Kiwka

Garrincha o nic nie dbał tak bardzo, jak o swój drybling, bo nic innego tak naprawdę nie miał. Na boisku wykrawał sfery momentalnej wolności, bez celu, bez przymusu, bez odpowiedzialności.

25.02.2014

Czyta się kilka minut

Brazylia-Anglia, ćwierćfinał mistrzostw świata w Chile w 1962 r., zakończony zwycięstwem Brazylijczyków 3:1. Garrincha w pojedynku z angielskim obrońcą Rayem Wilsonem. / Fot. Rolls Press / POPPERFOTO / GETTY IMAGES
Brazylia-Anglia, ćwierćfinał mistrzostw świata w Chile w 1962 r., zakończony zwycięstwem Brazylijczyków 3:1. Garrincha w pojedynku z angielskim obrońcą Rayem Wilsonem. / Fot. Rolls Press / POPPERFOTO / GETTY IMAGES

Pozornie wszystko jest bardzo proste. Biegniesz, zwalniasz, w końcu stajesz w miejscu. Na ugiętych nogach podchodzi do ciebie ten drugi, wpatruje się w twoje stopy, w piłkę, w napięciu, w oczekiwaniu na najdrobniejszy ruch, nie ma nawet czasu ani ochoty spojrzeć ci w oczy, bo wie, że nic tam nie zobaczy. Wszystko zamiera, czas staje w miejscu, ptaki stygną w powietrzu, i nagle, w ułamku sekundy, zatrzymany świat rusza z kopyta, wszystko znów pędzi w szalonym biegu, podbijasz piłkę obok nóg tego drugiego, albo puszczasz między nogami, zrywasz się nagle, nabierasz rozpędu, on się gubi, bo musi się obrócić, żeby się z tobą zrównać, ale już jest za późno, już po wszystkim, ty biegniesz co tchu, on cię goni jak szalony, dopada albo nie, kosi albo nie.

Gdy udaje ci się umknąć przeznaczenia, gdy zostawiasz tego drugiego, stalowe ostrza jego nóg, niewiele już zostaje do zrobienia. Został przedryblowany. Wszystko inne się już liczy mniej. Dośrodkowanie, strzał, podanie do tyłu – wszystko to już tylko dodatki. To, co najważniejsze, już zrobiłeś. Najwyżej możesz to zrobić jeszcze raz. I jeszcze raz. I następny.

INDIANIN Z POWYŁAMYWANYMI NOGAMI

Niewiele zostało filmowych świadectw meczów piłkarskich z udziałem gwiazd z epoki przedtelewizyjnej. Leonidas, Matthews, Puskas, Ernest Pol: wiele by się dało, żeby ich godzinami popodglądać. Tymczasem tylko jakieś fragmenty tu i tam, niekiedy nawet całe mecze, pieczołowicie odrestaurowane, ale niedużo tego, niedużo.

Po kilkudziesięciu minutach oglądania, kiedy sceny zaczynają się powtarzać, zaczynasz rozumieć, że nic więcej nie odkryjesz, że wiesz już wszystko, że widziałeś wszystkie tricki każdego z nich. W przypadku Garrinchy całe archiwum to raptem kilka meczy Botafogo, mistrzostwa świata w Szwecji (1958), w Chile (1962), w Anglii (1966), i nawet w archiwach brazylijskich wszystko już przepatrzono na dziesiątą stronę.

Na wszystkich widać to samo: krępy Indianin leci jak wariat po prawej stronie boiska, dopada do linii końcowej i centruje. Albo ten sam krępy Indianin kręci się w kółko wokół zdezorientowanego obrońcy. Albo mija kilku zawodników i strzela, głównie z prawej nogi, choć na jednym ujęciu, z 1962 r., pakuje z lewej nogi straszną piłkę w okienko Anglików (w tym meczu strzelił także chyba jedyną w karierze bramkę główką).

