Czekając na niepodległość

Rozpoczęły się kolejne międzynarodowe rozmowy o przyszłości Kosowa. Optymiści mogą mieć nadzieję, że do listopada uda się wypracować jakieś rozwiązanie. Pesymiści zastanawiają się, czy trwałe rozstrzygnięcie losów tej prowincji jest możliwe, czy też zamożnemu światu nie przybył aby kolejny obszar, gdzie będzie mieć miejsce niekończące się "zarządzanie kryzysem.

20.08.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

A co mówią realiści? Oni zwracają uwagę, że Kosowo - region na styku świata słowiańskiego i albańskiego - pozostaje w stanie zawieszenia już ósmy rok; że rośnie tam bezrobocie i frustracja, które łatwo doprowadzić mogą do wybuchu. Wreszcie, że ofiarami przeciągającego się sporu będą nie tylko miejscowi Serbowie i Albańczycy. Bo rośnie też liczba stron, państw i sił, które mogą tylko stracić na zaangażowaniu w największy w tej chwili z bałkańskich problemów.

Trzypiętrowy spór

Osiem lat to dosyć, by nawet wytrwali obserwatorzy sporu o Kosowo przestali ogarniać pamięcią wszystkie tury rozmów, zmieniające się składy delegacji i kolejne "nieprzekraczalne terminy". Wrażenie chaosu pogłębia zarówno wielość inicjatyw dyplomatycznych - samych projektów rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ ogłoszono w tym roku pięć! - jak intensywna gra medialna i lobbingowa, którą uprawiają wszystkie układające się strony. Z wiarą w siłę powtarzanych po wielokroć słów, przywódcy Serbów oraz kosowskich Albańczyków prezentują stanowiska, których nie sposób pogodzić: "Nie zgadzamy się na utratę suwerenności" versus "Chcemy niepodległości".

Swoje stanowiska konsekwentnie przedstawiają też Stany Zjednoczone ("Kosowo powinno uzyskać niepodległość, a zamieszkujący je Serbowie - gwarancję praw mniejszości") i Rosja ("Nie zgodzimy się na żadne rozstrzygnięcie, którego nie zaakceptowałaby Serbia") oraz Unia Europejska i jej poszczególne państwa członkowskie, ościenne kraje bałkańskie, Kościoły, grupy eksperckie...

Sprzeczne racje można uszeregować niejako na trzech piętrach: jedną rzeczą jest spór - posiadający wiele odcieni i kilka wieków tradycji - dwóch relatywnie niewielkich narodów o dominację i władzę na 10 tys. kilometrów kwadratowych mało urodzajnego i nieobfitującego w ropę ani w diamenty płaskowyżu, otoczonego trudno dostępnymi górami. Ten spór zresztą kosowscy Albańczycy bezapelacyjnie, via facti, wygrali.

Drugie "piętro" to spór dwóch wielkich zasad politycznych: prawa do samostanowienia i wspomnianej wyżej suwerenności, wyrażającej się m.in. w nienaruszalności granic. Uniwersalność tego sporu i waga jego rozstrzygnięcia dla ambicji wielu "narodów bez państwa" sprawia, że nawet na odległych kontynentach Belgrad bądź Prisztina (stolica Kosowa) mogą liczyć na oddanych kibiców.

Trzeci wreszcie poziom konfliktu to rywalizacja licznych potęg: Moskwa i Waszyngton skłonne są traktować spór o Kosowo jako jedną z rozgrywek na wielkiej szachownicy. Rosji łatwo przychodzi sięganie po podniosłe frazy o historycznych związkach i słowiańskim braterstwie. Wydaje się jednak, że USA równie, jeśli nie bardziej serio, myślą o swoim zaangażowaniu na Bałkanach w kategoriach "misji" - a przynajmniej widzą je w perspektywie kosztownej politycznie oraz militarnie obecności w Iraku i w innych częściach świata.

Ahtisaari nic nie wskórał

Wszyscy aktorzy międzynarodowi zdają sobie przy tym sprawę, że bez wyprowadzenia z Kosowa tymczasowej administracji cywilnej i sił międzynarodowych nie ma mowy nie tylko o rozszerzeniu tu Unii Europejskiej czy o powrocie prosperity na ziemie byłej Jugosławii, lecz wręcz o "domknięciu" granic na Bałkanach i uznaniu, że trzeci pod względem wielkości półwysep Europy można uznać za stabilny.

