Asad podbija Syrię

Armia rządowa zajęła miasto Chan Szajchun, ważne strategicznie i symbolicznie. Reżim dokonał tu jednej z najgorszych masakr z wykorzystaniem gazów bojowych.
z Jerozolimy

03.09.2019

Czyta się kilka minut

Widok na miasto Chan Szajchun  w syryjskiej prowincji Idlib, 3 sierpnia 2019 r. / IZEDDIN IDILBI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Widok na miasto Chan Szajchun w syryjskiej prowincji Idlib, 3 sierpnia 2019 r. / IZEDDIN IDILBI / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Na pozór była to jedna z wielu podobnych wieści, jakie ostatnio napływają z Syrii. W ostatnich dniach sierpnia wojska rządowe wdarły się do Chan Szajchun. Przed wojną to miasto, położone w południowej części prowincji Idlib, liczyło 35 tys. mieszkańców. Teraz to opustoszałe ruiny.

Siły lądowe prezydenta Baszara al-Asada, wspierane z powietrza, atakowały je od wielu tygodni. Syryjscy powstańcy w końcu wycofali się z miasta. Wraz z nimi opuściły je dziesiątki tysięcy cywilów – mieszkańców i tych, którzy się tutaj wcześniej schronili. Wprawdzie – według dochodzących z Chan Szajchun informacji – grupy powstańców stawiały jeszcze opór w południowej części miejscowości, jednak w obliczu ciągłych nalotów, prowadzonych przez samoloty rządowe i rosyjskich sojuszników Asada, ich klęska była kwestią czasu.

Jeśli reżimowi Asada uda się na trwałe przejąć kontrolę nad Chan Szajchun, będzie to przełom dla rządu w Damaszku. W ten sposób powstańcy, którzy pozostają jeszcze na terenach na południe od miasta, znaleźliby się w okrążeniu. Byliby też odcięci od strategicznie ważnej drogi, która prowadzi z Aleppo przez centralną Syrię do Damaszku.

Ale Chan Szajchun jest ważne nie tylko z tego powodu. To również miejsce-symbol – i dla samego powstania przeciwko Asadowi, i dla jego zbrodni.

Ekstremiści pretekstem dla Rosji

Pięć lat temu powstańcom udało się wyprzeć syryjskie wojska rządowe z Chan Szajchun. Usiłując odzyskać miasteczko – niewielkie, ale mające, jak powiedziano, położenie strategiczne – reżim Asada przeprowadził tutaj wiosną 2017 r. jeden z najgorszych ataków z użyciem broni chemicznej. W ataku, podczas którego 4 kwietnia 2017 r. użyto gazu bojowego, zginęło ponad 80 ludzi, a setki odniosły rany [patrz „TP” nr 16/2017 – red.]. Śledztwo przeprowadzone przez ekspertów ONZ potwierdziło później, że reżim Asada zastosował wtedy sarin, jeden z najbardziej śmiercionośnych gazów bojowych. W odwecie prezydent Donald Trump rozkazał zaatakować pociskami manewrującymi Tomahawk położoną w pobliżu syryjską bazę lotniczą.

Prezydent Asad nigdy nie pozostawiał wątpliwości, że chce odbić całą Syrię – obojętne, za jaką cenę. Chan Szajchun leży dziś pośrodku strefy zdemilitaryzowanej – tej, na którą we wrześniu 2018 r. zgodziły się Rosja i Turcja. W praktyce jednak strefa zdemilitaryzowana od dawna istnieje już tylko na papierze. Mając wsparcie rosyjskiego lotnictwa, pod koniec kwietnia tego roku reżim rozpoczął ofensywę na ten region – ostatni większy kawałek Syrii pozostający w rękach antyasadowskich powstańców.

Wprawdzie od tego czasu co i rusz ustalano zawieszenia broni, jednak trwały one krótko. Ostatnie załamało się w pierwszej połowie sierpnia. Od tego momentu siły rządowe systematycznie bombardowały okolice Chan Szajchun. Rebelianci twierdzili wielokrotnie, że siły rządowe są wspierane w tej ofensywie przez milicje, które pozostają pod rozkazami Iranu – choć jak dotąd nie ma na to dowodów.

