Dwugłos o polskich trybunach

Dul: Kibic to twór nieprzystosowany do życia w społeczeństwie; twór, który albo zostanie zneutralizowany, albo zniszczy środowisko, w którym żyje. Białoński: Tych, którzy przelewają krew na ulicach, nie wolno nazywać kibicami ani nawet pseudokibicami. Ich tak naprawdę nie interesuje piłka nożna.

13.11.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Dziadowscy rycerze

Przemysław Dul

Słowo "kibic" budzi we mnie wstręt. Może dlatego, że pięści moje miękkie, a serce strachliwe. Ot, resentyment, a może jednak po prostu zdrowy odruch. Może gdybym był silny jak tur, może gdybym się nawet nie bał nigdy i niczego, może i wtedy czułbym wstręt.

Wierzę, że tak właśnie by było.

Dlaczego? Bo wierzę w dobro i zło, i wierzę jeszcze, czy to się komu podoba, czy nie, czy to jest w zgodzie z najnowszymi trendami wszelkich rozumiejących podejść psychologicznych oraz wysublimowanych antropologii, czy przeciwnie, że to ja jestem dobry, a oni źli. Bo to ja jestem miły, mówię "dzień dobry", "do widzenia", uśmiecham się do ludzi, nikogo nie biję. Bo nie interesuje mnie, z jakiego miasta albo osiedla pochodzi mój rozmówca. Bo dla mnie słowo "żyd" nie jest obelgą, a słowa "pies" używam wyłącznie na określenie zwierzęcia z gatunku canis vulgaris.

Co więcej, to, że jestem dobry, daje mi prawo, więcej: nakłada na mnie obowiązek odczuwania wstrętu. A obowiązek ten spontanicznie się we mnie zapala i płonie, kiedy idę przez krakowskie Błonia skulony i przestraszony, byle przemknąć między kordonami policji i umknąć barbarzyńskiej hordzie.

Choć przecież w pewnym sensie przed kibicem nie ma ucieczki, bo kibic to nasza tęsknota za jednoznacznością. Za światem bez światłocieni, w którym czarne nie miesza się z białym. Tyle że w świecie kibica dobro zostaje utożsamione z arbitralnie pojmowaną swojskością, zło zaś z tym, co obce. Kibic to rycerz na opak, powiernik tradycji, jej obrońca i apostoł. Słowem: kibic to okrutna, żałosna drwina z etosu rycerskiego, a rycerskość to jeden z mitów założycielskich kultury Zachodu, a może wszelkiej żywotnej kultury. Tyle że kibic to rycerz dziadowski, nędzna podróba, wydmuszka pokryta kolcami, ale pusta w środku.

Kibic, jak każda istota, musi się czymś żywić. Więc żre zachłannie strach przechodniów, zainteresowanie mediów, bezradność policji. Są jeszcze inne składniki jego diety, ale szczególnie jeden wydaje się wart przytoczenia. Otóż kibic sączy podziw, delektuje się subtelną akceptacją i tajemnym przyzwoleniem, które dostaje od tych, którzy nigdy by się do tego pokątnego dokarmiania nie przyznali. Spójrzmy na Kraków, nie tylko ten ze stadionowych młynów. Cały Kraków, tzn. również porządni krakowianie - podzielony jest na rewiry. "Bycie za", a może jeszcze bardziej "bycie przeciw", to jeden z elementów konstytuujących tożsamość niejednego krakowianina, to element folkloru tego miasta, jego koloryt. Loże VIP-ów są pełne, a na trybunach sporo jest "normalnych ludzi". A przecież każda obecność na stadionie karmi kibicowską swołocz. Zainteresowane spojrzenia, błysk sympatii lub chociażby zrozumienia, czasem uśmiech wywołany niewybrednym żartem, sankcjonują kibica, utwierdzają go w sobie. Nadają sens jego walce. Bo każdy rycerz, nawet ten na opak, potrzebuje publiki. To ona stanowi dla niego punkt odniesienia, bez niej rycerz nie jest rycerzem, staje się obłąkanym Don Kichotem, idiotą, którym zająć się winien psychiatra. Kibic to twór nieprzystosowany do życia w społeczeństwie, twór, który albo zostanie zneutralizowany, albo zniszczy środowisko, w którym żyje. Kibica nie wolno traktować poważnie.

