Inny happy end

„Małe kobietki” spoglądają na dawne możliwości kobiecej samorealizacji z dzisiejszej perspektywy nie po to, by na siłę uwspółcześniać bohaterki. Raczej szukają w nich odbicia dla aktualnych problemów.

03.02.2020

Czyta się kilka minut

„Małe kobietki”, reż. Greta Gerwig / MATERIAŁY PRASOWE
„Małe kobietki”, reż. Greta Gerwig / MATERIAŁY PRASOWE

To nie tylko film na podstawie książki, ale i film o książce” – tak brytyjski krytyk Anthony Lane określił „Małe kobietki” Grety Gerwig. I trudno o celniejsze podsumowanie. Kto spodziewał się wiernej adaptacji powieści Louisy May Alcott, już siódmej na dużym ekranie, w oślepiająco gwiaździstej obsadzie, może być rozczarowany. Kto nigdy nie żył pierwowzorem, może zrazu pogubić się w gęstwinie wątków, postaci i zmieniających się planów czasowych. A jeśli liczył ktoś, że XIX-wieczną prozę przepisano na gromki manifest feministyczny, poczuje niedosyt. Wyspecjalizowana w temacie dziewczyńskiego dorastania twórczyni „Lady Bird” stanęła w poprzek różnym oczekiwaniom. Jej najnowszy film to opowieść o tym, jak na przekór społecznemu rozwarstwieniu i sztywnej obyczajowości, w „dystyngowanym ubóstwie” i domowym ciepełku, ale przede wszystkim w inspirującym siostrzeństwie, rodzi się kobieca twórczość.

Saoirse Ronan, grająca postać Josephine, czyli najambitniejszej z sióstr March, rozważną i romantyczną w jednej osobie, raz jeszcze staje się kimś na kształt porte-parole reżyserki, a zarazem figurą pisarki próbującej zaistnieć na rynku wydawniczym. Dlatego w finale, który muszę tu zdradzić, Gerwig podarowuje swojej bohaterce zupełnie inny niż w książce happy end. Filmowa Jo powtarza historię samej Alcott, która poświęciwszy ongiś swoją bohaterkę na ołtarzu tradycji, dla siebie wybrała zgoła inną drogę. Owo istotne przesunięcie ustawia cały film i każe spojrzeć inaczej zarówno na to, co pokazują migawki z życia czterech sióstr, jak i na patchworkową strukturę najnowszych „Kobietek”.

Gerwig nakręciła film niejako autotematyczny – film o pisaniu powieści przez życie i o filtrowaniu go przez pisarską świadomość kobiety. Stąd wrażenie, jakbyśmy zostali wrzuceni w sam środek babińca z czasów wojny secesyjnej. Zamiast linearnie opowiadanej sagi dostajemy bowiem ciąg retrospekcji sięgających siedem lat wstecz i odróżnionych od „współczesnych” wydarzeń za pomocą odmiennego klucza wizualnego. Wspólne dorastanie sióstr odbywa się w miękkim oświetleniu i przytulnej kolorystyce, podczas gdy ich dalsze, oddzielne już losy zyskują znacznie chłodniejszą i mniej dynamiczną oprawę. Pozwala to nie tylko złapać orientację w filmowej czasoprzestrzeni, ale i dostrzec istotną zmianę, jaka nastąpiła wraz z końcem dzieciństwa. Kiedy romantyczna miłość Meg (Emma Watson) i jej marzenia o aktorstwie zderzają się z prozą małżeństwa w niedostatku, kiedy trzpiotowata i zakochana w malarstwie Amy (Florence Pugh) wkracza na matrymonialną giełdę, a subtelna, utalentowana muzycznie Beth (Eliza Scanlen) pogrąża się w chorobie, jedynie rogata chłopczyca Jo stawia na swoim i wyjeżdża z rodzinnego Massachusetts do Nowego Jorku, by tam spełniać pisarskie aspiracje. Film rozpoczyna się sceną, w której stremowana Josephine próbuje sprzedać wydawcy swoje opowiadania, udając, że ich autorką jest jej przyjaciółka. Trudno zlekceważyć symboliczny wymiar tego otwarcia.

