Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy Sam Mendes, twórca dwóch ostatnich filmów o Bondzie, bierze się za wielkoformatowe kino wojenne, można spodziewać się dziarskiej akcji i fajerwerków. Kiedy za kamerą staje wielki Roger Deakins, autor zdjęć do filmów braci Coen i „Blade Runnera 2049”, już wiadomo, że obrazy zamienią się w batalistyczny balet. „1917” spełnia te oczekiwania i to z nawiązką – hojną i oszczędną jednocześnie. Jeden z ważniejszych epizodów I wojny światowej zostaje przepisany na filmowy spektakl, który bardziej chciałby być indywidualnym i trzewiowym doświadczeniem niż zbiorowym obrzędem celebrującym bohaterstwo. Pozostaje gdzieś pomiędzy, za to w imponującym stylu, wykraczającym poza historyczny kontekst.
Brytyjski reżyser nie ukrywa osobistych związków z wydarzeniami z początku kwietnia 1917 r. na froncie zachodnim. Jego dziadek, pochodzący z Trynidadu Alfred Mendes, jako osiemnastolatek zaciągnął się do wojska. Jego wspomnienia stały się kanwą scenariusza napisanego przez wnuka wspólnie z Krysty Wilson-Cairns. Niedawna rocznica zakończenia Wielkiej Wojny przywróciła ekranową pamięć o tamtych czasach, by wspomnieć tylko złożony z archiwaliów pionierski dokument „I młodzi pozostaną” Petera Jacksona. Rzuciła też ostrzejsze światło na ludzki aspekt działań wojennych. W „1917” patrzymy więc na historię przerażonymi oczami dwóch brytyjskich szeregowców, którzy mają dostarczyć oddziałom po drugiej stronie linii frontu rozkaz generała powstrzymujący atak na Niemców. Ich rzekome wycofanie się okazuje się bowiem, dzięki zdjęciom lotniczym, zmyślną pułapką, w której zginąć może aż 1600 Brytyjczyków. Rozpoczyna się tak ulubiona przez kino walka z czasem. Szeregowi Schofield (George MacKay) i Blake (Dean-Charles Chapman), który ma szansę ocalić w ten sposób również życie swego starszego brata, muszą zdążyć z misją przed świtem, pokonawszy wiele najeżonych niebezpieczeństwami kilometrów.
Czytaj także: Herbata w okopach - Anita Piotrowska o filmie "I młodzi pozostaną" Petera Jacksona
Właśnie w organizacji przestrzeni i czasu kryje się mistrzostwo tego filmu. Sfotografowana wręcz naturalistycznie rzeczywistość okopowa, ze swoim brudem i smrodem, nudą i bezczasem, grozą i żołnierską głupawką, okazuje się bezpieczną przystanią w porównaniu z tym, co czeka bohaterów na zewnątrz. Każdy fragment ziemi niczyjej: pusta aż po horyzont łąka, porzucony przez „Helmutów” system bunkrów czy idylliczny wiśniowy sad, wygląda niczym ustawiona przez wroga złowieszcza scenografia, za którą czai się kolejna pułapka. Dookoła roztacza się na wpół martwy pejzaż, bury i zamglony. Te niezbyt malownicze warunki klimatyczno-przyrodnicze oddalają obraz Mendesa od typowego hollywoodzkiego landszaftu. Choć przecież, przy swej rzekomej powściągliwości, jest to film jak najbardziej „Oscarowy” – zwłaszcza w tym, co wyczynia stojący za obiektywem Deakins.
Kamera staje się tu jednym z bohaterów i niemal wraz z nimi oddycha. Wędruje przez okopy, czołga się w błocie, przedziera przez zasieki, kuli się przed nadlatującymi samolotami, daje się ponieść rwącej rzece... Efekt jednego nieprzerwanego ujęcia, jakkolwiek wspomagany komputerowo, pozwala widzowi zanurzyć się w wojnie, poczuć ją wszystkimi zmysłami. Tradycyjny język filmowy, złożony z cięć montażowych, uczyniłby z „1917” jeszcze jeden konwencjonalny fresk wojenny, jak „Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej” tegoż Mendesa czy „Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona. Za to zbyt mechaniczne utożsamienie widza z kamerą groziłoby przemienieniem filmu w rzuconą na duży ekran „strzelankę pierwszoosobową”. Mendes stara się uniknąć i tego ryzyka, choć chwilami film przypomina bieg z przeszkodami albo grę komputerową z gatunku survival.
Reżyser pragnie, abyśmy na własnej skórze poczuli każdą upływającą sekundę i jej ciężar. W wywiadach odwołuje się nawet do swych doświadczeń z teatru, gdzie przedstawienie musi za każdym razem budować swój rytm i tempo, pracując niejako „w jednym ujęciu”. Jego najnowszy film miał być właśnie taki – niczym bomba zegarowa tykająca w czasie rzeczywistym. Nie chodziło jednak wyłącznie o to, by była adrenalina, szrapnele świszczące tuż nad naszymi głowami, grzebanie się w gnijących bebechach, czyli o czysty hiperrealizm. Mendes, tworząc wysokooktanowe widowisko, zarazem dystansuje się wobec niego – rozmach i minimalizm, ambicja i pokora idą tutaj w jednym szeregu. Najważniejsze, że samemu filmowi, choć dedykowany jest bohaterom, daleko do tromtadrackiej bohaterszczyzny. Jest on nade wszystko pochwałą odwagi rozumianej skromnie: jako odpowiedzialność. Na froncie „1917” tradycyjne pojęcia: męskość czy męstwo, wymagają przedefiniowania. Zwykły uścisk dłoni znaczy czasem więcej niż szerokie gesty. Szczęki młodziutkich towarzyszy broni częściej zaciskają się od tłumionego szlochu niż z nienawiści wobec wroga. Okazuje się, że czasami warto zrobić krok do tyłu, zamiast prężyć muskuły, a biologiczne przeżycie może mieć większy sens aniżeli ofiara z życia.
Najbardziej apokaliptyczna, wręcz abstrakcyjna wizualnie sekwencja „1917” rozgrywa się nocą w zbombardowanym i prawie wyludnionym mieście. Kiedy szeregowiec Schofield błądzi pośród rozświetlonych łunami ruin (Deakins posiłkuje się tu obrazami z „Dziecka wojny” Andrieja Tarkowskiego), spotyka przerażoną dziewczynę z niemowlęciem – wątły znak normalności w tym krajobrazie po bitwie. Niechaj ta scena pozostanie puentą dla filmu, który mając na podorędziu całą machinę kina wojenno-przygodowego, wszelkie możliwości techniczne oraz fabularne nieprawdopodobieństwa, potrafi przemówić ściszonym głosem. I pyta, przy wtórze tęsknej pieśni gospel i wiersza Edwarda Leara, o cenę tego wszystkiego. Albowiem obcy jest Mendesowi zarówno naiwny pacyfizm, jak i hałaśliwy triumfalizm. Jego film pokazuje, ile waży odwaga, ale też rozsądna strategia – ile „mięsa armatniego” można dzięki niej zaoszczędzić. Bo nie zawsze wystarczy nam korzystny splot okoliczności i wola życia. ©
1917 – reż. Sam Mendes. Prod. USA/Wielka Brytania 2019. Dystryb. Monolith Films.