Wciąż ten sam schemat: Garrincha kiwa się na swoich krzywych nogach, ale w miejscu, obrońca podchodzi i za chwilę już zostaje w tyle, bo Garrincha trąca prawym czubkiem albo podbiciem piłkę i mknie wzdłuż skrzydła z rozcapierzonymi palcami, z zaciętym wyrazem twarzy, jakby wszystko się miało w tej właśnie chwili rozstrzygać, jakby losy świata właśnie miały się dokonać, jakby jego życie nie miało poza tym dryblingiem żadnego sensu.

Bo nie miało. Garrincha, niewysoki Indianin z niewielkiego założonego przez Anglików miasteczka Pau Grande, oddalonego niecałe dwie godziny pociągiem od Rio, uznawany jest przez wielu za największego gracza w historii futbolu, większego nawet od Pelégo i większego od Maradony. W latynoskich czasopismach można znaleźć uczone artykuły o tym, jak Garrincha symbolizuje brazylijską tożsamość, której nigdy nie symbolizował król futbolu Pelé, zawsze elegancko odziany, nieprzyzwoicie nadziany, specjalista od autoreklamy, dziwacznie odwrócony od zwykłych Brazylijczyków, biednych i sfrustrowanych, dla których Garrincha był wszystkim.

Był pocieszeniem; był przykładem, że biedak może zajść tak daleko, na same szczyty; przestrogą, co się stanie, gdy zabraknie nad życiem kontroli; fascynacją lekceważeniem światowego blichtru; i smutkiem, że geniusz nie trwa wiecznie. Pelé najchętniej kręcił się koło brazylijskich elit, natomiast Garrincha szedł między swoich, na ulicę. Pelé uwielbiał krawaty, Garrincha rozbierał się do pasa i zdejmował buty, żeby grać z kumplami na glinie. Pelé chciałby wystąpić w filmie z Avą Gardner, Garrincha kochał się z wszystkimi dziewczynami z Pau Grande. Pelé marzył o akceptacji białych, Garrincha trzymał się z kolorowymi. Pelé chciał być sławny, Garrincha dowiedział się, że jest sławny, od kolegów. Pelé był podziwiany, Garrinchę kochano.

STRZYŻYK

Manuel dos Santos urodził się 28 października 1933 r. w rodzinie surowego alkoholika, przed którego twardą ręką musiała bronić go matka. Nie był za bardzo rozgarnięty, nie chciał się uczyć, a na dodatek urodził się z poważną wadą nóg. Jego lewe kolano skręcone było w lewo, prawe też w lewo, jakby oba kolana dawały sygnał, że chłopak za żadne skarby nie powinien grać na prawym skrzydle. Ponadto jedna noga była krótsza od drugiej o 5 centymetrów.

Gdy nie polował na ptaki, Manuel całe dnie spędzał na uganianiu się za piłką. Nie wiadomo, czy to pierwsze, czy to drugie dało mu przezwisko Garrincha, czyli strzyżyk, mały ptaszek z rzędu wróblowatych, czyli po prostu wróbelek. Nikt nie pamięta dlaczego. Czy dlatego, że mały, czy dlatego, że dziobiący, skubiący obronę przeciwnika? A może po prostu dlatego, że nie chodził, tylko się dziwnie zataczał?

Wiadomo tylko, że kiedy złośliwi dziennikarze na początku kariery nazywali go Gaulicho, biorąc imię od słynnego konia wyścigowego, który odnosił wielkie sukcesy, gdy Mané (skrót od Manuel) podpisywał kontrakt z Botafogo, w gazetach pojawiło się sprostowanie wielkimi literami: „nazywam się Manuel, moje przezwisko to Garrincha”. Bo Mané był ptaszkiem, nie koniem. Koniem był raczej Nilton Santos, sława i ostoja brazylijskiej obrony, któremu Garrincha w pierwszym teście w Botafogo założył zawstydzającą „siatkę” (przepuścił piłkę między nogami).

