Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson chce nowej umowy z Unią Europejską. Unia mówi, że nie będzie żadnej nowej umowy, zostaje stara, wynegocjowana przez Theresę May. Johnson uważa, że Unia jest uparta i nierozsądna, wcześniej czy później zgodzi się na negocjacje, a jego kraj opuści Wspólnotę 31 października na lepszych warunkach niż obecne.
Jest to mało możliwe nie tylko politycznie, ale również technicznie. Polityka Unii w sprawie brexitu nie jest wymysłem Jean-Claude’a Junckera ani Donalda Tuska, tylko wspólnym stanowiskiem 27 państw. Utrzymująca się od początku negocjacji jedność państw członkowskich jest ewenementem w historii Unii – bardzo rzadko w tak kluczowym i potencjalnie dzielącym momencie kraje Unii wykazywały taką jednomyślność.
Kalendarz daje Johnsonowi możliwość przeprowadzenia brexitu, nawet jeśli straciłby władzę. Na początku września, na jednym z pierwszych posiedzeń Izby Gmin labourzyści zgłoszą wniosek o wotum nieufności wobec rządu. Jeśli przejdzie (to prawdopodobne), premier będzie miał 14 dni na sformowanie nowej większości – co zapewne mu się nie uda i wtedy będzie musiał rozpisać wybory. Parlament zostanie zawieszony; jest możliwe, że 31 października, dzień brexitu, wypadłby w momencie kampanii wyborczej, czyli w przerwie prac Izby Gmin. Ktokolwiek wygrałby wybory, rządziłby krajem niebędącym już członkiem Unii.
Czy taka właśnie jest strategia Johnsona? Przeciwnicy brexitu twierdzą, że może to być blef premiera, którego celem jest „zmiękczenie” Unii. Zwolennicy – że Johnson się nie wycofa i brexit nastąpi bez względu na koszty. Jedno jest pewne: tego dnia nic się nie skończy; zacznie się kolejny rozdział brexitowej telenoweli. ©
Czytaj także: Patrycja Bukalska: Boris u bram