Natomiast Rosja przyznała, że w walkach biorą udział również jej wojska lądowe. Jako pretekst służy tutaj Rosjanom obecność islamskich ekstremistów. Większa część prowincji Idlib, a przede wszystkim tereny położone wzdłuż linii frontu, są kontrolowane przez Hayat Tahrir al-Sham (Organizację na rzecz Wyzwolenia Lewantu – HTS). Jest to powstała w styczniu 2017 r. koalicja różnych grup zbrojnych wywodzących się z „otuliny” syryjskiej odnogi Al-Kaidy i organizacji o profilu dżihadystycznym. Bojownicy związani z HTS wielokrotnie atakowali rosyjską bazę lotniczą w Humajmim, naruszając tym samym umowę rosyjsko-turecką.

Ankara w tarapatach

W obliczu ostatniej eskalacji walk francuski prezydent Emmanuel Macron zaapelował do Władimira Putina, aby „pilnie wcielić w życie” umowę rozejmową. Także Waszyngton krytykował postępowanie reżimu Asada i jego sojuszników. Na Moskwie nie zrobiło to najwyraźniej wrażenia. Cytowany przez rosyjskie media minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow mówił, że odpowiedzialność za to, co dzieje się teraz w Idlib, mają ponosić ekstremiści, jako że nie zaprzestali swych ataków. Ławrow skrytykował przy tym otwarcie Turcję, twierdząc, że armia turecka nie zapobiegła atakom „terrorystów”.


Czytaj także: Dom zbudowali sami - reportaż Pawła Pieniążka z syryjskiego Kobane


Turcja założyła wcześniej w strefie zdemilitaryzowanej dwanaście posterunków obserwacyjnych. W drugiej połowie sierpnia armia turecka wysłała – jak sama podała – posiłki do jednego z tych posterunków. Jednak syryjskie lotnictwo zbombardowało turecki konwój, właśnie w okolicy Chan Szajchun. Teraz, po faktycznym zajęciu miasta przez syryjskie wojsko rządowe, turecki posterunek został odcięty – na terenie kontrolowanym już przez reżim. Jeszcze pod koniec sierpnia Ankara twierdziła jednak, że nie zamierza ewakuować swoich żołnierzy. „Niech reżim nie igra z ogniem” – mówił turecki minister spraw zagranicznych Mevlüt Çavuşoğlu, dodając, że Turcja zrobi wszystko, by zagwarantować bezpieczeństwo swoich żołnierzy.

Co prawda Ankara wciąż wspiera koalicję rebeliantów w północno-zachodniej Syrii, dostarczając im uzbrojenie, ale prezydent Recep Tayyip Erdoğan zapewne wolałby uniknąć otwartej konfrontacji z reżimem Asada. Głównym zamierzeniem Erdoğana jest dziś raczej to, aby zapobiec kolejnej masowej ucieczce Syryjczyków w kierunku swojej granicy. Turecki prezydent jest tutaj zdany na dobrą wolę Moskwy.

Cywile w pułapce

Rozpoczynając wiosną ofensywę na Idlib – tę ostatnią już dziś „twierdzę” antyasadowskiego powstania – prezydent Syrii i jego sojusznicy zmienili dotychczasową taktykę. Zamiast poprowadzić generalną ofensywę na cały region – czego obawiało się wielu obserwatorów – postawili na „taktykę salami”: stopniowego zajmowania kolejnych kawałków terenu, krok po kroku. W praktyce wygląda to tak, że zamiast „dywanowych” bombardowań celów cywilnych Asad i jego sojusznicy koncentrują się na poszczególnych miejscowościach, poddając je „punktowo” ostrzałowi.

Taka taktyka oznacza wyższe straty własne, lecz Damaszek najwyraźniej jest gotów ponosić tę cenę. Z szacunków niezależnych obserwatorów wynika, że od kwietnia, od początku tej ofensywy, po stronie reżimu zginęło ok. 2 tys. żołnierzy. Straty sił powstańczych są – według informacji z ich otoczenia – co najmniej tak samo wysokie. Tymczasem nawet koalicja HTS – której bojownicy mają największe doświadczenie, i którzy przewodzili po stronie powstańczej podczas walk o Chan Szajchun – nie jest w stanie na dłuższą metę kompensować sobie tak wielkich strat w szeregach.

Dla ludności cywilnej fatalne skutki ma zarówno polityczne przeciąganie liny między Ankarą oraz Moskwą, jak też notoryczna słabość rebeliantów wspieranych przez Turcję. Choć większość Syryjczyków nie podziela – ujmując rzecz łagodnie – poglądów radykałów z Hayat Tahrir al-Sham, to wielu z nich stanęło za nimi, gdyż w gruncie rzeczy byli oni jedynymi, którzy chronili ich przed grożącą ofensywą – i w ślad za tym: zemstą – ze strony wojsk Asada.

