Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Licząc po trzy filiżanki dziennie, jest to zapas na cztery lata, co sugerowałoby, że w Indiach już wiedzą, kto wygra następną kadencję w Białym Domu. „Drogi panie Trump, zielona herbata oczyszcza ciało i umysł, zwalcza wolne rodniki, czyni ludzi mądrzejszymi. Proszę ją pić dla dobra pana i całego świata” – głosi dołączony list. Po angielsku wolne rodniki to free radicals, czyli swobodnie hasający radykałowie. Jakby było mało tej politycznej aluzji, przedstawiciel firmy dodał w wywiadzie: „Donald Trump budzi niepokój całego świata. Nie możemy go zatrzymać, ale być może jesteśmy w stanie go odmienić”.
Gdybyż to było takie proste! Owszem, znam i w Warszawie ludzi zapatrzonych ku Wschodowi, przekonanych, że regularne picie naparu z czarki glinianej, wypalonej w noc letniego przesilenia w ogniu z chrustu zebranego przez kobiety w pierwszej fazie cyklu, uchroni przed zmętnieniem wzroku i umysłu, otworzy na prawdziwy świat za zasłoną pozorów, fałszu i nieprawości. Małpowanie formy jednak nie zapewnia odtworzenia treści. Widać to było choćby po stanie tzw. tureckiej demokracji; sułtan zresztą się znudził i na naszych oczach postanowił skończyć nawet z tak ułomną szopką.
Ale wiara w drogę do nowego siebie przez talerz i kubek to zjawisko znacznie szersze. Prawie wszyscy krążymy już po krainie czarów, gdzie Alicja zostawiła nam buteleczki z płynem o smaku „ciasta z wiśniami, kremu, ananasa, pieczonego indyka, cukierka i bułeczki z masłem”. W tym numerze Dariusz Rosiak mądrze pisze o polityce w fazie postprawdziwości. Nasz ogląd świata i decyzje motywują substytuty prawdy, czyli sądy i opisy, których moc zasadza się jedynie na tym, że brzmią dla nas wiarygodnie, pasują do naszych oczekiwań i zostały skutecznie przemnożone przez internetowy magiel. Podobna fabryka złudzeń i hodowla stereotypów od dawna wyznaczają wzorce pisania o jedzeniu (i nie tylko – to samo się tyczy zdrowia, urody, mieszkań...) w niemal całej przestrzeni medialnej. Istne laboratorium postprawdziwości.
Zabawne przy tym, że choć kwestia prawdy materialnej w tej perspektywie zanika, nie oznacza to wcale kłamliwej jazdy bez trzymanki. Pozostaje bowiem w mocy zasada twardsza niż prawda. Respektować trzeba zastane schematy myślenia, zbiorowe wyobrażenia i stereotypy, które urabiają odbiorcę. Mało jest chyba dziedzin codziennego życia, gdzie występuje tak ścisła segregacja według płci, przy oczywistej dominacji kobiet. Uświadomiła mi to kiedyś pewna wydawczyni, skądinąd osoba światła i niezaściankowa, gdym zaproponował jej wydanie na poły kucharskiej, na poły awanturniczej książki dwóch włoskich przyjaciół. Odrzekła: rzecz jest zbyt chłopacka – miała na myśli zapewne rozsiane gęsto w tekście sprośności – a w Polsce książki o kuchni muszą być takie, żeby się podobały redaktorkom z kobiecej prasy. Bo tylko tam można o nich pisać.
Wciąż nie wiem, ile w tych słowach było niezasłużonej pogardy dla owych redaktorek i ich czytelniczek. Patrząc na to, co uchodzi w dzisiejszych czasach za najbardziej „kobiece” jedzenie, można tylko współczuć, że niewidzialna ręka szyje im kostium istot niezdolnych do przyjęcia silnych doznań, z wyciętą połową żołądka, zaburzoną perystaltyką jelit, dysfunkcją wątroby, rozchwianym systemem nerwowym i samooceną w okolicach zera absolutnego. Sałatki z kwiatkami i pesteczkami, ale niech ręka boska broni, żeby do oliwy dodać czosnek. Ryba tylko biała i pieczona bez grama masełka, chociaż jest ono niezbędnym wehikułem smaku, bakterie jeśli już, to tylko ściśle kontrolowane w okradzionym z tłuszczu jogurcie, bo w serze za dużo się dzieje podejrzanych smrodliwych procesów. Na deser makaroniki, czyli bezsmakowe kąski piany z migdałami, tyle że ładne jak cacuszka z wystawy jubilera. Wino tylko białe, i to najlepiej ładnie zaokrąglone beczką, a po wszystkim ziołowa herbata detox.
Wielka to dla mnie radość podawać kobietom makaron aglio e olio albo „męską porcję” gnocchi – w sosie z sera gorgonzola albo z masłem szałwiowym. I pić z nimi do dna czerwone wino, na pohybel temu ich rzekomemu „panowaniu” w kuchni, które je skazuje na rolę kalek. Zwłaszcza że z kolei wąziutki margines, jaki zbiorowa wyobraźnia zaprzęgnięta przez rynek przeznacza mężczyznom, jest bodaj jeszcze bardziej przeraźliwy. Pamiętacie, co reklamowano podczas Euro jako zestaw kibica, oprócz wstrętnego, zbyt alkoholowego piwska w puszce? Czipsy, kiełbacha i tym podobna barbaria. A na następny dzień, gdy skacowani wstają tytani, zamiast herbatki detox napój energetyczny. Najnowsza marka to „Żołnierze Wyklęci”. ©℗
Kobiece warzywa potraktowane po męsku – mieszanka „pijany ogrodnik”. Szukamy na targu jak najdrobniejszej, jeszcze młodziutkiej marchwi, takiej o grubości palca, jeśli nie ma, to kroimy grubszą na wąskie paski. Do tego, jak się uda znaleźć, młody pasternak, trochę selera pokrojonego w słupki, malutkie cukinie przekrojone wzdłuż, kilka małych cebul pokrojonych na ćwiartki, może być też pokrojona bulwa fenkułu. W garnku zagotowujemy aż do wrzenia białe wino, dodajemy oliwę i sok z cytryny tak, by trzy składniki miały proporcje 3–1–0,5. Ilość mieszanki – tyle żeby ledwo przykryć warzywa. Doprawiamy: solą, listkiem laurowym, ziarnami pieprzu, można dać jagodę jałowca. Wrzucamy najpierw warzywa korzeniowe, po kilku minutach pozostałe i dusimy na małym ogniu pod przykryciem, w sumie jakieś 15 minut. Warzywa w ten sposób przygotowane nigdy nie będą całkiem miękkie, ale od czegóż człowiek ma zęby? Za to zobaczcie, jaki z tego zostaje sosik!