Katarzyna Groniec: Życie w pełni

Świat ma skrajną naturę, jest piękny i ohydny, dobry i wściekle zły, bywa niewinny, ale też zepsuty. Czy przyszliśmy do dobrego świata, który natychmiast popsuliśmy? Czy do złego, który próbujemy naprawić, a on się nie poddaje, wymyka?

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Katarzyna Groniec, styczeń 2023 r. / ALEX LUA KACZKOWSKA / WARNER MUSIC POLAND
Katarzyna Groniec, styczeń 2023 r. / ALEX LUA KACZKOWSKA / WARNER MUSIC POLAND

MONIKA OCHĘDOWSKA: Chciała Pani być kosmonautką?

KATARZYNA GRONIEC: Dawno, dawno temu, bo aż na przełomie wieków, natknęłam się w raczkującym wówczas internecie na konkurs, w którym główną nagrodą był lot w kosmos. Oczywiście nie samotny, jak to było w przypadku biednej Łajki, tylko w profesjonalnym towarzystwie, które co najmniej w dziewięćdziesięciu procentach mogło zagwarantować powrót na Ziemię.

Żartem powiedziałam, że wezmę w tym konkursie udział i na pewno go wygram, czym bardzo zdenerwowałam moją wtedy malutką jeszcze córkę Manię, więc natychmiast się wycofałam. Tym samym nie doszło do kompromitacji wyłożenia się na pierwszym pytaniu z fizyki.

A gdyby brali bez piątki z fizyki?

Pytanie brzmi, czy braliby bez trójki. Mogliby do mycia garów w nieważkości. Tak czy siak moje marzenie zobaczenia Ziemi z kosmosu nigdy się nie spełni. Dotarło to do mnie w okolicach czterdziestki.

I?

Cóż, trzeba było myśleć o tym wcześniej, jak mi powiedział kiedyś ­Wojciech Młynarski. Byłam młodą piosenkarką, za trzy minuty miałam zaśpiewać własny recital w Teatrze Polskim we Wrocławiu – wielka scena i tak dalej. Młynarski podszedł dać mi kopniaka w tyłek na szczęście i wtedy powiedziałam do niego: „panie Wojciechu, ja się tak strasznie boję...”. A Młynarski niewzruszony: „trzeba było myśleć o tym wcześniej”. Nie pomyślałam.

„Już na orbitę nie mam szans, już nie zobaczę Ziemi stamtąd, zostaje mi przyziemny lans. Silnik zgasł kochanie, raczej tu zostanę”. To z płyty „Pin-up Princess”.

„Już nie dam nura na Uran”. Do pewnego momentu w życiu wszystko jest ciągle przed nami.

I nagle?

„I nagle...?”. Tak poganiała mnie malutka Mania, kiedy Czerwony Kapturek przynudzał, oglądając listki, krzaczki i grzybki w lesie, zamiast natknąć się wreszcie na wilka.

„I nagle...” okazuje się, że jednak już sporo za mną i coraz mniej przed. Czterdzieste urodziny były dla mnie właśnie takim momentem ­granicznym. Moje dziecko miało już dowód osobisty, choć z całą pewnością nie było jeszcze dorosłe, ale miałam poczucie, że już wyruszyło swoją krętą drogą, a ja zaczęłam być postrzegana jako kobieta w średnim wieku.

„Ballady i romanse” miały o tym dobrą piosenkę. Siostry Wrońskie w „Kto przepłynie” śpiewały: „niepokoi dziadków pogrzeb, lecz rodzice czują się dobrze”. Skoro tak, to wciąż jesteśmy bezpieczni. „I nagle...?”. Nagle nie ma takiej bariery – chorują i odchodzą rodzice, nie ma już nikogo pomiędzy.

„Pokolenie mija i przychodzi nowe. To, co było, znów się zdarzy. Nic nowego pod słońcem” – to słowa otwierające Pani nową płytę.

Tak, inspirowane Księgą Koheleta. Bardzo mocno teraz odczuwam sztafetę pokoleń.

Jeśli „Kosmonautka”, o której rozmawiałyśmy przed chwilą, była krzykiem wynikającym z wkurzenia, że „to już”, to „Konstelacje” są rodzajem zrozumienia i próbą pogodzenia się z nieuniknionym, podszytą jednak zaciekawieniem, jaki musi w nas budzić Tajemnica.

Śpiewa Pani, że wszystko już wiadomo o świecie, a „teraz tylko powiedz, kto go stworzył”.