Jego życie można opisać bardzo krótką narracją. Stracił dziewictwo (jak większość chłopaków z okolicy w jego wieku) z kozą, co nie przeszkodziło mu stać się jednym z największych kobieciarzy (pewnie obok George’a Besta) w historii futbolu. Z żoną miał 8 córek, ale w sumie spłodził 14 dzieci (jedno w Szwecji podczas zwycięskiego Mundialu), i choć nie oszczędzał się seksualnie, kochał w życiu jedną tylko kobietę, Elzę Suarez, czarnoskórą śpiewaczkę.

Był alkoholikiem i robił to, na co miał ochotę. Nie troszczył się ani o pieniądze, ani o karierę. Gdy nie chciał trenować, nie trenował, co oznacza, że po prostu nie trenował. Nie miał żadnego oficjalnego agenta, niemal całe życie grał w jednym klubie (Botafogo), strzelił w reprezentacji 34 bramki, zdobył dwa tytuły mistrza świata. Mistrzostwo w Chile, jak wszyscy zgodnie powtarzają, dał Brazylii w pojedynkę, kradnąc powód do sławy Pelému, który z powodu kontuzji oglądał mecze z trybun.

Ostatni mecz w kadrze rozegrał na Mundialu w Anglii, przeciwko Węgrom, gdzie Brazylia dostała w skórę 3:1. Gdy jego kariera zaczęła gwałtownie upadać, szukał jakiegoś zatrudnienia w innych klubach, ale – otłuszczony, bez formy, przepity – niczego poważnego już nie znalazł.

Gdy jeden z szejków w Arabii Saudyjskiej wyraził zainteresowanie, Garrincha powiedział, że dla abstynentów grał nie będzie. Ostatni mecz rozegrał niedaleko Brasilii, na Boże Narodzenie 1982 r. Trzy tygodnie później już nie żył. Zmarł na marskość wątroby. Futbol, kobiety, alkohol: w tym trójkącie toczyło się i dotoczyło do końca jego życie. Niewiele do opowiadania. Parę śmiesznych anegdot, skrzętnie zebranych przez Ruya Castro w bardzo ciekawej biografii „La Estrella solitaria” („Samotna gwiazda”), kilka filmów i tyle. Legenda, która wydaje się z daleka coraz bardziej lśnić.

ALEGRIA DO POVO

Dlaczego Garrincha tak bardzo fascynował Brazylijczyków i dlaczego obrali go sobie za symbol? Dlaczego był „radością ludu”, alegria do povo? Z jednego powodu. Garrincha nie dbał o nic, o nic się nie troszczył, używał życia i w swojej naiwności czy prostoduszności dawał się wszystkim wykorzystywać.

Był symbolem życia, ba, był samym życiem dla biednych Brazylijczyków i kiedy, już jako gracz Botafogo i reprezentacji, znikał z Rio i wracał do Pau Grande, to wszyscy wiedzieli, że tam jest jego dom, tam jego podziurawione klepisko do grania na bosaka w piłkę, tam jego bary, w których siedział do późna z kolegami, tam jego żona i jego kochanki. Garrincha był zawsze „ich”, swojski, i kiedy jego trumna jechała przez miasto, żegnały go nieprzebrane tłumy. Nie przypadkiem nazywano go Chaplinem futbolu: tak samo bezradny, tak samo biedny i niefrasobliwy w świecie rządzonym przez nieludzkie reguły bogacenia się, a później (od 1964 r.) przez wojskową dyktaturę, Garrincha miał tylko jedno wyjście: dawać ludziom nadzieję, a raczej zapomnienie.

Sport, zwłaszcza taki sport masowy jak futbol, w modernizujących się gwałtownie krajach, podzielonych ostro na dorabiających się i biedniejących, uprzywilejowanych i wykluczonych, zawsze był ostoją tych drugich. Podobnie w krajach dręczonych przez politykę: tam futbol zawsze był okazją wykrojenia w martwej przestrzeni publicznej namiastki wspólnoty związanej wspólnymi pragnieniami. W obu przypadkach futbol nie był zwykłą grą, co wiedzieli choćby wszyscy widzowie zwycięstwa Polski nad Sowietami w Chorzowie w 1957 r.