Bo najnowsze „Małe kobietki” spoglądają na niegdysiejsze możliwości kobiecej samorealizacji z perspektywy dzisiejszej nie po to, by na siłę uwspółcześniać bohaterki. Raczej szukają w nich odbicia dla problemów pod wieloma względami aktualnych. I nie tylko kobiecych – pojawiają się choćby pytania o wolność twórczą. Filmowa Jo dzięki opublikowanej książce może ugruntować finansową niezależność, lecz żeby wydać powieść z sukcesem, musi wpierw pójść na autorski kompromis. Czy są to również dylematy reżyserki? Łatwo przecież zarzucić Gerwig (podobne głosy tu i ówdzie się pojawiają), że tak jak Jo czy Alcott wydały za mąż swoją bohaterkę, by zadowolić XIX-wieczne czytelniczki, tak współczesna scenarzystka i reżyserka, chcąc dogodzić nowoczesnym „widzkom”, do ślubu nie dopuszcza.

Bez względu na intencje odwrócenie porządku filmowi służy. O tym, że mamy do czynienia nie z adaptacją „po bożemu”, lecz raczej z wariacją na temat książki, świadczą choćby oryginalne kostiumy Jacqueline Durran, inspirowane różnymi szkołami XIX-wiecznego malarstwa – od prerafaelitów po preimpresjonistów. Każda z sióstr została ubrana w innej stylistyce. Również kostiumy dojrzałych pań: typowo wiktoriańskie u ciotki March – cynicznej i bogatej matrony (Meryl Streep), a bardziej wyluzowane i kreatywne w wydaniu Marmee (Laura Dern), czyli zubożałej, za to bardzo postępowej matki bohaterek, mają swój ciężar znaczeniowy. Sygnalizują zróżnicowaną pozycję na drabinie społecznej i odmienną mentalność. Ciotka chciałaby zatrzymać dziewczęta w wieku XIX, gdzie kobieta wychodzi za mąż, mając na uwadze przede wszystkim materialne bezpieczeństwo rodziny i swoje. Tymczasem Marmee, wzorowana jeszcze bardziej niż w powieści na wyprzedzającej epokę matce Alcott, pozostawia córkom szeroki wybór.

Na wpół epicka, na wpół ironiczna szata jest tu więc przebraniem, za którym łatwo byłoby ukryć opowieść z tezą – o losie zdeterminowanym i o własnej determinacji, o straconych złudzeniach i nieposkromionych dążeniach. Gerwig nie dramatyzuje jednak na siłę tej narracji, rzadko uderza w wysokie „C”. Bardziej skupia się na zmiennych nastrojach chwili oraz na wyłuskanych z powieści detalach budujących odrębne tożsamości bohaterek. I nawet magnetyczny Timothée Chalamet w roli panicza Lauriego czy Louis Garrel jako atrakcyjniejsze wcielenie profesora Friedricha Bhaera nie zabierają aktorkom tej przestrzeni. Jeśli coś tu szwankuje, to czasami gubiące swój rytm przejścia między wczoraj i dziś. Im bliżej końca, jest jednak coraz lepiej. Przeszłość bohaterek coraz bardziej staje się domeną fikcji literackiej, teraźniejszość zaś w przypadku Jo zamienia się we współczesną fantazję, która karmi się zarówno twórczością pisarki, jak i jej autentyczną biografią. I choć czasem to spiętrzenie poziomów świata przedstawionego niebezpiecznie się chwieje, jedno jest pewne: klasyczny czerwony tom ze złotymi literami, które w filmie układają się w tytuł „Małe kobietki”, możemy odłożyć między bajki. A jednocześnie odkrywać go na nowo. ©

MAŁE KOBIETKI (Little Women) – reż. Greta Gerwig. Prod. USA 2019. Dystryb. UIP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2020