Do piekła nie pójdę

Jeździłem na rowerze po gminie Janowice Wielkie, pytałem ludzi, skąd są. O ich miejsce, co z nimi zrobiło, i co oni robią z tym miejscem.

01.10.2018

Czyta się kilka minut

 / ŁUKASZ KORZENIOWSKI / FORUM
/ ŁUKASZ KORZENIOWSKI / FORUM

Zapytałem w Trzcińsku panią w sklepie, czy ma dla mnie opowieść. Poleciła sąsiadkę, rocznik 1949. Sąsiadka umówiła się na placu zabaw, nowiutkim i pstrym od plastików dla dzieci. Miejsce po młynie wodnym, po którym nie ma żadnego śladu. Żarna i cały mechanizm młyna ktoś ukradł jednej nocy. Zostały tylko wielkie śruby.

– Młyn pamiętam, bo tam Nowacy czy Nowaki (jak to się mówi?) chcieli mnie utopić. Wrzucili moją lalkę do głębokiej dziury. Dziurą schodziło się z młyna do młynówki, strumienia, który poruszał młyńskie koła. „Idź po lalkę”, powiedzieli. Popatrzyłam w dół i powiedziałam: „Do piekła nie pójdę”. Do młynówki wpadła córeczka młynarza, miała trzy lata. Strumyk ją porwał i poniósł do Bobru, ale zaczepiła się sukienką o mostek i mój tata ją uratował. Tata był tu pierwszy z Polaków, przydzielał domy osadnikom i wysiedlał Niemców. Ale chyba robił to jak człowiek, bo jak przyjeżdżali tu w latach 70., to klepali tatę przyjacielsko po plecach, „Eda, Eda...”.

Jeździłem na rowerze po gminie Janowice Wielkie, pytałem ludzi, skąd są. O ich miejsce, co z nimi zrobiło, i co oni robią z tym miejscem. Czy je kochają, czy może od niego uciekają. I gdzie to miejsce jest, tu czy tam? Bo gdybym zbierał piosenki, a nie opowieści, i gdyby je ludzie jeszcze śpiewali po domach, to miałbym pełne ­sakwy rowerowe piosenek z różnych stron. Tu w Rudawach Janowickich co dom to inna piosenka, inna opowieść, skądinąd, z Wołynia, spod Olsztyna, z Syberii, spod Radomia. Wybrałem trzy. Jedną długą i dwie krótkie.

Wyprowadzam się

HALINA Z JANOWIC WIELKICH, 72 lata

(Rozmawiamy w altanie, obok pomidory i kwiaty, dom stoi przy brukowanej ulicy obsadzonej stuletnimi jastrzębiami szwedzkimi, to jedna z najdłuższych alei tych drzew w Europie, pomnik przyrody)

Pyta pan, dlaczego wyprowadzam się z tego pięknego miejsca? Najpierw powiem, jak się tutaj znalazłam, dobrze? Wie pan, że przy porodzie odbierała mnie Niemka?

Rodzice przyjechali tu w 1945 r. ze Święto­krzyskiego. Tatuś zwlekał, ale koledzy byli wcześniej: „Janek, zajęliśmy ci dom, przyjeżdżaj”. Dom stał w Mniszkowie na wzgórzu obok Miedzianki. Teraz się mówi „dom poniemiecki”, ale wtedy był niemiecki, bo jeszcze Niemcy mieszkali. Oni na parterze. My na piętrze. Puschmanowie się nazywali. Jeden syn, lotnik, zginął na wojnie, a drugi, Hans, przeznaczony na gospodarstwo, został. I córka Erka. Pewnie Erika, ale my mówiliśmy Erka i tak zostało. Była pielęgniarką. Odbierała mnie, jak mama rodziła w domu, a potem myła mnie i gimnastykowała. Brat mamy się denerwował: „Zabierz tej Niemce dziecko, zobacz, co z nim robi”.

Hans mówił do tatusia: „Jan, chodź” i oprowadzał go po gospodarstwie, tłumaczył, jak obsługiwać maszyny rolnicze, gdzie jaka ziemia, gdzie co siać. A Erka pokazywała mojej mamie, jak wekować mięso i owoce. W Świętokrzyskiem ludzie tego nie znali. Więc mama była potem pierwszą gospodynią w Mniszkowie.

HALINA: Człowiek całe życie gromadzi, a to przyda się, tamto przyda się. I teraz tyle przydasiów do spakowania. / FOT. WŁODZIMIERZ NOWAK

Rodzice oboje byli sierotami. Pochodzili z Dołów Biskupich, gdzie Gombrowicze, ci od Witolda, pisarza, mieli Witulin, fabrykę papieru i tektury.

Obaj dziadkowie pracowali w tej fabryce. Tata mojego taty był palaczem. Wracał zimą z pracy, a nosił grubą baranicę, spocił się, jak szedł pod górę, złapał zapalenie płuc i umarł.