Pokonani i upokorzeni zawsze potrzebują symbolicznych zwycięstw i sport zawsze dostarczał takich tanich okazji. Cieślik na ramionach kibiców to chwilowe wywyższenie nad padołem łez, momentalna sublimacja egzystencjalnej porażki, tryumf sprawiedliwości społecznej nad nieprawościami systemu.

Łzy, ekstaza, złość, wściekłość: nigdzie w życiu nie można pozwolić sobie na tak intensywne wyładowanie krępowanych emocji. Kino? Czy po zakończeniu filmu widzowie rzucają się sobie w ramiona? Czy kiedykolwiek po teatralnym spektaklu, nawet po „Dziadach” w 1968 r., widzowie nieśli przez miasto na ramionach Gustawa Holoubka? Czy kiedykolwiek widzowie wtargnęli na scenę w szale uniesienia po opuszczeniu kurtyny, nie chcąc przerwać spektaklu, ale chcąc oddać mu hołd?

Masowa histeria na stadionie zawsze była podminowana przekroczeniem granic, zajęciem placu albo dotykaniem niedosiężnych idoli i zawsze odnosiła się do karnawałowych przesunięć w oficjalnej przestrzeni. Zwłaszcza w Brazylii, kraju miliona napięć społecznych i rasowych, gdzie król mógł być czarny, ale tylko na boisku. Widownia zawsze czuła się razem, bez podziału na biednych i bogatych (nawet VIP-owskie galerie łatwiej wybaczano), a to braterstwo biednych i odrzuconych rosło w siłę, gdy „nasz” bohater był bliżej nas, gdy był z nas, i nawet jego ciało, niedoskonałe, pokręcone, ale w pełni posłuszne i spolegliwe, było jedynym schronieniem skołatanej potrzeby identyfikacji.

Pelé był zbyt wypolerowany, zbyt gładki, żeby go jakoś przytrzymać w wyobraźni, natomiast Garrincha, kupka ułomności przemienionych w cud, zawsze był na wyciągnięcie poklepującej ręki.

Ale co, tak naprawdę, miał do rozdania tym biedakom Garrincha? Goli strzelił stosunkowo mało, jego kariera trwała ledwo 8 lat. Z pewnością nie był, jak to mówiono o Pelém, graczem kompletnym. Nie grał totalnego futbolu, był taktycznym idiotą, biegał tylko niestrudzenie na prawym skrzydle i, jak pokazywały wszystkie testy, nie wykazywał żadnych oznak agresji. Więc co? Drybling. Chodziło o drybling!

ETYKA I ESTETYKA KIWANIA

O dryblingu można myśleć na kilka sposobów. Pierwszy sposób jest zespołowy, taktyczny. Drybling jest środkiem do celu, jakim jest strzelenie bramki. Celowi temu wszystko jest na boisku podporządkowane, od pierwszego podania bramkarza, przez rozegranie w środku, przerzut na skrzydło, centrę i egzekucję w polu bramkowym. Drybling to środek, celem jest gol, wszyscy pracują nad osiągnięciem tego celu i kiedy ktoś, jak Garrincha, drybluje zanadto, na takiego dryblera spadają gromy potępienia.

Łatwo wyobrażam sobie socrealistycznego produkcyjniaka w klubie piłkarskim. Zdolny skrzydłowy za dużo się kiwa, osłabiając tym samym morale drużyny. Sekretarz komórki partyjnej wzywa go do siebie i prostuje skrzywiony indywidualistyczny kręgosłup egoisty, nieczułego na interesy drużyny. Po wyjściu na boisko przywołany do porządku kolektywista nie kiwa się, ale grzecznie podaje do kolegów.

Z Garrinchą było dokładnie tak samo. Gdy dryblował w zwycięskim meczu, wszyscy chwalili jego sztuczki. Gdy dryblował w przegranym, wszystkiemu winien był samolubny piłkarz.