Ale tym, co tak naprawdę umożliwia mu życie, jest dziadostwo. Kibic to rycerz dziadowski, który żyje dzięki dziadostwu władz klubowych, związkowych oraz policji. Euforia, która wybuchła po ogłoszeniu decyzji FIFA o przyznaniu Polsce organizacji EURO 2012, przyćmiła dziadostwo

aktywu PZPN. Najzabawniejsze, że ci ludzie chełpią się z sukcesów osiągniętych podczas eliminacji do Mistrzostw Europy, podczas gdy te sukcesy najdobitniej pokazują ich nieudolność i pokraczność. Okazuje się, że nie najmłodszy i chyba niepierwszoligowy już, ale Bogu dzięki nie pezetpeenowski trener, jest w stanie dokonać tego, co dla polskich specjalistów było przez lata nieosiągalne. I ci ludzie mają zwalczyć stadionowy bandytyzm? A może mają go zwalczyć działacze klubowi, którzy tak się oburzali na "zdradę" Piotra Dziurowicza juniora, opowiadającego na łamach gazet o gangrenie, jaka od dawna toczy polski futbol? Musieliby chyba zatrudnić zachodnich specjalistów od wszystkiego, żeby sobie z czymkolwiek poradzić.

Będę szczery: mam w nosie to, co się dzieje na polskich stadionach. Niepokoi mnie natomiast brud, który wycieka z nich na ulice polskich miast. Mnie męczy tylko on, ale jeśli są tacy, którym na polskich stadionach naprawdę zależy, oby nie zabrakło im odwagi. Niech je oczyszczą. Nieważne, czy zrobią to z pobudek merkantylnych czy moralnych. Sojusz cnoty i pieniądza, choć razi nas - sielskich Słowian - egzotyką, bywa trwały i skuteczny. Tyle wolnego rynku w polskim futbolu, ile się w nim tylko zmieści. Pieniądz nie znosi dziadostwa, bo ono nie pozwala mu się mnożyć. Pieniądz wymusza zmiany. Dla menadżera stadionowy bandyta nie jest przeciwnikiem ani partnerem. To rak. A z rakiem się nie pertraktuje. Najpierw trzeba izolować źródło choroby, za wszelką cenę ratować nietknięte tkanki.

Przemysław Dul (ur. 1975) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ, specjalistą od mistyki chrześcijańskiej i twórczości Witolda Gombrowicza. Prowadzi własną firmę.

Spotkałem też prawdziwych kibiców

Michał Białoński

Kibol, bandyta, ultras, "opravca", szalikowiec - ludziom, którzy piłką nożną interesują się tylko od święta, wszystkie te określenia kojarzą się zazwyczaj z łysym dryblasem w kapturze i kijem bejsbolowym w dłoni. Trzeba ten obraz skomplikować.

W doniesieniach o tym, co dzieje się na stadionach, uderza bowiem brak proporcji. Bandytami w szalikach interesuje się każdy Polak, o przypadkach pobić czy morderstw mówi cały kraj. Trudniej znaleźć informację o przypadkach znacznie częstszych, np.

o tym, że kibice organizują akcję charytatywną dla niepełnosprawnych dzieci.

Kibice to nie protesty z gatunku tych, które ostatnio niszczą Legię. To przede wszystkim śpiew stadionowy, który działa na sportowców lepiej niż farmakologiczne wspomaganie. Przecież dobrze zorganizowany doping i pomysłowa oprawa meczu znaczą tyle samo, co widowiskowa gra piłkarzy. Przekonał się o tym Jerzy Dudek po transferze do Realu Madryt: choć trenuje w najbogatszym klubie świata i z najlepszymi piłkarzami, do dzisiaj tęskni za Anfield Road w Liverpoolu, chóralnymi śpiewami i słynnym "You'll never walk alone". Każdy piłkarz w Polsce marzy, by grać na tak głoś­nym stadionie jak Lecha Poznań, Wisły Kraków czy Korony Kielce. Określanie kibiców mianem "dwunastego zawodnika" nie jest w tym przypadku pustosłowiem. Dzieją się tam rzeczy niewytłumaczalne. Najlepszy bramkarz ligi Emilian Dolha (przeszedł z Wisły do Lecha) na stadionie w Krakowie zachowywał się jak nowicjusz, bo za jego plecami ryczało, buczało i złorzeczyło 6 tys. ludzi.