Świat ma skrajną naturę, o czym też mówi ta piosenka – jest piękny i ohydny, dobry i wściekle zły, bywa niewinny, ale też zepsuty. Pytanie, kto go takim stworzył. Czy przyszliśmy do dobrego świata, który natychmiast popsuliśmy, czy do złego, który próbujemy naprawić, a on się nie poddaje, wymyka?

„Konstelacje” zainspirowała książka George’a Saundersa „Lincoln w Bardo”. Z myślą o niej powstała większość piosenek na tę płytę.

Powieść o duchach i zaświatach!

Tak, bardzo chciałam na jej podstawie stworzyć spektakl muzyczny. „Kto”, „Calm Down” i „Konstelacje” były pisane z myślą o powieści Saundersa, a nawet konkretnej z tej książki postaci. Pracowaliśmy nad tym materiałem z Tomkiem Waldowskim, producentem muzycznym, przez ponad rok z przerwami. A w międzyczasie wszyscy zmagaliśmy się z pandemią.

I jak Pani z tym było?

Muszę przyznać, że świetnie się czułam w masce. Dawała mi poczucie wolności. I nie dlatego, żebym cierpiała z powodu dokuczliwej rozpoznawalności. Nie mam tego typu kłopotów, ale możliwość schowania się, bycia samymi oczami, była dla mnie darem.

W listopadzie 2019 roku poszłam na roczny urlop z możliwością przedłużania go w nieskończoność, gdybym uznała, że jednak już nie chcę wracać do zawodu. I kiedy podjęłam tę decyzję – a ważne również jest to, że mogłam sobie na nią pozwolić – miałam poczucie, że frunę.

Ten lot był przyjemny, ale krótki i zakończony fundamentalnym pytaniem, na które człowiek próbuje sobie odpowiedzieć raczej w młodości, a nie po pół wieku życia: kim jestem, skoro już nie piosenkarką? Czy ja w ogóle potrafię zdefiniować siebie inaczej niż przez ostatnią płytę. Albo ostatni koncert i natężenie oklasków tuż po nim.

Zaczęła Pani pisać.

W ciszy, zatkana zatyczkami do uszu, żeby lepiej słyszeć spisywane słowa.

Dobrze szło?

Nie szło to na pewno szybko. Jednego dnia po kilku godzinach miałam jedno zdanie, innego całą kartkę. Do tego ciągnęło mnie na manowce, do coraz to nowych, wyłaniających się raz po raz postaci. Wtedy się trochę przestraszyłam, że będę tak pisać do końca życia. Postanowiłam więc nadać temu wszystkiemu jakąś formę, a potem skracać, ile się da. Chciałam napisać krótkie opowiadania połączone losami kilkorga bohaterów.

Mniej więcej w połowie pisania odsłuchałam dwa poradniki dla pisarzy, z których dowiedziałam się, że najlepiej codziennie o 10.00 rano usiąść do pracy i pisać przez co najmniej cztery godziny. Potem trzeba wyjść z domu, przewietrzyć się i znowu usiąść do pisania, a późnym popołudniem dużo czytać. I tak rzeczywiście próbowałam... A po trzech dniach chciałam się zabić. Zrozumiałam, że muszę pozostać amatorką, która pisze wtedy, kiedy może.

To był moment, w którym pojawiła się myśl o „Kundlach”?

Pierwsza myśl o tym, że chciałabym napisać książkę, przyszła po lekturze „Domu głuchego” słowackiego pisarza Petera Krištúfka. Nie do końca rozumiem, dlaczego akurat czytając tę książkę nachodziła mnie natrętna myśl – ja też chcę pisać.

Potem, będąc już w trakcie pisania „Kundli”, w jakimś trudniejszym momencie, przyszedł impuls – sprawdzę, co Krištúfek wydał nowego, poczytam go sobie w przerwach. Zajrzałam do internetu w poszukiwaniu jego książek i dowiedziałam się, że niczego już nie przeczytam, bo autor zginął w wypadku autobusowym.

Nie napiszę już do niego listu: „panie Krištúfku, bardzo dziękuję za pana powieść”. To, co mogłam zrobić, to wyobrazić sobie, że on jest gdzieś indziej, wsiada do innego autobusu albo postanawia iść pieszo. A potem wydaje kolejną świetną prozę. Że może są jakieś światy równoległe, gdzie toczy się zupełnie inne życie, w którym jesteśmy kimś innym, bo podjęliśmy inne decyzje.

W tych światach zostajemy kosmonautkami.

I dzieje się wszystko wszędzie naraz.

Kosmos, Syberia – pociągają Panią puste, ciche, surowe przestrzenie. Była Pani na wyspie Olchon.