Także dlatego setki tysięcy syryjskich wygnańców szukały schronienia właśnie w prowincji Idlib – po tym, jak w ostatnich latach jedna po drugiej padały powstańcze enklawy rozsiane wcześniej po całej Syrii. W ten sposób miasteczko Chan Szajchun stało się nagle sporym miastem.

Teraz trwa kolejny exodus. Organizacje humanitarne twierdzą, że w ciągu minionych pięciu miesięcy z południowej części prowincji Idlib uciekło już kilkaset tysięcy cywilów. Uciekają w kierunku północnym, na tereny położone blisko granicy z Turcją. Jednak granica ta jest dziś zamknięta. ©

Przełożył WP

Autorka jest reporterką szwajcarskiego dziennika „Neue Zürcher Zeitung”, specjalizuje się w tematyce Bliskiego Wschodu. Przez ostatnie siedem lat mieszkała w Stambule, a wcześniej w Bagdadzie. Obecnie mieszka i pracuje w Jerozolimie.

Izrael poszerza front przeciw Iranowi i jego sojusznikom

Oprócz celów w Syrii izraelskie lotnictwo atakowało w ostatnich dniach sierpnia także cele w Libanie i Iraku. W ten sposób Izraelczycy realizują swoje zapowiedzi, że uczynią wszystko, by zapobiec możliwemu zagrożeniu ze strony Iranu i jego sojuszników.

Według libańskich mediów nocą z 25 na 26 sierpnia trzy izraelskie drony ostrzelały bazę palestyńskiej organizacji Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny – Dowództwo Naczelne na wyżynie Bekaa. Ugrupowanie to ma kwaterę główną w Damaszku, jest sojusznikiem libańskiego Hezbollahu (szyickiej „Armii Boga”) i tak jak Hezbollah otrzymuje wsparcie z Iranu. Kilka godzin wcześniej dron kamikadze (aparat bezzałogowy z materiałem wybuchowym) uderzył w bazę Hezbollahu w południowej dzielnicy Bejrutu; winą za atak Hezbollah obarczył Izrael.

Jeśli potwierdzi się, że za te ataki w Libanie odpowiada Izrael, byłyby to pierwsze akcje tego typu od czasu wojny między Izraelem i Hezbollahem w 2006 r. Gdyby bojownicy Hezbollahu mieli zrealizować swe groźby odwetu, Bliski Wschód znalazłby się u progu nowej wojny. Fakt, że Izrael akceptuje takie ryzyko, jest sygnałem, jak poważnie Izraelczycy traktują zagrożenie ze strony Iranu i jego sprzymierzeńców.

Zresztą – sygnałem kolejnym. Pod koniec sierpnia izraelskie lotnictwo atakowało też cele w Syrii (ponownie) oraz, podobno, w Iraku. Izraelczycy twierdzą, że bombardując domniemaną bazę irańskich Strażników Rewolucji pod Damaszkiem zapobiegli „poważnemu atakowi na Izrael, do którego miały być użyte liczne drony kamikadze”. Atak ten mieli przygotowywać bojownicy Hezbollahu, przeszkoleni wcześniej w Iranie w obsłudze dronów.

Z kolei w zachodnim Iraku celem ataku bombowego przeprowadzonego przez drony był konwój szyickiej milicji Brygady Hezbollahu. O jego dokonanie milicja oskarżyła Izrael; miałby to być piąty już izraelski atak w Iraku w ostatnich tygodniach. Izraelczycy nie potwierdzili, że były to ich drony. Jednak operacja wpisuje się we wzorzec „irańskiego korytarza lądowego” od Teheranu do izraelskiej granicy, któremu Izraelczycy starają się zapobiec wszelkimi środkami. Jak dotąd im się to nie udało, mimo kilkuset już nalotów przeprowadzonych przez izraelskie lotnictwo na terenie Syrii. Jest wątpliwe, czy większe efekty da taktyka brania na celownik irańskich interesów równocześnie na wielu frontach.

Ponadto w przypadku Iraku taka taktyka Izraela może zachwiać kruchą równowagą między różnymi frakcjami w irackim rządzie, wśród których duże wpływy mają frakcje proirańskie. Związani z nimi politycy nazwali teraz izraelskie ataki „wypowiedzeniem wojny” i zażądali wycofania z Iraku żołnierzy USA. Niemiecko-irański politolog Ali Fathollah-Nejad uważa, że w ten sposób „zwiększa się niebezpieczeństwo, iż Irak w większym niż dotąd stopniu stanie się polem konfrontacji irańsko-amerykańskiej”.

© INGA ROGG

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2019