Drugi sposób myślenia o dryblingu podszyty jest poczuciem wyższości. Drybluje się nie po to, żeby osiągnąć cel, ale żeby pokazać swoje przewagi, albo żeby ośmieszyć przeciwnika.

Kiedy 20 lutego 1958 r. w meczu Botafogo z River Plate (wówczas jednym z największych klubów świata) Garrincha zakładał siatkę obrońcy Vario, albo „zapominał” piłki i gnał po skrzydle bez niej, ciągnąc za sobą zdezorientowanego Vario, a stadion, pierwszy raz w historii, krzyczał za każdym razem „Olé!”, albo kiedy wymanewrowawszy obrońcę (było takich wielu) pozwolił mu wrócić, albo podnieść się z ziemi, i zaczynał swoje kiwki od nowa, niestrudzenie, bez śladu zmęczenia, można było odnieść wrażenie, że drybling jest po to Garrinchy potrzebny, żeby mógł swobodnie zamanifestować swoją wyższość, żeby pognębić przeciwnika, żeby wywołać salwy śmiechu na widowni: „Popatrz, synku, co mogę z tobą zrobić, jak mogę cię wpędzić w kompleksy, z których już nigdy się nie wygramolisz, zajęty rozplątywaniem swoich nóg”.

Tak, nie ma wątpliwości, że Garrincha był zmorą wszystkich obrońców, a jak wiadomo, obrońca z natury nie jest osobą delikatną i czułą. Kopano go więc niemiłosiernie po goleniach, mszcząc się za wszystkie chwile, w których trzeba było oglądać jego plecy. Tu drybling wkracza w ponure rejestry psychologii resentymentu i choć niezwykle dla futbolu ożywcze, rejony te nie będą nas tu zajmować, bo nie tu trzeba szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego zwykła kiwka może wpędzać ludzkość w ekstazę. Garrincha nie miał kompleksu niższości, więc nie musiał odgrywać się na słabszych.

Trzecia odpowiedź jest, jak każda inna zresztą – oczywista. Drybler jest najbardziej wyrafinowanym artystą w drużynie. Bramkarz broni, obrońca nie dopuszcza, pomocnik rozgrywa, napastnik strzela. Każdy ma jakąś funkcję do odegrania, która jest czytelna.

Drybler, owszem, drybluje, żeby zyskać przestrzeń, ale nie ma z jego dryblingu bezpośredniej korzyści w takiej mierze, w jakiej strzał daje gola. Drybler jest artystą, bo na chwilę, jak opis w opowiadaniu, powstrzymuje bieg akcji, zwalnia tempo, wykrawa z wartkiego strumienia wydarzeń na boisku drobny, ale wspaniały ornamencik, wart oglądania w nieskończoność poza meczem, wspominania latami, tak jak dzieło sztuki tyle jest warte, ile może być oglądane poza kontekstem, który je do istnienia powołał.

Jeśli bieg akcji na boisku łatwo wyobrazić sobie za pomocą linii biegnących w jedną albo w drugą stronę, drybling na tych liniach zawiązuje malutkie pętelki, które obrazują kółka zakreślane przez nieśpiesznych graczy. Jak każda sztuka wyższego rzędu, drybling opiera się ekonomii wysiłku. Garrincha biegnie, kiwa obrońcę, ale wraca i kiwa go znowu, zamiast lecieć do prawie pustej bramki. Nic tu się nie posuwa do przodu, wszyscy się niecierpliwią, tylko kilku fanatyków powstrzymywanej ejakulacji trwa w napięciu.

OD PODMIOTU DO PRZEDMIOTU

Sprawne narzędzie w wydajnym zakładzie produkcyjnym, diabelski podszept egotysty, bezsensowny wydatek w ekonomii pracy: tak można rozumieć drybling, tak się drybling najchętniej rozumie. Oczywiście nie mówię tu o umiejętnościach, bo to rozumie się samo przez się i dryblującego artystę od kopiącego rzemieślnika odróżnić można już w pierwszej minucie meczu. Jest jednak w dryblingu coś, co nie pozwala go, w przypadku Garrinchy i wielu innych dziobiących wróbelków i strzyżyków, włożyć do żadnej z wymienionych szufladek.

