Języki obce

Mój dom należał wcześniej do nauczyciela miejscowej szkoły. W ogrodzie uprawiał szparagi. Powiedziałam mężowi, że my też musimy. Ziemi nie wolno odbierać tego, do czego nawykła.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”
/ KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”

Z pierwszego domu Brygida najlepiej zapamięta ślimaki. Starsi bracia chcieli sprawić rodzicom niespodziankę i oprawić ich fotografię w ramkę własnej roboty – taką zdobioną skorupami winniczków z przydomowego ogrodu. Aż przyszła burza. Setki ślimaków, uwięzionych na tarasie w beczce, opuściły zardzewiałe więzienie, które przewróciła nocna nawałnica. Rozpełzły się po ścianach, oknach, po balustradzie.

Brygida miała wtedy cztery lata. Po kolejnych dziewięćdziesięciu, które minęły od tamtej burzy, wciąż wyraźnie pamięta, jak o poranku stoi przed wielkim oknem balkonowym w pokoju gościnnym i urzeczona obserwuje te przedziwne żyjątka, sunące po drugiej stronie szyby. W pamięci słyszy nawet wysoki głos matki, która tłumaczy jej, że one przecież zjadają im kwiaty i warzywa w ogródku.

Pierwszy dom Brygidy, murowany, ciemny i bez kanalizacji, ale w sumie przytulny, stał na przedmieściach Mönchengladbach, w rejencji Düsseldorf, około 40 kilometrów od granicy holenderskiej. Ślimaki nazywały się wtedy Schnecken. A Brygida nazywała się Wirtz.

Rodzice kochali książki. W domu było ich mnóstwo, co w tamtych czasach należało do rzadkości, zwłaszcza w rodzinach robotniczych. Ojciec pracował w hucie na stanowisku specjalisty od obsługi wielkich pieców. Mama zajmowała się domem oraz opieką nad dwójką synów i młodszą córeczką, z którą co wieczór zasiadała do lektury.

W jednym z pierwszych wspomnień Brygidy ślęczą wspólnie przy lampie nad ilustrowanym wydaniem „Dziewczynki z zapałkami” Andersena. Ona z mozołem literuje wyrazy, przesuwając przy tym pulchnym paluszkiem po tekście, a mama, wysoka i elegancka kobieta, czuwa obok, jak zawsze nienagannie wyprostowana na krześle.

Zanim rodzina opuści Mönchengladbach, czteroletniej wówczas Brygidzie w pamięć wryje się jeszcze wiosenne popołudnie 1932 r., kiedy do ich drzwi zaczną dobijać się agresywni funkcjonariusze Sturmabteilung, bojówki NSDAP. Zapłakana mama wyjaśni przerażonej córeczce, że panowie w zgniłozielonych uniformach przyszli po tatę, który w wyborach na prezydenta Rzeszy nie chciał głosować na pana von Hindenburga, a tym bardziej na pana Hitlera.

Ojciec wróci do domu po kilku godzinach, wystraszony i przybity. Wyjaśni żonie, że zagłosował, jak mu kazali.

„Przecież to jeszcze dziecko”

Z drugiego domu Brygidzie najmocniej zapadną w pamięć wysokie, niemal po gotycku zamknięte w łuk okna salonu ich mieszkania w Hagen, niecałe sto kilometrów na wschód od Mönchengladbach. Rodzina Wirtzów zajmuje ponad 150-metrowy lokal na parterze. Okna wychodzą na ulicę, którą każdego poranka z pobliskiego boiska, przemienionego w obóz, maszeruje kolumna robotników przymusowych, pędzonych do pracy w pobliskiej fabryce. Dwa razy dziennie, rankiem i późnym wieczorem, sznur Zwangsarbeiteren wypełnia neogotyckie ramy okien parterowego mieszkania Brygidy, przesycając też powietrze nieznanym jej dotąd, ostrym zapachem brudnej i zawilgoconej odzieży.

Nawet po osiemdziesięciu dwóch latach smród przepoconych ubrań przywołuje Brygidzie w pamięci tamten odgłos butów bijących w bruk i zbolałą twarz matki, która stojąc w oknie, wypatruje w procesji burych łachmanów dziewczyny z długimi, jasnymi warkoczami. „Przecież to jeszcze dziecko, może z pięć lat starsze od naszej Brigidtte”, wzdychała za każdym razem na jej widok.

