Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Powiedzmy od razu: problem nie jest urojony. Wystarczy prześledzić publikacje "Gazety Wyborczej", która niezależnie od politycznej koniunktury od lat nazywa zło po imieniu - za co jej dziennikarze płacą cenę wyzwisk, witających ich na niejednym polskim meczu. Z kibolstwem wiąże się demolowanie stadionów, rzucanie petard, obelżywe przyśpiewki, często nawołujące do nienawiści na tle rasowym, ustawki w podmiejskich lasach. Do myślenia muszą dawać aresztowania, dokonane niedawno przez CBŚ: okazuje się, że wśród kiboli rekrutują się "żołnierze" zorganizowanych grup przestępczych, zajmujących się handlem narkotykami, wymuszeniami czy rozbojem.
A przecież, choć problem nie jest urojony, dotyczy jedynie marginesu kibicowskiego świata. Decyzja o zamknięciu stadionu Legii czy Lecha ma uderzyć w setkę znanych policji i klubowi bandziorów, ale de facto jest karą dla pozostałych 19 900, coraz częściej przychodzących na obiekt całymi rodzinami i mających coraz więcej powodów do zadowolenia (wyższy poziom gry, ale też wyższy standard jej oglądania). Jest ekonomicznym ciosem w kluby, wyzwalające się w końcu z peerelowskich przyzwyczajeń i próbujące funkcjonować jak normalne przedsiębiorstwa. Jest również uderzeniem w tych, którzy w piłkę grają, a dla których doping jest niezbędnym wsparciem.
Nie sposób nie pytać, dlaczego właśnie teraz, skoro jeszcze w marcu wiceminister spraw wewnętrznych Adam Rapacki zapewniał, że sytuacja uległa wyraźnej poprawie, a naruszeń porządku i wybryków chuligańskich jest znacznie mniej niż w latach poprzednich. Ze statystyk za 2010 r. wynika, że podczas 7 tys. masowych imprez sportowych odnotowano 150 zakłóceń porządku publicznego (spadek o 36 proc. w porównaniu z rokiem 2009), mających zresztą miejsce głównie poza stadionami. Zgoda, podczas ubiegłotygodniowego finału Pucharu Polski doszło do rozróby, ale tego spotkania nie organizowały ukarane dziś kluby, a na długo przed nim ostrzegano, że w Bydgoszczy nie da się zapewnić bezpieczeństwa.
Że w decyzji o zamknięciu stadionów w Warszawie i Poznaniu - oficjalnie podjętej w trosce o bezpieczeństwo widzów - nie chodzi o to, co się na nich dzieje, najjaśniej pokazał wojewoda mazowiecki. "Doceniam troskę i determinację władz Legii o porządek na stadionie przy Łazienkowskiej. Nie wytykam im konkretnego niedociągnięcia, od naprawienia którego zależy otworzenie trybun" - wyznał z rozbrajającą szczerością Jacek Kozłowski. O cóż więc chodzi?
Czytaj polemikę Michała Olszewskiego "Mecz! Uważaj na mieście!">>
Czytaj artykuł Michała Olszewskiego o kibolach >>
Rozmowa z Mariuszem Walterem, właścicielem Legii Warszawa >>
Piłkarski blog Michała Okońskiego "Futbol jest okrutny" >>
Większość tych, którzy na co dzień zajmują się tematem, odpowiada: o politykę. Premier z jakichś powodów uznał, że pokazanie właśnie teraz oblicza człowieka zdecydowanego przyniesie sondażowe korzyści dołującej PO - jak kiedyś sprawa dopalaczy czy chemicznej kastracji pedofilów. Analizę polityczną zostawmy jednak publicystom politycznym. Zapiszmy tylko zdanie, do przywołania za miesiąc, kiedy skończą się rozgrywki ligowe, albo i na początku kolejnego sezonu: tą drogą problemu kibolstwa się nie rozwiąże. Stadiony Legii i Lecha, jak były - o paradoksie! - najbezpieczniejszymi w kraju, tak najbezpieczniejszymi pozostaną. Kibole, w końcu wpuszczeni na nie ponownie, będą nadal lżyć i odpalać petardy (to najpoważniejsze wykroczenia, do bójek w Warszawie i Poznaniu już przecież nie dochodzi), odreagowując to, co spotkało ich w minionym tygodniu.
Sprawę kibolstwa można rozwiązać, zmuszając do współpracy kluby, stowarzyszenia kibiców, Ekstraklasę, PZPN oraz instytucje powołane do strzeżenia porządku. Chodziłoby np. o to, by człowiek ukarany zakazem stadionowym przez jeden klub nie mógł jeździć na mecze innych klubów albo na mecze reprezentacji. Żeby konkretny, znany z nazwiska (dzięki imiennej karcie kibica) widz siedział na konkretnym krzesełku, którego w trakcie meczu nie mógłby opuścić. Żeby udoskonalono stadionowy monitoring, konsekwentnie przestrzegając także zakazu zasłaniania twarzy kominiarką czy kapturem. Żeby przerywano mecze, jeśli na trybunach dałby się słyszeć naruszający prawo doping albo gdyby zauważono nielegalne transparenty. Żeby ktoś, kto przed, w trakcie czy po meczu dopuściłby się działań zabronionych, został zidentyfikowany, zatrzymany przez ochronę lub policję, a następnie ukarany. Wszystko na podstawie obowiązującego prawa - które, nawiasem mówiąc, najprawdopodobniej złamano, wydając decyzję o zamknięciu stadionów.
Problem w tym, że powyższy akapit nie brzmi efektownie. Gdzie mu do bramki Suworowa, strzelonej w sobotę Polonii, albo gola Siwakowa, strzelonego w niedzielę Lechii. Nie mówiąc o dryblingach premiera na środowej konferencji prasowej. Szkoda, że piękna akcja zakończyła się kopnięciem w trybuny.
Czytaj polemikę Michała Olszewskiego "Mecz! Uważaj na mieście!">>
Czytaj artykuł Michała Olszewskiego o kibolach >>
Rozmowa z Mariuszem Walterem, właścicielem Legii Warszawa >>
Piłkarski blog Michała Okońskiego "Futbol jest okrutny" >>