Jugo retro

Choć od uzyskania przez Słowenię niepodległości minęło 25 lat, nostalgia za Jugosławią i marszałkiem Tito jest silna – zwłaszcza w średnim pokoleniu.

12.08.2016

Czyta się kilka minut

Z flagą Socjalistycznej Republiki Słowenii (kiedyś części Jugosławii) i marszałkiem Tito na koszulce: podczas demonstracji przeciwko korupcji wśród polityków. Lublana, 2013 r. / Fot. Jure Makovec / AFP PHOTO / EAST NEWS
Z flagą Socjalistycznej Republiki Słowenii (kiedyś części Jugosławii) i marszałkiem Tito na koszulce: podczas demonstracji przeciwko korupcji wśród polityków. Lublana, 2013 r. / Fot. Jure Makovec / AFP PHOTO / EAST NEWS

„Trst je naš!” – wrzasnął Janez w patriotycznym uniesieniu, gdy chór skończył śpiewać „Zdravljicę”. Aranżacja hymnu a capella, w wykonaniu Perpetuum Jazzile, musiała być porywająca. Swoje zrobił też fakt, że koncert odbywał się w Trieście, tej wciąż krwawiącej ranie w narodowej duszy Słoweńców.

Hymn Słowenii w tym miejscu wyglądał na prowokację. Obecni na koncercie Słoweńcy szaleli w euforii. Janez także – przecież pochodził z Krasu, części regionu Przymorza, która została odcięta od Adriatyku przez włoski korytarz między Triestem a Monfalcone.

Słysząc jego wrzask, widownia zamarła w konsternacji. Niespokojny szmer przetoczył się przez publikę. Muzycy również nie spodziewali się aż tak emocjonalnego odbioru. Wszyscy dobrze znali to hasło. Także włoska część widowni. W maju 1945 r., gdy komunistyczni partyzanci Tity wchodzili do miasta, prawie na każdej ulicy witały ich napisy „TRST JE NAŠ”. Euforia z wyzwolenia i zajęcia strategicznego portu była wśród Słoweńców powszechna.

Gazety w Mariborze i Lublanie witały Przymorzan w niepodległej i demokratycznej Słowenii. Tak wtedy myślano. Wszak miała być szeroka autonomia dla Słowenii, demokracja i Triest, który był nie tyle oknem, co wrotami na świat dla maleńkiego kraju.

Demony z dna duszy

Jednak święto trwało wtedy krótko. Triest zajęli Amerykanie i Brytyjczycy, i z czasem przekazali go Włochom. Partyzanci Tity musieli się wycofać z miasta już w czerwcu 1945 r. Zabrali jednak ze sobą swoich wrogów – faszystów, domobranów, ustaszy. Ich ciałami zapełnili potem okoliczne krasowe leje i jaskinie.

Z terenów wokół Triestu utworzono dwie strefy okupacyjne w ramach tzw. Wolnego Terytorium Triestu, który miał być, jak w czasach świetności, niepodległym miastem. Jednak stopniowo obie strefy włączano – jedną do Jugosławii, drugą do Włoch. W końcu niepodległość Triestu rozpłynęła się w nacjonalistycznych dążeniach sąsiadów. W latach 50. oficjalnie zlikwidowano Wolne Terytorium Triestu. Włochy i Jugosławia dogadały się. Triest przypadł Włochom, ale Tito, wódz komunistycznej Jugosławii, wielokrotnie wracał do hasła „Triest jest nasz!” – na rzecz wewnętrznego wizerunku. Skutecznie budziło ono demony z dna słoweńskiej duszy, zazwyczaj pragmatycznej.

Z kolei na włoskich nacjonalistów hasło „Triest jest nasz!” działa jak płachta na byka, o czym Słoweńcy doskonale wiedzą. Gdy w 2002 r. organizowano pierwszy towarzyski mecz w piłce nożnej między Słowenią a Włochami, włoscy nacjonaliści zabiegali, by rozegrany został właśnie w Trieście. Chcieli symbolicznie upokorzyć Słoweńców, bo nikt nie dawał szans drużynie spod Triglavu [to najwyższy szczyt Alp Julijskich i najwyższy szczyt Słowenii; widnieje na fladze kraju – red.].