Na Boże Narodzenie 1942 r. Frau Wirtz przygotuje jasnowłosej paczuszkę z jedzeniem. Plan jest prosty: stanie, niby przypadkiem, w oknie, dyskretnie przywoła tamtą dziewczynę, a wtedy przyczajona w sieni Brygida susem pokona trzy wejściowe stopnie, poda jej zawiniątko i odbiegnie. Wartownicy zawsze idą na przodzie i na końcu kolumny, która rozciągała się na kilkaset metrów i ci pośrodku mogą sięgnąć po jedzenie, nie ryzykując pobicia przez eskortę. Mieszkańcy Hagen zdążyli to zauważyć. Niektórzy celowo zostawiają na trasie przemarszu robotników papierosy lub chleb.

Na początku wszystko idzie zgodnie z planem. Ta z warkoczami, zaintrygowana gestami mamy, zatrzyma się naprzeciwko mieszkania, niby poprawiając coś przy bucie. Brygida podbiegnie do niej i poda paczuszkę.

– Ale wtedy stało się coś, na co nie byłam przygotowana. Bo ona nagle uklękła przede mną, zaczęła się żegnać i mówić coś w języku, którego wtedy nie rozumiałam. Zawsze jednak miałam świetną pamięć oraz talent do języków, dziś mówię w końcu czterema – Brygida delikatnie poprawia dłonią starannie ułożoną fryzurę. – Nadal dźwięczą mi w uszach tamte słowa. Ta dziewczyna po polsku wzywała Matkę Boską.

„Tutaj mówi się Heil Hitler”

W trzecim domu stał długi drewniany stół w jadalni na parterze. Rodzina Gorbandów, właścicieli kamienicy, która do dziś wznosi się w pobliżu Bramy Wysokiej w Darłowie, miała na wyłączność całą górną kondygnację. Na dole mieścił się sklep z artykułami kolonialnymi, który prowadziła Frau Gorband, i zakład krawiecki założony jeszcze przez jej teścia, w którym pracował Jean, jeniec wojenny oddelegowany do pomocy z pobliskiego obozu.

Brygida niedawno skończyła 15 lat. Wraz z Ursulą Lotti, koleżanką z klasy, lubią zakradać się po lekcjach do zakładu, bo dwukrotnie starszy od nich Francuz wpadł im w oko, a flirtując z nim mogą też ćwiczyć francuski. Jean częstuje je przy tym ojczystymi smakołykami, jakże innymi od monotonnej codziennej diety, złożonej głównie z mleka i ziemniaków. Brygida i Lotti posiłki jadają bowiem w jadalni na parterze razem z ukraińskimi robotnikami przymusowymi, którzy pracują przy krowach Gorbandów. Rodzina nie dopuszcza dziewczynek do swojego stołu. Są przecież Bomben Kinder, dzieciakami spod bomb – jak mówią o nich z niechęcią ­miejscowi.

– W 1940 r. Hitler nakazał ewakuację niemieckich dzieci z terenów zagrożonych nalotami – wspomina Brygida. – W lipcu 1943 r. ogłoszono wyjazd na wschód wszystkich uczniów z Hagen. Moje gimnazjum i średnią szkołę zawodową brata zapakowano do tego samego pociągu. Oni wysiedli w Kolbergu, czyli w Kołobrzegu. Nas zawieźli sto kilometrów dalej, aż do Rügenwalde. Czyli tutaj, do mojego kochanego Darłowa.

W Hagen, w którym została mama Brygidy, alarmy systematycznie przerywały lekcje. Posiłki od dawna składały się niemal wyłącznie z ryżu, a po zbombardowaniu pobliskiej tamy zaczęły się problemy nawet z bieżącą wodą. W Rügenwalde wojny nie czuć w ogóle, atmosfera przypomina bardziej wakacyjny obóz z dala od rodziców. Po lekcjach dziewczęta biegną na miejską plażę, oglądają filmy w kinie, do którego przez piwniczne okno wpuszcza je syn kierownika, albo z duszą na ramieniu zapuszczają się w gąszcz miejskiego parku, w którym stoi owiana złą sławą Liebeslaube. Altana miłości, do której urlopowani z frontu żołnierze po zmroku sprowadzają kobiety. Wieczorami nauczycielki sprawdzają, czy uczennice są w miejscu zakwaterowania, ale w ciągu dnia mało kto się nimi interesuje. A najmniej sami gospodarze, którzy dodatkowe gęby do wykarmienia uważają za skaranie boskie.