Tym czymś jest coś, co nazwałbym intymnym związkiem podmiotu i przedmiotu, piłkarza i piłki, człowieka i rzeczy. Każdy na boisku robi wszystko, żeby piłki się pozbyć jak najszybciej: pierwsza klepka, druga klepka i parkiet gotowy. Historię futbolu można opisywać jako stopniowe rozrywanie bliskich więzi między graczem i piłką, tak jak historię ludzkiego poznania można opisywać jako oddalanie się przedmiotu od podmiotu.

Nikt już nie biegnie z futbolówką przez całe boisko, nie bawi się z nią długo w narożniku, nie trzyma jej przy sobie. Wszystko ma się dokonać od razu, długim lub krótkim podaniem, szybko, jeszcze szybciej, najlepiej, jakby bramkarze strzelali sobie do pustych bramek, bez uciążliwego pośrednictwa. Każdy tylko patrzy, żeby wyrzucić, wykopać, wyprojektować ten okrągły przedmiot poza siebie, żeby przekazać ten dziwny fant komu innemu, żeby go kto inny na trzymaniu fantu nie złapał, żeby go ktoś nie posądził o zaborczość.

Nowoczesny futbol to gra podań i nieustannych zmian pozycji, nic stałego, każdy jest wszędzie, a jednocześnie nigdzie i pełna kontrola gry polega na tym, że nikt nie ma kontroli nad piłką, która lata od jednego do drugiego, jak wirtualny kapitał od banku do banku.

ORNAMENT NA KRÓTKIEJ SMYCZY

W tym sensie legenda Garrinchy jest legendą podtrzymywaną przez partyzantów gotówki, trzymania gołębia w garści, tańczenia samby i picia z przyjaciółmi po godzinach.

Garrincha nie dbał o nic w życiu tak bardzo jak o swoje kiwki, bo nic innego tak naprawdę nie miał. Nie zależało mu tak bardzo, na boisku i poza nim, na planie taktycznym, na strzeleniu bramki, na sławie, na karierze, kalkulacja nie należała do jego najmocniejszych stron.

Zależało mu natomiast na posiadaniu piłki, na tańczeniu z nią, na wykrawaniu na boisku, podzielonym w wyobraźni trenera na strategiczne segmenty, sfer momentalnej wolności, swobody bez celu, bez odpowiedzialności, bez przymusu. Nie była to nawet kwestia posiadania, ale poczucia, choćby na chwilę, bezmiernej swobody z tym, co uważało się za swoje.

W Brazylii przełomu lat 50. i 60. była to pewnie jedyna sfera rozkoszy niekontrolowanej ani przez państwo, ani przez kapitał, która trwała tak długo, jak długo piłka przylepiona była do nogi (choćby ta noga była nie wiem jak powykręcana) i jak długo można było wracać do już przedryblowanego obrońcy, który nie był przeciwnikiem wcale, ale wspólnikiem we wspólnej sprawie plecenia ornamentów na krótkiej smyczy.

Nie mam wątpliwości, że Garrincha rozgrywał i rozgrywa do dziś, nieprzerwanie, fantazję artystycznej nieodpowiedzialności, bezgranicznej swobody, wyrwanej z kieratu ukradzionego przez innych życia. Jak wiadomo, bez tej fantazji, przerobionej od czasu do czasu na realne drobiny radości, nie sposób ani żyć, ani z tego życia się cieszyć. Ani w Brazylii podczas dyktatury, ani gdzie indziej w czasach kapitalistycznego wyścigu.

Garrincha to nie tylko jeden z największych magików futbolu, ale też jeden z tych, którzy lubią się z przyjaciółmi zapomnieć przy wódce. Niekoniecznie, rzecz jasna, utoczonej z trzciny cukrowej.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2014