Jeszcze na tygodnie przed meczem atmosfera była podgrzewana przez nacjonalistycznych triesteńskich polityków, z burmistrzem Robertem Dipiazzą na czele. Jak na ironię, sędzią meczu był Austriak (od końca XIV w. do 1918 r. Triest należał do monarchii Habsburgów). Historyczne skojarzenia narzuciły swoją narrację. W dniu meczu napięcie sięgnęło zenitu. W zaparkowanych przed stadionem autach ze słoweńskimi rejestracjami chuligani wybijali szyby. Słoweńscy kibice od pierwszych minut meczu skandowali „Trst je naš!”. Jakby na potwierdzenie, w końcówce pierwszej połowy do bramki Italii trafił Cimerotič. Był to pierwszy i ostatni gol spotkania. Maleńka Słowenia pokonała piłkarskiego giganta. Na trybunach pojawił się transparent „IX corpus is back” (w maju 1945 r. to partyzancki IX korpus zajął Triest).

Kibice włoscy byli zdruzgotani, nacjonalistyczni politycy obecni na meczu przestali wierzyć w Boga, a słoweńscy fani upajali się zwycięstwem. Emocje kibiców zaczęły studzić oddziały policji za pomocą pałek. Jednak pomogła dopiero interwencja słoweńskich piłkarzy. W tym całym zamieszaniu jedynie włoscy zawodnicy nie wiedzieli, co się wokół dzieje.

Filmowa sól na rany

Tak, włoski temperament i prawicowa nadgorliwość to mieszanka wybuchowa. Wiedział o tym – i cynicznie to wykorzystał – młody słoweński reżyser Žiga Virc. Jego krótkometrażowy film z 2010 r., będący pracą dyplomową w lublańskiej Akademii Teatralno-Filmowej, już swoim tytułem rozjuszył włoską prawicę. Brzmiał on, a jakże: „Trst je naš!”. Oburzeniem zareagowała organizacja włoskich wypędzonych – Unia Istrian – zrzeszająca tych, którzy po 1945 r. opuścili tereny włączone do Jugosławii (czy też dziś ich potomków).

Aby jeszcze bardziej podrażnić nacjonalistyczne dusze i zapalczywe serca, Virc opublikował w internecie zapowiedź filmu. Migawki pokazujące starcia jugosłowiańskich partyzantów i niemieckich okupantów przeplatają się z podniosłą muzyką i głosem lektora, który w amerykańskim stylu zapowiada „pisanie nowej historii dumnego słoweńskiego narodu”.

Rewizjonistyczny wydźwięk tych słów doskonale wychwyciły włoskie media. Wyrażanie smutku zmieszanego z oburzeniem zataczało coraz szersze kręgi włoskiej polityki. Sprawę skomentował nawet minister spraw zagranicznych Franco Frattini. Jeszcze przed premierą uznał, że ten film to sól na rany wygnanych włoskich mieszańców Istrii i Dalmacji.

Prowokacja się udała, Włosi nie zawiedli Virca. Po wypowiedziach działaczy Unii Istrian i polityków filmem zainteresowały się słoweńskie media. Wejściówki na premierę rozeszły się w tempie, jakie towarzyszyło włoskim wojskom przy ich odwrocie w kolejnych bitwach nad rzeką Isonzo (sł. Soča), stoczonych z armią austro-węgierską podczas I wojny światowej. Swoją obecność na premierze zapowiedzieli też włoscy neofaszyści. W ostatniej chwili musieli się jednak rozmyślić, gdyż na premierę – zorganizowaną w nadgranicznym miasteczku Sežana – nie dotarli. Dotarli za to podnieceni słoweńscy dziennikarze wszystkich większych redakcji. Czekali na film jak na sygnał do pisania historii od nowa. Dumnie i wzniośle. Atmosfera w lokalnym domu kultury była pełna wyczekiwania.

Tymczasem po projekcji balon pękł, przebity ironią reżysera. Film okazał się profanacją hasła „Triest jest nasz”. Choć ostrze ironii tej historii wymierzone było jedynie w Słoweńców, to rykoszetem i na własne życzenie ubodło też protestujących Włochów. Interesujące, że temat tak gorący przed premierą filmu, po projekcji został w mediach nagle zapomniany. Po obu stronach granicy. Virc zafundował rozgrzanym politykom i dziennikarzom ice bucket challenge.

Jugonostalgia na wesoło

Tymczasem dzieło Virca jest naprawdę interesujące. Opowiada o współczesnych Słoweńcach i jest próbą zmierzenia się – w komicznej konwencji – ze zjawiskiem „jugonostalgii”.

Przedstawia historię Słoweńca imieniem Franc (w tej roli 57-letni dziś aktor Gojmir Lešnjak). To mężczyzna w średnim wieku, którego pasją są coroczne inscenizacje wyzwolenia Triestu, podczas których wciela się w dowódcę IX korpusu armii Tity. Robi to z wielką gorliwością i czasem traci kontakt z rzeczywistością. Jego hobby konfliktuje go z rodziną i lokalną władzą.
Franc jest ucieleśnieniem drugiego powojennego pokolenia Słoweńców. Historia konfliktu światowego została mu zaszczepiona jako legenda, jako mit wielkiego i odważnego narodu.