Wychowanej w dwustutysięcznym Hagen Brygidzie podoba się w kameralnym Rügenwalde. Mniej przypadają jej do gustu miejscowi, mówiący niezrozumiałym pomorskim dialektem, a do tego wpatrzeni w Führera jak w obrazek. Pewnego poranka wysłana po pieczywo Brygida przywita się z piekarzową słowami Guten Morgen i w odpowiedzi usłyszy, że hier heisst est Heil Hitler („tutaj mówi się Heil Hitler”). Początkowo rozczarowuje ją też morze, bo podczas pierwszej wizyty na plaży Bałtyk jest gładki jak jezioro. Z czasem to dzikie wybrzeże i trasa widokowa wzdłuż ujścia Wieprzy stają się jednak jej ulubionym miejscem w miasteczku. Z każdym miesiącem w Rügenwalde przybywa bowiem uciekinierów, już nie tylko z bombardowanego Zagłębia Ruhry, ale też z Prus Wschodnich.

W Zielone Świątki 1944 r. Brygida na bezchmurnym niebie obserwuje już z darłowskiej plaży maleńkie sylwetki samolotów toczących walkę hen nad Bałtykiem. W mieście coraz częściej widać z kolei transporty rannych oraz nekrologi żołnierzy poległych na froncie. Od jesieni 1944 r. w szkole nie ma lekcji, klasy służą za tymczasowe schronienie dla tłumu uchodźców. Wojna nieuchronnie zbliża się do spokojnego dotychczas Pomorza. Do samego Rügenwalde wkroczy tak niespodziewanie, że w zamieszaniu władze miasteczka zapomną o uczennicach i uczniach z Zagłębia Ruhry.

„Achtung! Syphilis”

Brygida pamięta, że ewakuację miasteczka ogłoszono rankiem 5 marca 1945 r.

– Minus osiemnaście, padał gęsty śnieg. Na wysokości Koszalina drogę na zachód blokowali już Rosjanie, dlatego kazano nam kierować się na północny wschód do Stolpmünde, dzisiejszej Ustki, skąd pewnie dało się wtedy jeszcze uciec morzem na zachód. Spakowałam cały dobytek na rower i ruszyliśmy w drogę w kilkudziesięcioosobowej grupie – wspomina.

Uszli niespełna 15 kilometrów.

– Tam również byli już Rosjanie. Wróciliśmy więc, nie bez trudności, do Rügenwalde. Minęły tylko trzy dni, ale zastaliśmy inne miasteczko. Opuszczone w pośpiechu mieszkania, z otwartymi oknami, powybijanymi szybami. Porzucone bagaże na ulicach. Splądrowane sklepy. I przeraźliwa pustka. Wyludnione ulice, na których słychać głównie krzyki Rosjan i strzały. A ja przecież nie miałam nawet skończonych 17 lat. Czerwonoarmiści, którzy weszli do Darłowa, mieli skośne oczy. Panicznie się ich bałam. Niektórzy byli agresywni, większość pijana.

Przez pierwsze trzy tygodnie sowieckiej okupacji Brygida ukrywa się na strychu wraz z kilkoma innymi kobietami. Po miasteczku krążą Rosjanie, włamują się do domów, kradną dobytek, a mężczyzn zmuszają do porządkowania ulic. Kobiety masowo padają ofiarą gwałtów. Ruth Pagel, starsza o dwa lata koleżanka Brygidy, dziewięć miesięcy później urodzi poczęte z gwałtu bliźniaki z ciężką wadą genetyczną. Dzieci szybko umrą, a ich młoda matka trafi do zakładu dla umysłowo chorych. Żona i dwie córki właściciela szkoły tkackiej, które spotka ten sam los, powieszą się razem w szopie. Doktor Kruger, jedyny niemiecki lekarz, który został w mieście, próbuje pomagać rodaczkom, ale może tylko wystawiać im fałszywe zaświadczenia o chorobie wenerycznej. Opieczętowany dokument z nagłówkiem „­Achtung! ­Syphilis” na niektórych żołnierzy działa odstraszająco. Dopiero gdy miejsce oddziałów frontowych zajmą jednostki tyłowe, do Rügenwalde zacznie wracać normalność. Latem 1945 r. sowiecki komendant miasta każe nawet rozstrzelać trzech żołnierzy, którzy w biały dzień po pijanemu napadli i zgwałcili w centrum miasta parę niemieckich staruszków. Ciała skazańców zostaną wystawione na widok publiczny.