Byłam tam w sierpniu, nocą temperatura spadała do zera, ale w ciągu dnia było wystarczająco ciepło, żeby wędrować, a nawet powygrzewać się w słońcu i gapić na Bajkał. Nie podróżowałam tam niestety zimą, a prawdopodobnie nawet zima stulecia z 1979 roku jest przy tych syberyjskich zimach małym piwem. Pamiętam ją doskonale, bo to był rok, kiedy poszłam do szkoły. Od razu pękły kaloryfery i lekcje odwołano. I znowu byłam w domu z babcią, jak do tej pory. Z babcią i z Ciszą.

Bohaterką Pani książki jest co prawda Cisza, ale to proza o niezwykle intensywnym rytmie. Czasem, zamiast podążać za fabułą, dawałam się po prostu ponieść melodii zdań.

Wspaniale! Bardzo lubię długie, melodyjne zdania. Powiedziałabym nawet, że jestem fanką za długich zdań. Więcej nawet – karkołomnie długich zdań, na które mnie samej jeszcze nie starcza odwagi.

Czyja formuła zdania wydaje się Pani najlepsza?

Jestem wielbicielką Thomasa Bernharda. Lubię jego charakterystyczny rytm i wielokrotne powtórki. Idę za nim w ciemno. To pirat drogowy, który znienacka skręca albo zawraca pod prąd. Trzeba po prostu wsiąść do tego auta i pozwolić mu się wieźć, ryzykując, że można tej przygody nie skończyć w jednym kawałku.

Jego proza to jakiś cholerny ciąg matematyczny, zagadka, tajemnica. Uwielbiam go też za to, że jak przeczytam Bernharda, to nie mogę już później czytać kolejnego Bernharda.

Panią też się czyta z poczuciem, że chce Pani wpuścić czytelniczkę w maliny, co jest skądinąd całkiem przyjemne.

Chciałam napisać coś małego, bo jestem przyzwyczajona do małych form. „Kundle” miały być krótkimi, może połączonymi ze sobą opowiadaniami. Ale jak już zaczęłam pisać, okazało się, że dygresje, które wciąż się pojawiały w tych historiach, otwierały raz za razem jakieś nowe światy i czasy tych opowieści. Nie wiedziałam do końca, dokąd zmierzam. Ciągnęło mnie daleko w przeszłość, aż wreszcie narzuciłam sobie dyscyplinę, bo wiedziałam, że idąc tym tropem skończę w jaskini. Bardzo mi zależało na tym, żeby tę książkę domknąć, żebym nie stała się niewolnicą własnej niekończącej się opowieści. Chociaż czas płatał mi figle.

Jak w baśniach.

Tak, rzeczywiście, w dzieciństwie czytałam dużo baśni, także śląskich – o wszystkich tych strzygach, utopcach, bebokach. Uwielbiałam grube śląskie dowcipy o tym, że „świnia zaczyno się łod przodku dwiema dziurkami łobtoconymi mięsem, co się nazywo ryjok” i tak dalej.

W latach osiemdziesiątych, kiedy już miałam dwanaście lat, zaczęło się na poważnie – rodzice kupili wideo i przychodziły do mnie koleżanki na nocne oglądanie. Oczywiście oglądałyśmy horrory, a w kinie – „Niekończącą się opowieść” Wolfganga Petersena i „E.T.” Stevena Spielberga. Te filmy karmiły naszą dziecięcą wyobraźnię.

Dlatego w „Kundlach” opisuje Pani Śląsk tamtego czasu?

W „Kundlach” opisuję różne czasy. Wczesne lata osiemdziesiąte są jedynie punktem wyjścia opowieści, które, swoją drogą, mogłyby dziać się wszędzie. Wybrałam Śląsk i moje podwórko, bo głęboko je czuję. To miejsce, z którego pochodzę.

Kocham gwarę śląską, melodię tego języka, w dzieciństwie miałam z nim kontakt. „Bery i bojki śląskie” oraz ­„Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” były moimi ukochanymi książkami. A kiedy jestem na Śląsku i babinka w aptece kupuje tabletki do ssania na ból gardła, pytając w okienku: „Pani, mocie co do cyckanio?”, to się wzruszam. Miękki ze mnie człek.

Lubiła Pani oglądać horrory – dlaczego? Bo miały w sobie jakąś tajemnicę? Pomyślałam teraz, że zanim na ekranie pojawi się zło, zwykle robi się cicho, zupełnie jak w piosence „Ratunku!”: „Cicho się zrobiło na mojej ulicy, jak w horrorze klasy a, pusto – tylko ja”.