Jest to historia czarno-biała, piękna, wzniosła i naiwna. Franz wzrusza się więc raz po raz, czy to opowiadając historię partyzanckiej furażerki ojca, czy też słuchając nocą przemówień Tity na starych winylowych płytach. W domu zapala świeczki przy portrecie i popiersiu Marszałka, cały ten świecki ołtarzyk jest przykryty flagą Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii.

Jugonostalgia Franca jest celowo przejaskrawiona i wyolbrzymiona. Ale ludzie jego generacji taką tęsknotę realnie odczuwają. Świadczą o tym portrety Tity. Są wszędzie – tylko nie tak eksponowane jak dawniej. Banalna prawda o tęsknocie do czasów młodości jest tu jedynie częściowym wyjaśnieniem zjawiska. Bo w tle jest coś jeszcze.

Patron patrzy ze ściany

W muzeum regionalnym w Trbovljach – niespełna 20-tysięcznym postprzemysłowym mieście w środkowej Słowenii – można zobaczyć całą „czerwoną” przeszłość tego górniczego miasta. Ale stała ekspozycja zatrzymuje się zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1991 r. – jakby potem nie stało się już nic wartego upamiętnienia. Czas zastygł, a ludzie zapadli w letarg.

Wtedy, 25 lat temu, portrety Marszałka – zmarłego wprawdzie w 1980 r., ale nadal wszechobecnego – zdjęto ze ścian w początkowej euforii po wywalczonej niepodległości. Potem, wraz z kolejnymi zamykanymi zakładami, zaczęły wracać na ściany.

W muzeum jego portret wisi schowany w pokoiku przypominającym garderobę albo pokój socjalny. Marszałek na morzu i w białym mundurze spogląda w dal – choć obecnie jego wzrok zatrzymuje się na starej lodówce i zakurzonych pamiątkach z czasów socjalizmu. Mimo wszystko, jego oczy spokojnie spoglądają w przyszłość.

Trbovljskie muzeum nie jest tu wyjątkiem. W instytucjach kultury i w pomieszczeniach rozmaitych stowarzyszeń takie portrety wiszą gdzieś w archiwach, schowkach, składzikach czy wewnętrznych gabinetach. Schowane przed niepowołanymi spojrzeniami.

Na prywatnych budynkach nie widać już takiej wstrzemięźliwości. Choć nigdy nie widziałem podobizny Marszałka w mieszkaniu, to już balkony, garaże i kozolce (charakterystyczne dla Słowenii drewniane stodoły) są prawdziwymi galeriami socjalizmu. Często zastanawiam się, ile może być takich portretów?

Czasem przypadkiem uda się jakiś zauważyć. W pizzerii w centrum Kopru Tito spogląda na klientelę znad baru. W kawiarni na dworcu w Mariborze niczym portier wita gości przy wejściu. W Zagorju jest kawiarnia cała w stylu „Jugo retro”.

Pewnego letniego przedpołudnia w Piranie zobaczyłem scenę, dzięki której spojrzałem na ten fenomen szerzej. Na starym mieście, gdzie ścisk architektoniczny może przyprawić o klaustrofobię, drzwi i okna domów są pootwierane, by zmusić gorące powietrze do choć minimalnego ruchu.

Przez uchylone drzwi widać ciemne wnętrze zakładu stolarskiego, jedynie ręce stolarza i kawałek maszyny. Nad robotnikiem czuwa Tito, niczym katolicki święty. Pył tańczy w promieniach śródziemnego słońca, ręce monotonnie wykonują dobrze znaną pracę, patron patrzy ze ściany na tę scenę od dziesięcioleci.

Wstydliwy kamień węgielny

Dawniej eksponowanie Tity regulował administracyjny nakaz. Trzeba się było do niego stosować w publicznej przestrzeni, bez względu na stosunek do wodza. Dziś wieszanie jego portretów to nie jedynie polityczna demonstracja. To intymna potrzeba opieki, stara jak ludzkość. Myśl Woltera „Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić” stała się faktem w czasach socjalizmu. Idol pomaga pokonywać codzienne trudności. Jego obecność zdaje się błogosławić i chronić przestrzeń.

Najmniej powinno to dziwić Polaka. W naszym kraju w urzędach i szkołach wiszą podobizny Jana Pawła II. W wielu mieszkaniach ściany wyglądają jak kościelne ołtarze. Maryja, święci, krucyfiks i papież Polak. W tym sensie portrety Tity są czymś w rodzaju świeckich obrazów nadziei. Staram się je odnajdywać jako dowody szczerej wiary. Nie jest to łatwe, gdyż idealizm coraz bardziej schodzi do podziemi. Archiwa, składziki i stołówki emerytów są więc moim rewirem.