7 maja 1946 r. Rügenwalde zostaje oficjalnie przemianowane na Darłowo. Trzy miesiące wcześniej, 16 lutego, niespełna osiemnastoletnia Brigidtte Wirtz oficjalnie staje się Brygidą Jerzewską.

– On był kierownikiem stołówki przy magistracie, a mnie tam skierowano do pracy – opowiada Brygida. – My, Niemcy, musieliśmy pracować. Każdego dnia dostawaliśmy za to po 200 gramów chleba i talerz zupy. Polskiej szefowej kuchni się to nie podobało, chciała zabrać nam i tę głodową rację, ale wtedy do akcji wkroczył Jerzewski i nas obronił. On świetnie mówił po niemiecku. I tak to się zaczęło.

Wiele lat później, kiedy dorosłe córki spytają, czy młodej Niemce trudno było zakochać się w starszym o 15 lat Polaku, Brygida odpowie szczerze, że to nie była miłość. To był chleb.

„Ten człowiek to Willi”

Z okien czwartego domu Brygidy do niedawna widać było plac, po którym maszerowali żołnierze. Jednostki wojskowej już nie ma, jej miejsce zajęła Straż Graniczna. Brygida Jerzewska siedzi przy oknie, obserwując śnieg osiadający na drzewach. Na kolanach przycupnął piesek jej córki.

– Mieszkam tutaj nieprzerwanie od 1946 r. – zaczyna znowu snuć opowieść. – Dom wcześniej należał do miejscowego nauczyciela, pana Minerta. Los sprawił, że w tej samej szkole ja zostałam potem nauczycielką niemieckiego. A syn Minertów był wykładowcą uniwersyteckim, przyjeżdżał do nas z RFN, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Od niego dowiedziałam się, że w przydomowym ogrodzie jego rodzice uprawiali szparagi. Powiedziałam wtedy mężowi, że my w takim razie też musimy. Ziemi nie wolno odbierać tego, do czego nawykła.

Kiedy się tutaj wprowadziliśmy po ślubie, wszystko było zdewastowane i rozkradzione. Można było wtedy po prostu pójść i wziąć rzeczy pozostawione przez Niemców w innym domu. Ale ja się uparłam, że nie będziemy mieć niczego, za co bym nie zapłaciła. Nie chciałam, żeby ktoś mi potem wyrzucał, że nie dość, że Niemka i mieszka w Polsce, to jeszcze w domu urządzonym rzeczami z szabru. Na każdy mebel, najmniejszy drobiazg, chowałam więc kwity zakupowe. Mam je do dzisiaj.

Pierwsze powojenne lata są dla Brygidy próbą charakteru. Bezskutecznie próbuje dać znak życia rodzinie w Niemczech. Odnajdą się przez Czerwony Krzyż dopiero w 1948 r. Brygida wyśle listem zdjęcie męża i dziecka. Rodzice ze spokojem przyjmą jej wybór, ojciec upewni się tylko, czy na pewno wyszła za katolika. Spotkają się dopiero w 1956 r., kiedy ­Wirtzowie przyjadą do Jerzewskich w pierwsze odwiedziny.

Brygida wiesza w salonie fotografię, którą zostawi jej ojciec. Widać go na niej w mundurze podoficera Wehrmachtu. Podczas wizyty w Polsce tata zdradzi jej tylko, że w czasie wojny służył dwa lata gdzieś w Wielkopolsce. Córka boi się pytać o więcej. Od polskich sąsiadów, byłych więźniów obozu Mauthausen, dowiedziała się już, do czego jej rodacy byli zdolni podczas tej wojny. Czyta też polskie gazety i słucha radia, w którym mowa o sześciu milionach polskich ofiar hitlerowskiego terroru.