Jestem daleki od tego, by popierać dążenia grup kibicowskich do posiadania wpływu na decyzje podejmowane przez prezesów klubów. Nie można ich jednak całkowicie zastąpić "białymi kołnierzykami", którzy przychodzą tylko wtedy, gdy drużyna wygrywa i jest modna. Dla prostych kibiców wspólnota stadionowa jest często esencją ich życia, a mecz ukochanej drużyny nabiera wymiaru religijnego. Nie można im zabierać prawa do przeżywania tego, co się dzieje w klubie.

W pracy dziennikarskiej spotkałem różnych kibiców. Tak, również faszyzujących łysogłowych, którzy prędzej czy później trafiali do więzienia. Znacznie więcej było jednak takich, którzy poświęcali dla klubu swój czas i pieniądze.

Choćby "Wiślaczka". Normalna, ładna dziewczyna, której życiu kibicowanie nadało nowy sens. Oglądała każdy mecz, nawet wyjazdowy, nawet na drugim końcu Polski.

Albo "Wesoły". W latach 80. i na początku 90. czołowy bojówkarz krakowski, teraz gasi pożary na trybunach przy Reymonta. Jak ten sprzed trzech lat, gdy Wisła znalazła się na zakręcie. Klub niezadowolony

z wyników chciał zwolnić trenera Henryka Kasperczaka, wbrew woli większości kibiców. Na stadionie czuło się atmosferę linczu. Na forach pojawiały się nawet pomysły zorganizowania demonstracji pod domem właściciela klubu w Myślenicach. Bogusław Cupiał, który ciężko przeżył tego typu zdarzenia przy okazji likwidacji kablowni w Ożarowie, kolejnej - zorganizowanej przez sympatyków własnego klubu - z pewnością by nie zniósł. Dlatego "Wesoły" przemówił kibicom do rozsądku. Zamiast obelg pod adresem biznesmena, na transparencie pojawił się napis: "1906 procent poparcia dla decyzji Bogusława Cupiała". Wyzwiska z gatunku tych, które padają pod adresem Mariusza Waltera (Legia) czy Janusza Filipiaka (Cracovia), rzucone w Cupiała z pewnością zakończyłyby złotą erę Wisły. A tak "Biała Gwiazda" przetrwała i ma się całkiem dobrze.

Dlaczego na stadionie Cracovii żywą legendą jest trzydziestoparoletni Paweł Misior, choć dla "Pasów" nie strzelił ani jednego gola? Bo z grupką przyjaciół wyprowadził najstarszy polski klub z agonii. Gdy kierowałem działem sportowym w krakowskiej "Gazecie Wyborczej", trudno było znaleźć chętnych do obsługi trzecioligowej kopaniny przy ul. Kałuży. Podobnie było z fanami - nie za często pojawiali się na meczu drużyny. "Cracovia ma dziesiątki tysięcy kibiców, tyle że są uśpieni jak rycerz na Giewoncie" - mówił Misior i znalazł sposób, by ich obudzić. Założył ze znajomymi "Grupę 100". Przy zachowaniu odpowiednich proporcji, miało to być przeszczepienie na polski grunt słynnych socios FC Barcelona (tam zarejestrowanych, opłacających składki członków klubu jest ponad 100 tys.).

Dzięki Misiorowi na stadion zaczęły ściągać tłumy. Było kilka meczów w III lidze z blisko dziesięciotysięczną publiką! "Grupa 100" biła na głowę marketingowo większość klubów z ekstraklasy. Fachowy miesięcznik "Teraz Pasy", każdy mecz z innym hasłem i oprawą - to działało na świadomość młodych i pozwalało dotrzeć także do bojówkarzy. Cracovia zaczęła zarabiać na utrzymanie coraz silniejszej drużyny. Każdy mecz był świętem. Piłkarze wchodzili przez tunel na murawę jak rycerze na bój ostateczny. Jak rycerze nieśli biało-czerwone flagi. Towarzyszyła im odpowiednio dobrana melodia, np. na starcie z Koroną Kielce, najtrudniejszym rywalem w walce o II ligę - "Carmina Burana" Karla Orffa.

Zamiast agresji i kibolstwa - duch walki, sportowa złość, wrażenie uczestnictwa w wielkim widowisku. Dla takich chwil warto chodzić na stadiony.

Michał Białoński (ur. 1971) jest dziennikarzem sportowym, szefem działu sportowego portalu

---ramka 552907|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2007