Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W minionych dniach wyliczono chyba wszystkie możliwe argumenty "za" i "przeciw", opisano najczarniejsze scenariusze. Niektóre się sprawdzają: tu i tam tłumy Serbów podpalają, co im stanie na drodze; radykalizują się nastroje wśród serbskich obywateli federacji Bośni i Hercegowiny; serbska mniejszość w północnej części Kosowa żąda przyłączenia do "macierzy".
Jednak kłopot z Kosowem polega także na tym, że o ile działanie (proklamacja niepodległości, jej uznanie) niesie konkretne skutki, w jednym miejscu dobre, a w innym złe, o tyle zaniechanie działania (nieogłaszanie niepodległości przez Kosowo, nieuznanie jej) także byłoby działaniem o konkretnych skutkach - niekoniecznie lepszych. Trudno, aby prowizorium, jakim było ustanowienie w Kosowie międzynarodowego protektoratu w 1999 r., po zwycięskiej dla NATO wojnie z Serbią, trwało w nieskończoność. Gdyby istniało lepsze rozwiązanie, to by je w ciągu prawie dziewięciu lat zrealizowano.
Teraz jest, jak jest - i trzeba zrobić to, co możliwe, aby niepodległość Kosowa prowadziła do stabilności w regionie. Aby Kosowo zaczęło funkcjonować (państwo, społeczeństwo, gospodarka; w tej chwili bezrobocie sięga 40 proc.). Aby Serbia nie została politycznie zawłaszczona przez Rosję i nie odwróciła się od swego dotychczasowego celu (integracja z Unią Europejską), a Serbowie nie popadli w "kompleks Wersalu".
Największa odpowiedzialność za to wszystko - i szerzej: za przyszłość Bałkanów Zachodnich - spada na Unię Europejską, której misja będzie nadzorować Kosowo. Tego nie zmieni fakt, że unijne kraje nie potrafiły uzgodnić wspólnego stanowiska w sprawie uznania kosowskiej niepodległości. Jeśli to o czymś mówi, to nie o Kosowie, lecz o unijnych kłopotach ze wspólną (w jakim stopniu wspólną?) polityką zagraniczną.