Nie interesuje mnie byle tajemnica. Interesuje mnie Tajemnica, jaką jest Wielka Cisza. Ten rodzaj ciszy, jaki mają w sobie na przykład oscarowe „Duchy Inisherin” – wstrząsający film, prawda?

Rzeczywiście, film zaczyna się od niezrozumiałej dla głównego bohatera ciszy – przestaje się do niego odzywać najlepszy przyjaciel, skrzypek.

Tak. „Duchy...” próbują odpowiedzieć na pytanie, czy można zamordować dobro w imię piękna. I co się właściwie stanie, kiedy zabijesz w drugim człowieku dobro, jak to zrobił filmowy Colm ­Doherty.

Ten facet zrezygnował z relacji z przyjacielem i zajął się komponowaniem muzyki. Dobro okazało się ceną, którą trzeba zapłacić za sztukę.

Ale sztuka w końcu nie powstała. A między pięknem a dobrem niekoniecznie jest znak równości.

W Pani książce jest całkiem dużo dobra...

I sporo zła. Według Junga Bóg jest wszystkim. I dobrem, i złem.

Zdaje się, że Jung był przeciwnikiem, jak to ujmował, „aroganckich kwalifikacji” w rodzaju: „Bóg może być tylko dobry”.

Tak. Kiedy dopuszczam do siebie tę myśl, wszystko wydaje się zrozumiałe. ©℗

KATARZYNA GRONIEC jest autorką muzyki i tekstów oraz wokalistką. W 1991 r. zagrała główną rolę w pierwszym polskim musicalu „Metro” w Teatrze Dramatycznym i przez kolejną dekadę współpracowała z tandemem Józefowicz–Stokłosa w stołecznym Studio Buffo. Wydała 10 solowych płyt (producentem debiutanckiego albumu „Mężczyźni” nagranego w 2000 r. był Grzegorz Ciechowski). W marcu br. nakładem wydawnictwa Nisza ukazała się jej pierwsza książka prozatorska „Kundle”, a pod koniec kwietnia premierę ma jedenasty album pt. „Konstelacje”.

▪ KUNDLE, wyd. Nisza, Warszawa 2023

Jesteśmy w okolicach Toszka, na północny zachód od Zabrza. Poznajemy splecione losy Andreasa, Aszer, Fatimy, Goryla, Sophie i innych „kundli”, czyli przesiedleńców, Żydów, Romów i Niemców, którzy po wojnie zamieszkali obok siebie na terenie Śląska. Przeskakujemy pomiędzy historiami poszczególnych ludzi, porami roku i dekadami. Cykliczności czasu i współzależnościom bohaterów odpowiada w prozie Groniec charakterystyczny rytm języka. Wielokrotnie złożone zdania rozrastają się, tworząc przeplatające się kłącza, niosą powtórzenia i dygresje. To rytm słyszanego w ciszy tykania zegara albo marszu, podczas którego „tak się można zapamiętać i zapomnieć, że aż zniknąć”. Ale jest też w „Kundlach” czule i zabawnie, jak wtedy, gdy Fatima śni o Zwiastowaniu – oto sama Matka Boska wyjawia jej, że urodzi Józikowi Andrzejka (albo „Andżejka”). Na otuchę kobiety wypalają po papierosie, a Matka Boska przestrzega, że odtąd Fatima będzie mogła sobie zakurzyć już tylko razem z nią we śnie.

▪ KONSTELACJE, Warner Music Poland, 2023

Zapowiadający płytę singiel „Ballada o Evelyn McHale” nawiązuje do słynnego zdjęcia zrobionego 1 maja 1947 r. przez Roberta Wilesa. Fotografia pokazuje dwudziestotrzyletnią dziewczynę leżącą we wgniecionej karoserii auta tuż po samobójczym skoku z osiemdziesiątego szóstego piętra Empire State Building. McHale – w pełnym makijażu, eleganckiej garsonce i rękawiczkach, trzymająca w ręku sznur pereł – wygląda jakby na moment zasnęła. Zdjęcie Wilesa wielokrotnie inspirowało artystów, także muzyków. David Bowie odwołał się do niego w teledysku do „Jump They Say” (1993), a Taylor Swift w klipie do utworu „Bad Blood” (2014). Z kolei amerykański zespół rockowy Machines of Loving Grace wiernie odwzorował je na okładce płyty „Gilt” (1995). Uchwycone na fotografii „przelotne chwile blasku” powracają w kolejnych piosenkach Katarzyny Groniec razem z wątkiem szaleństwa planet, światłości przenikającej mrok i nieustannego odradzania się życia. To płyta, której tematem jest – zupełnie serio – kosmogonia. Sporo nawiązań literackich. ©℗ MOCH

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2023