Przyszli wujowie i radzili, co zrobić z piątką dzieci. Babcia by tylu nie wyżywiła. Uradzili, że Janek, mój tatuś, pójdzie do obcych. Gospodarz jedną derką przykrywał Janka i konia. Janek chodził tam głodny, więc uciekł do mamy. Ale ona się rozpłakała: „Dzieci, co ja z wami zrobię”. Jankowi żal zrobiło się mamy i wrócił pod jedną derkę z koniem.

W fabryce Gombrowiczów, w Witulinie, drugi mój dziadek woził tekturę. Jechał do Radomia, chyba ktoś źle zamocował ładunek i tektura zmiotła dziadka z sań. Umierał kilka dni.

Mój tatuś skończył cztery klasy, a mamusia siedem. Chciała się uczyć dalej. Bracia policzyli jednak, że nie dadzą rady jej utrzymać.

A tatuś miał zmysł techniczny, może gdyby mógł się uczyć, to zostałby wynalazcą. Taka śmieszna rzecz, ale panu opowiem. Tatuś wracał do Mniszkowa z torbą jabłek. Panowie pod dębem pili wódkę. To znaczy mieli wódkę, ale nie mieli w czym pić. „Ej, Janek, nie masz szklaneczki?”.

A tatuś wyjął scyzoryk, bo był z kieleckiego, wydrążył jabłka w środku i panowie mieli szklaneczki.

Między moimi rodzicami była jakaś taka intymność, wie pan. Parę lat temu kupiłam tatusiowi książkę o oddziale Brzozy, to był jego dowódca w AK. Mamusia czytała, bo tatusiowi gorzej to szło. Leżeli w łóżku, tatuś komentował, że to się zgadza, a tamto nie. A taka więź między nimi była, bliskość, że, wie pan, musiałam wyjść z pokoju. Czytali kilka wieczorów.

Ale miałam powiedzieć, dlaczego się stąd wyprowadzam.

Jan, my tu wrócimy

Tatuś obserwował tych naszych Niemców. I nawet podziwiał. Mówił, że Niemiec się nie spieszy, a z wszystkim zdąży. Zauważył, że chodzili na zakupy z plecakami. Zdrowiej dla kręgosłupa.

W czerwcu 1946 r. przyszła decyzja o wysiedleniu naszych Niemców. Hans powiedział Jankowi w tajemnicy, że nie da się wywieźć tym transportem. Tatuś zrozumiał tyle, bo słabo znał niemiecki, że razem z narzeczoną uciekną do strefy amerykańskiej. Podobno im się udało. Resztę rodziny wywieźli za Nysę do strefy radzieckiej, pewnie żyli w NRD.

W dniu wyjazdu rano tatuś patrzy przez okno, a Puschmanowie w polu. Sianokosy akurat były. Tacy obowiązkowi. Bo formalnie to tatuś już był właścicielem, a ci Niemcy jakby u niego pracowali. Trochę się na nich zdenerwował, co wy, schodźcie z pola, do drogi się szykujcie, będzie długa. Mamusia upiekła im chleb i zrobiła masło.

I wtedy Hans powiedział tatusiowi: „Jan, my tu wrócimy”. Ale to nie była żadna groźba czy coś, tylko tak mu powiedział. Żeby tatuś wiedział.

Pyta pan, ile rodzice mieszkali z tymi Niemcami? Kilka miesięcy. A tyle wspomnień, prawda? Jak potem chodziliśmy z mamą na jagody, to mówiła: „O, tutaj stał hotel narzeczonej Hansa”. Nawet fundamentów już nie było widać. Ludzie wszystko rozebrali na cegłę.

Cegły wędrujące

Cegłę stąd woziło się całymi wagonami w Świętokrzyskie. Ludzie nie wierzyli władzy, że Niemcy nie wrócą. Woleli budować domy w rodzinnych stronach z poniemieckiej cegły.

Tatuś też. Wymyślił sobie, że zbuduje dom w Nietulisku niedaleko tego Witulina. Mówiliśmy mu: „Przecież tu masz piękny dom na wzgórzu”. Ale on nie słuchał. To, proszę pana, była gehenna. Tu tatuś cielaka sprzedał, jechał w Świętokrzyskie i kupował za to deski. Zrobił podłogę, i wrócił do Mniszkowa, a wtedy w Nietulisku całą podłogę mu rozkradli. I tak w kółko.

Jak kończyłam liceum, zaprosił mnie, żebym zobaczyła ten nowy dom. Mój Boże, drewniany domek, bo tej poniemieckiej cegły nie starczyło na wiele. Nie chciałam tam mieszkać. Chciałam się uczyć w mieście. Zerwałam dwa jabłuszka w Nietulisku i przywiozłam tacie do Mniszkowa. Mówię: „Tato, ja tam nie mogę mieszkać”. I pierwszy raz widziałam, jak tatuś się popłakał.

Rodzice zawsze nam mówili: „Tylko nie daj Boże, żebyście zostali rolnikami. Od roli uciekać”.

Ja zostałam nauczycielką, uczyłam w szkole podstawowej w Janowicach, uczyłam wszystkiego, jak to wtedy. Pierwsze praktyki nauczycielskie miałam w małej czteroklasowej szkółce w Miedziance. Jeden z niewielu domów, które jeszcze stoją. Ludzie tam mieszkają.