Prowizorium, stworzone wraz z interwencją NATO w Kosowie w 1999 r. i wycofaniem stąd sił serbskich, musi się skończyć jak najprędzej. Stąd waga, jaką przywiązywano do negocjacji, którymi kierował namaszczony przez Radę Bezpieczeństwa ONZ Maati Ahtisaari - i rozczarowanie, gdy po roku przymiarek, wiosną 2007 r., okazało się, że obie strony tkwią na swych stanowiskach. Albańczycy domagają się niepodległości, Serbia oferuje "więcej niż autonomię", obstając przy zachowaniu integralności terytorialnej.

Poetyckie "więcej niż autonomia" oznacza, że Belgrad gotów jest zaoferować Prisztinie realne narzędzia władzy (włącznie z ustawodawczą), nie wprowadzać do Kosowa wojska ani sił porządkowych, nie domagać się nawet eksponowania symboli państwowych - krótko mówiąc, przyznaje wszystko, prócz prawa do jednostronnego ogłoszenia niepodległości.

To ta symboliczna bardziej niż realna "korona władzy" jest tym, czego pragną obie strony - i nic dziwnego, że osobliwa, stworzona specjalnie na potrzeby Kosowa formuła "nadzorowanej (przez UE) niepodległości" nie zadowoliła żadnej ze stron. W Radzie Bezpieczeństwa ONZ postanowiono jednak poprzeć plan Ahtisaariego, zakładający szeroką autonomię dla mniejszości serbskiej - i nadzorowaną niepodległość dla Kosowa.

Tymczasem we wspieranie Belgradu zaangażowała się znacznie bardziej niż w poprzednich latach Rosja. Jej przedstawiciel w Radzie Bezpieczeństwa odrzucał kolejne poprawki do rezolucji popierającej propozycje Ahtisaariego. Moskwie udało się postawić na swoim: 23 lipca, wobec braku widoków na przełom, Unia Europejska zaproponowała podjęcie dalszych negocjacji kosowsko-serbskich pod auspicjami tzw. Grupy Kontaktowej (Austriak Wolfgang Ischinger, Rosjanin Aleksander Bocan Charczenko i Amerykanin Frank Wisner) i bez decyzji Rady. To czytelne zwycięstwo Rosji, osiągnięte niemal bez nakładu kosztów własnych. Nawet gdyby negocjatorom Grupy Kontaktowej, znanym w mediach jako "Trójka", udało się w ciągu najbliższego kwartału wynegocjować porozumienie między Belgradem a Prisztiną, sprawa i tak wróci pod obrady Rady Bezpieczeństwa.

Czy jednak są na to jakiekolwiek szanse? Pierwsze, rozpoznawcze spotkania "Trójki" z władzami Serbii i Kosowa w połowie sierpnia przyniosły jedynie powtórzenie dotychczasowych deklaracji. Żadna ze stron nie ma pola manewru. Zarówno kosowski prezydent Fatmir Sejdiu i premier Agim Ceku, jak ich serbscy odpowiednicy, Boris Tadić i Vojislav Kosztunica, są pod presją swych rodaków. Co więcej, zobowiązują ich własne deklaracje i te, które złożyli ich wielcy sojusznicy. Jak Prisztina ma odstąpić od postulatu niepodległości, skoro w czerwcu zagwarantował jej to podczas swej bałkańskiej podróży prezydent Bush? I jak Belgrad może pójść na ustępstwa, słysząc deklarację Moskwy, że do przyjęcia jest tylko rozwiązanie satysfakcjonujące Serbię?

Chaos na sylwestra?

Jest więc prawdopodobne, że po kilkumiesięcznym interludium i listopadowych wyborach w Kosowie (dodatkowy element, powodujący, że tamtejsi zwolennicy kompromisu zmuszeni będą ustępować wobec radykałów) sytuacja wróci do punktu wyjścia: wobec braku szans na kompromis na linii Belgrad-Prisztina i Moskwa-Waszygton, ten ostatni zmuszony będzie przełamać pat w Radzie Bezpieczeństwa i zdecydować się na jednostronne uznanie Kosowa, bez usankcjonowania tej decyzji przez ONZ.

Można spodziewać się kolejnych posunięć, równie nieuchronnych, co niedoskonałych. Co więcej, wszystkie zaangażowane w nie siły będą mieć pełną świadomość ich uchybień: USA narażą się po raz kolejny na zarzut arogancji i osłabiania autorytetu ONZ, skoro podejmą tak ważką decyzję bez mandatu najważniejszej (formalnie) instytucji międzynarodowej. Państwa Unii Europejskiej nolens volens zmuszone będą pójść w ślady Waszyngtonu. Nawet te, które uczynią to natychmiast, zachowają jednak wewnętrzny opór wobec trybu podjęcia decyzji, część zaś będzie się od tego posunięcia dystansować. Uczynią to nie tylko te stolice, które obawiają się wagi kosowskiego precedensu (Madryt, Bratysława) czy sympatyzują z Belgradem (Ateny) lecz i, jak wynika choćby z niedawnego wywiadu Franza-Lothara Atmanna (szefa Instytutu Problemów Międzynarodowych z Berlina), niemiecka stolica. Być może nie dojdzie do pęknięcia, jakie towarzyszyło początkowi amerykańskiej interwencji w Iraku - z pewnością jednak transatlantycka wspólnota na tym nie zyska.

