając książki, spotykałam od czasu do czasu fotografa, który na planie robił zdjęcia zaproszonym gościom. W epicentrum lemingowatości, zdrady narodowej i zaprzaństwa, jakim oczywiście jest owa telewizja, ów człowiek pojawiał się zawsze od stóp do głów odziany w odzież patriotyczną, będąc żywą reklamą cenionej również przez prezydenta Dudę firmy Red is Bad. Skłaniało mnie to zawsze do pytania go o pewną niekompatybilność czy może raczej niespójność jego teorii i praktyki. Nie widział jej jednak – więcej – uważał po prostu, że business is business, a pecunia non olet. Potem przechodziliśmy do dyskusji bieżących – a to o uchodźcach, a to o Puszczy. Jak Polka z Polakiem.

Nasze rozmowy w charakteryzatorni telewizyjnej przypomniały mi się właśnie na owym przejściu granicznym. Dlaczego Polacy nie cenią Unii Europejskiej? Dlaczego – mimo ogromnych pieniędzy, które otrzymaliśmy przez lata, mimo otwarcia granic, mimo możliwości, o których nie śniło się naszym rodzicom – Unia nie stała się częścią naszej tożsamości? Otóż mam wrażenie, że to wszystko dlatego, że nikt nie nauczył nas myśleć o niej inaczej niż jak o dojnej krowie. Business is business. Skoro jest do wzięcia kasa, to ją bierzemy, a reszta nie ma żadnego znaczenia.

Ludzie mają takie poglądy, jakie znajdują w sferze publicznej – a co przez lata naszej w niej bytności powiedziano Polakom o Unii? Że business is business i żeby się szybciutko zgłaszali po fundusze, póki rozdają, bo nie wiadomo, jak to długo potrwa.

Dlaczego europosłowie w polskich mediach omawiają wyłącznie sprawy lokalne, krajowe? Zjeżdżają do Warszawy, robiąc ­tournée po studiach telewizyjnych, by odświeżyć swe (przyznajmy to – szalenie już nieświeże) buźki lokalnej publiczności, ale prawie nigdy nikt ich nie pyta o ich aktywność w Europie? Co dla mnie – przeciętnej Polki – oznacza obecność Ryszarda Czarneckiego i Jacka Protasiewicza w Brukseli?

Dlaczego promocja unijnych wartości (za unijne pieniądze przecież robiona) to były imprezy typu Róża Thun rozdająca niebieskie baloniki na Paradzie Schumana? Trudno się dziwić ludziom, że mają do Europy stosunek tak skrajnie utylitarystyczny, skoro nikt im nie pokazał, że UE to coś więcej niż bogaty i naiwny frajer, którego można naciąć na kasę. Bartosz Węglarczyk nakreślił ostatnio w felietonie wizję Polexitu, pewnie dość realistyczną w swym głębokim pesymizmie. Pytanie jednak należy chyba zadać takie: a co zrobiliśmy, żeby Polacy chcieli nie tylko być w Unii, ale być Unią? I do kogo można mieć teraz pretensje?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017