Brakujących elementów zagadki ojca przypadkowo dostarczy jej kolega męża.

– To był pan Bronowicz, imienia już nie pamiętam – wspomina Brygida. – Kierował gospodarstwem rolnym, które było opodal, i zaprzyjaźnił się z Jerzym. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy odwiedzał nas w domu, przyglądał się bacznie fotografii ojca. Myślałam, że irytuje go niemiecki mundur, i bałam się, że zaraz zrobi awanturę.

W trakcie którejś z wizyt Bronowicz zbierze się w końcu na odwagę. Ten mężczyzna – oświadczy zdumionym Jerzewskim – miał na imię Willi i był szoferem. Pamięta go z partyzantki. Oddział Bronowicza działał w lasach koło Ostrowa Wielkopolskiego. A Willi był porządnym człowiekiem. Partyzanci pożyczali od niego motocykle do przewozu żywności i rannych.

„Am-am, pidorki”

Brygida długo będzie trzymać tę nieprawdopodobną historię tylko dla siebie. Na tzw. ziemiach odzyskanych przybywa Polaków. W Darłowie pewien mężczyzna zgania Niemców z chodnika na jezdnię – tak jak oni podczas wojny robili z Żydami. Brygidę spoliczkuje 14-letni syn burmistrza Stanisława Dulewicza, z którym Jerzewscy widują się towarzysko. Dla chłopca jest „głupią Niemrą”.

– Pamiętam, że podczas pasterki w 1945 r. ksiądz Damian Tyniecki, który potem udzielał mi ślubu i chrzcił dzieci, powiedział: „albo się pani szybko nauczy polskiego, albo ludzie panią zjedzą” – opowiada Brygida. – Miałam szczęście, że w Darłowie trafiłam również na życzliwych Polaków, którzy bardzo mnie wspierali, także w nauce języka. Lekcji udzielał mi między innymi kierownik poczty wraz z żoną. Z mężem w domu rozmawialiśmy jednak głównie po niemiecku. Na polski przechodziliśmy tylko przy dzieciach.

Najczęściej Brygida chodzi po Darłowie i po prostu nasłuchuje. Dzieci na ulicy krzyczą „dupa”. Jakiś czas później na herbatce u naczelnika poczty wyjaśni więc zakłopotanemu towarzystwu, że poślizgnęła się na lodzie i obiła dupę. Nie rozumie też oburzenia starszej pani, której tłumaczy, że się spóźniła do pracy, bo skręciła na rowerze „nie w tę kurwę”.

– A potem urodziły się nam dzieci i chłonęłam już polszczyznę razem z nimi. Pamiętam, jak najstarsza córka powiedziała pierwsze słowo. „Pidorki”, czyli pomidorki. Od razu przypomniało mi się, że moje pierwsze słowo brzmiało „­am-am”. A przecież w Polsce dzieci mówią podobnie, kiedy chcą jeść. Żeby tutaj przetrwać, musiałam zbudować własny protokół zbieżności.

Czy się udało? Spośród czterech domów Brygidy żaden nie był tak ważny jak ten ostatni.

– A czy był szczęśliwy? Mąż bywał dla mnie przykry, ale tłumaczyłam to sobie jego pobytem w obozie Stutthof, o którym zresztą nie lubił opowiadać. Przeżyliśmy jednak 39 lat, doczekaliśmy się dzieci, mam wnuki i aż sześcioro prawnuków. To się teraz liczy, a nie przeszłość. Nazywam się Brygida Jerzewska. Mam 94 lata, mieszkam w Darłowie.

Wiele razy pytano mnie, czy po tylu latach wśród Polaków czuję się Polką, czy Niemką. Odpowiem szczerze. Nadal nie wiem. ©℗

BRYGIDA JERZEWSKA, z domu Wirtz. Urodziła się w 1928 r. w Niemczech.Od 1943 r. mieszka w Darłowie. Po wojnie wyszła za mąż za Polaka. Przez wiele lat pracowała jako nauczycielka języków obcych w darłowskich szkołach. W mieście jest znaną animatorką życia kulturalnego. Działa też na rzecz zbliżenia Polski z Niemcami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2023