Belgrad, ochłonąwszy z pierwszego szoku, naturalnie zmuszony będzie, dla zachowania twarzy, zamrozić lub drastycznie ograniczyć relacje polityczne i gospodarcze z krajami, które uznają niepodległość Kosowa. Nie oszukujmy się: politycy w Belgradzie są świadomi, że to ich kraj najwięcej może stracić na takich sankcjach, że Serbia na długo wyrzeknie się szans na integrację europejską, trafiając w zamian do grona nieposiadających alternatywy - a zatem mało cenionych - satelitów Rosji. Logika relacji międzynarodowych nie pozostawi jednak Belgradowi pola manewru.

A co będzie się dziać w samym Kosowie? Można ignorować kolejne buńczuczne deklaracje weteranów dawnej albańskiej partyzantki z UCK (Armii Wyzwolenia Kosowa) i skrajnych nacjonalistów serbskich (choć ci pierwsi zdają się posiadać znacznie większe możliwości działania). Nie sposób jednak ignorować przestróg dowództwa KFOR; w połowie sierpnia dowódca wojsk działających w Kosowie pod auspicjami NATO, gen. Roland Kater, po raz kolejny podkreślił, że "cierpliwość [mieszkańców] może się wyczerpać" i że - niezbyt to obiecujące zdanie w ustach wojskowego - "postaramy się utrzymać sytuację pod kontrolą". Wiadomo też, że już od wiosny UNHCR dyskretnie przygotowuje na pograniczu Serbii i Kosowa obozy dla spodziewanych uchodźców. Masowe ataki na serbskie enklawy w Kosowie, skierowane przeciw mniejszości albańskiej i muzułmańskiej demonstracje w Serbii, upadek rządu w Belgradzie i dojście do władzy nacjonalistów w wyniku przedterminowych wyborów - tego wszystkiego można się spodziewać w ciągu kilku miesięcy.

Nowe granice na Bałkanach

Czy również - podziału Kosowa? Albo może raczej: jego usankcjonowania. Północno-wschodnia część prowincji, przylegająca do granicy z Serbią i oddzielona na znacznej długości od reszty Kosowa rzeką Ibar, pozostaje przecież pod kontrolą Belgradu. Tam też, w Mitrowicy i okolicznych wsiach, mieszka niemal połowa ze 120 tys. Serbów, którzy mimo pogromów w 1999 i 2004 r. zostali w prowincji. Czy zatem - spekulują eksperci i politycy - uznanie Kosowa w okrojonych granicach nie pozwoliłoby Belgradowi ocalić twarzy i zachować przezeń opieki nad częścią, jeśli nie całością populacji serbskiej?

Władze Serbii co pewien czas zaprzeczają, by rozwiązanie takie wchodziło w grę. Po pierwsze, wiąże je doktryna: "Zgodzić się na podział to zaakceptować fakt, że Prisztina ogłosi niepodległość". Po drugie, fakty: kilkadziesiąt tysięcy Serbów zamieszkuje enklawy na południe od rzeki Ibar; tam też - mimo fali podpaleń - nadal stoi kilkadziesiąt średniowiecznych cerkwi, współtworzących serbskie dziedzictwo kulturowe. Ewentualne ustanowienie granicy na tej rzece nie stwarza żadnych gwarancji tym, którzy znajdą się na południe od niej. A biorąc pod uwagę frustracje Albańczyków, wręcz przeciwnie.

Jak wiadomo jednak, w dyplomacji dementi mają swoją wartość - i wydaje się prawdopodobne, że "plan B" Belgradu sprowadza się do konkluzji, by ratować, co się da. W chwili, gdy Prisztina zadeklaruje niepodległość, a tym samym przyszłość Kosowa zostanie - w przewidywalnym horyzoncie czasowym - przesądzona, zablokowanie kilku mostów i szos oraz przerzucenie na południe dodatkowych sił pod hasłem obrony zagrożonych Serbów może sprawić, że Mitrowica pozostanie przy Serbii - a rząd Kosztunicy przy władzy.