Wydaje się, że nostalgia za Titą to głównie tęsknota za wielkością. On był porządny – zdają się przekonywać Słoweńcy średniego pokolenia – bo był w połowie Słoweńcem, pogonił Niemców i postawił się Stalinowi. Jugosławia przewodziła tzw. ruchowi państw niezaangażowanych. To był prestiż! Sama Słowenia nigdy by się tak nie liczyła.

Choć słychać też hipotezy, które niszczą ten mit. Np. że to Tito sprzedał Triest zachodnim aliantom. W zamian Anglosasi wydali mu żołnierzy słoweńskich, chorwackich i serbskich formacji niekomunistycznych (nie tylko faszystów), których internowali. To, co Tito z nimi zrobił, jest wstydliwym kamieniem węgielnym powojennej Jugosławii. Wszelka opozycja – ta związana z faszyzmem i ta demokratyczna, ciążąca ku Zachodowi – została zniszczona w jaskiniach i kopalnianych sztolniach.

Ofiara setek tysięcy zagwarantowała władzę komunistom. A władza była najważniejsza. Triest miał dla Tity drugorzędne znaczenie. W perspektywie całej Jugosławii triesteński port miały zastąpić Rijeka i Split. Słowenia z Triestem, mocnym przemysłem i silnymi związkami z Austrią i Włochami, byłaby zbyt niezależna w federacji. Propaganda o utratę Triestu obwiniała Zachód. Bolesna dla Słoweńców strata zdefiniowała nieufność w stosunku do państw zachodnich i miała skłonić do jak najściślejszej integracji ze zwycięską i wielką Jugosławią.

Bez spadkobierców

Historię piszą zwycięzcy, pokonani milczą pod ziemią. Ze zwycięzcami łatwo się utożsamiać. Można np. śpiewać partyzanckie pieśni, znają je wszyscy i wszyscy śpiewają. Również ci, którzy mają krytyczny stosunek do towarzysza Marszałka.

Śpiewała je też Alenka Bratušek, była premier i prawie europejska komisarz. „Gazeta Wyborcza” doszukiwała się w tym europejskiego skandalu. Oto przyszła komisarz ds. energii śpiewa Międzynarodówkę! W Polsce kojarzy się to z bolszewizmem, ten zaś z imperializmem rosyjskim, który w swej postsowieckiej wersji objawia się także wrogą polityką energetyczną.

Według tej logiki Bratušek została głównym rosyjskim agentem wpływu w Unii. Chyba żadnemu Słoweńcowi by do głowy nie przyszło, że śpiewając „Hej brigade!” można wywołać takie reakcje w dużym europejskim kraju. Przecież 27 kwietnia połowa Słowenii to śpiewa. To państwowe święto o nazwie „Dzień walki z okupantem”. Ludzie przebierają się w partyzanckie mundury, ściągają ze strychów socjalistyczne sztandary i idą na pikniki. Grillują i śpiewają stare piosenki o chwale.

Jednak jest coś, co psuje ten pogański rytuał. Kostiumy, flagi i pieśni nie mogą znaleźć spadkobierców. Słoweńcy trzeciego powojennego pokolenia porzucają legendę. Podobnie jak w filmie Virca, gdzie głównym zmartwieniem Franca jest fakt, iż jego córka Mateja nie interesuje się tą historią. Nie może spać nocami, gdy uświadamia sobie, że córka nie zna ani jednej partyzanckiej pieśni. W istocie, odgrywana co roku bitwa o Triest ma ją zainteresować historią. Z całym bagażem patosu i banalnych stereotypów. W filmie cel zostaje osiągnięty, Mateja wkłada furażerkę i przechwytuje flagę z czerwoną gwiazdą. Słychać oddech ulgi między protitowską częścią publiki.

Ale Virc w epilogu ostrzega. Co prawda bitwa o Triest się kończy, ale jak mówi Franc: „Teraz czas na Istrię”. Obudzony demon będzie szukał kolejnych ofiar i utraconych terytoriów, bo nie jest w stanie zaspokoić apetytu własnej megalomanii. W gorliwym żarze Franc woła „Śmierć faszyzmowi!”. Ale niewerbalny ironiczny przekaz głosi: „Śmierć patosowi!”. Nieświadomi tego partyzanci odpowiadają: „Wolność narodowi!”. ©

​DAMIAN BURACZEWSKI mieszkał w latach 2011-14 w Słowenii, pracując jako wolontariusz w młodzieżowym ośrodku w Trbovlje. Obecnie mieszka w Grazu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016