O tym, że rozwiązanie takie brane jest pod uwagę, świadczą też dyplomatyczne "balony próbne", wypuszczane z regularnością, której pozazdrościć mógłby posterunek meteo: tylko w ciągu ostatnich dni o możliwości podziału Kosowa zająknęli się publicznie (by po kilku godzinach wyjaśnić, że media dokonały nieuprawnionej nadinterpretacji) szef "Trójki" Wolfgang­Ischinger, ambasador Rosji w Serbii Aleksander Aleksejew i szef rządowego Centrum Koordynacyjnego ds. Kosowa w Belgradzie Vukoslav Antonijević.

Gdyby było to takie proste... Albańczycy mają jeszcze jeden atut: kilkudziesięciotysięczną mniejszość na południu Serbii, w regionie doliny Preszeva. Jeszcze w marcu 1992 r., w nieuznanym przez Belgrad referendum, albańscy mieszkańcy powiatów Preszevo, Medvedja i Bujanovac (określanych w prasie skrótem PMB) opowiedzieli się za przyłączeniem do Kosowa. Na wiosnę 2001 r., przy wsparciu bojowców z kosowskiej UCK, stworzona ad hoc partyzantka postanowiła podporządkować sobie region; sytuację unormowało dopiero wkroczenie w maju, za zgodą ONZ, sił serbskich. Od tego czasu Belgrad powołał odrębny Komitet Koordynacyjny ds. PMB i uruchomił z pół tuzina programów oświatowych i pomocowych. Wystarczyło jednak, by rozmowy o Kosowie weszły w decydującą fazę wiosną tego roku, żeby liderzy miejscowych partii etnicznych zaczęli licytować się na żądania przyznania trzem powiatom "odrębnego statusu", "autonomii" bądź włączenia ich w kolejne fazy negocjacji.

Jeśli zatem Belgrad będzie się starał utrzymać w swych granicach północne Kosowo - Prisztina ma się czym zrewanżować.

Wojna dwóch formuł

Niezależnie od rozwoju sytuacji w Kosowie - tysiąc kilometrów od Warszawy i niespełna dwieście od najbliższych unijnych granic - warto zastanowić się przez chwilę nad sporem dwóch racji: samostanowienia i suwerenności państwowej. Wiele wskazuje na to, że suwerenność okaże się w tym sporze słabsza. To zaś wiele wróży na przyszłość.

Uproszczony obraz wydarzeń w Kosowie ostatnich 15 lat może stać się inspiracją dla wielu narodów i plemion, które dotąd godziły się na autonomię w granicach większego, nieprzyjaznego i silnego państwa. Skoro w obliczu nieprzyjaznej metropolii wystarczy, jak kosowscy Albańczycy, "trzymać się razem", uruchomić na poły symboliczne struktury podziemnego szkolnictwa i reprezentacji politycznej, doświadczyć represji i wysiedleń, aby doczekać interwencji społeczności międzynarodowej i budowy protektoratu - cena ta może okazać się do przyjęcia dla wielu lokalnych przywódców. Różnych - idealistów i watażków. Jedni mogą szczerze myśleć o (od)budowie własnego państwa, inni tworzyć "prywatną republikę", stanowiącą jedynie przykrywkę dla równie intratnych, co ciemnych interesów. Jedni i drudzy odwoływać się będą do przykładu Kosowa.

Daje też do myślenia fakt, że w rywalizacji tych dwóch zasad idea "suwerenności państwowej" - którą za czasów konfederacji barskiej i Sejmu Wielkiego często określano nad Wisłą prostym terminem "całość" - wydaje się być coraz mniej zrozumiała dla zachodnich negocjatorów. Ambasadorzy USA i Niemiec, dyplomaci z Brukseli i Helsinek dopuścili się w ciągu ostatniego pół roku w Serbii szeregu gaf, najwyraźniej niechcący. Szczerze i hojnie sugerowali, że Belgrad, pogodziwszy się z utratą Kosowa, może liczyć na ułatwienia w staraniach o członkostwo w Unii, a bodaj i ulgi paszportowe. Po czym nie posiadali się ze zdumienia: czemu Serbia, która zawdzięcza nieżyjącemu już dyktatorowi Milošewiciowi równie poważne kłopoty z reputacją, co z gospodarką, upiera się przy obronie tak abstrakcyjnej zasady, jaką jest "całość"?

Obserwując to qui pro quo, trudno nie zadać sobie pytania: czy w innych okolicznościach elity Zachodu również skłonne będą uważać sam koncept suwerenności za anachroniczny?

WOJCIECH STANISŁAWSKI jest dziennikarzem "Rzeczpospolitej" i współpracownikiem Ośrodka Studiów Wschodnich; specjalizuje się w tematyce bałkańskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2007