Potem byłam metodykiem nauczania początkowego. Jeździłam po szkołach po całym województwie. A rodzice w końcu wyprowadzili się do tego Nietuliska. Pytałam kiedyś tatusia, dlaczego? Zostawiłeś murowany dom w Mniszkowie i przeniosłeś się do tego drewnianego. Chwilę pomyślał: „Wiesz, Halinko, ja całe życie byłem sierotą. Chciałem zbudować dom”.

Kłaniałyśmy się lasowi

Pyta pan, dlaczego się wyprowadzam. Te wszystkie domy przy tej ulicy to domy nauczycielskie. Razem je budowaliśmy, mężowie po pracy kopali fundamenty, najpierw pod ten pierwszy dom, potem następny i tak aż do naszego. W czynie społecznym. A zaczęło się od żebraniny. Bo był przepis, to jeszcze w latach 60., że można na wsi zbudować służbowe domy nauczycielom, jeśli gmina uzbiera 30 procent wkładu własnego. Więc kazali nam, nauczycielom, chodzić po ludziach i prosić o jakieś wpłaty. My z koleżanką chodziłyśmy po Trzcińsku, i nawet sporą kwotę użebrałyśmy, ludzie, rodzice naszych uczniów byli przychylni.

Do tego nauczycielskiego domu wprowadziliśmy się w 1973 r. Pyta pan, co najbardziej we mnie zostało z tego miejsca. Ja ciągle jeszcze słyszę krzyki dzieci, które tu się bawią. Domy już stoją, każdy wykańcza, nie ma płotów, tylko góry piasku, po których gramoli się mój najmłodszy syn, zawsze chciał dogonić tych starszych chłopców z osiedla. Potem wszyscy dorośli. A on mi zmarł na białaczkę parę lat temu, taki był piękny, wysportowany...

Ludzie nie chcą wierzyć, że się wyprowadzamy, taka piękna okolica. Pełno moich dawnych uczniów. Ostatnio mnie pani sklepowa wyściskała na pożegnanie.

Męża mam chorego, ja też nie najlepszego zdrowia. Nie mam już siły, a koło domu trzeba ciągle chodzić. Przeprowadzamy się do bloku do Wrocławia, dwa pokoiki, bliżej wnusia. Przetwory z piwnicy już spakowałam. Człowiek całe życie gromadzi, a to przyda się, tamto przyda się. I teraz tyle przydasiów do spakowania.

Jak mój młodszy syn odszedł, to koleżanki wyciągały mnie na spacery do lasu, na skałki. Widziałyśmy, jak w dole ludzie spacerują, było takie piękne słońce. Dużo rozmawiałyśmy. Któraś powiedziała, żeby pokłonić się lasowi, podziękować. I się pokłoniłyśmy. Śmieszne, co? Tak na pożegnanie.

Ja chyba się wyprowadzam, bo się boję. Boję się, że nasz nauczycielski domek by niszczał, a ja musiałabym na to patrzeć. Dom kupił pan znad morza. Bardzo mu zależało. U nas w rodzinie jakieś dziwne rzeczy z domami się działy. Tatuś woził te cegły tyle kilometrów, tu dom zostawił, tam marny postawił. A ten dziadek, zanim się spocił i umarł, to pojechał na Kresy i dał zadatek za dom gdzieś na Wołyniu. Zadatek przepadł, ale chyba dobrze, że się tam nie przenieśliśmy.

A wie pan, że jak koło tego domu w Mniszkowie przejeżdżam, to jakbym tam nigdy nie mieszkała. Nic nie czuję. A przecież 22 lata tam żyłam, aż wyszłam za mąż. Może to dlatego, że już stawu nie ma i tych drzew i dom niższy, bo góra się spaliła. Może wyparłam, bo już nie mój. Ja tego nie rozumiem. Ale tak jest, nic do tego domu nie czuję.

Tam jest mój widok

MARTA KROPIELNICKA Z TRZCIŃSKA, 40 lat

(Rozmawiamy w sklepie z lnem przy pałacu w Łomnicy, a potem jedziemy rowerami, żeby zobaczyć dom z widokiem)

A ja prawie codziennie jeżdżę koło tego domu, gdzie mieszkałam. I zawsze na niego patrzę. Nie na Bóbr, ani na góry, tylko na ten dom z widokiem. I sobie myślę, jak ci ludzie się tam urządzili i kto stoi przed moim oknem.

Słyszałam, że nowy właściciel kupił nasz dom dla widoku. Nikt nie miał tak pięknego widoku jak ja. Dom poniemiecki, stoi w Trzcińsku koło kościoła, my mieszkaliśmy na piętrze. Znajomi przychodzili, stawali przed oknem i podziwiali.

Ile lat patrzyłam przez to okno? Policzmy, 27 lat miałam, jak wychodziłam za mąż, a potem trzy lata tam z mężem mieszkaliśmy, bo budowaliśmy swój dom. No to... 30 lat tam patrzyłam.

Co było widać? Pięknego Sokolika, wie pan, to ta góra, tu się mówi Cycuch Janowicki, ma 623 metry. Stała tak blisko, jakby za oknem. Drugi Cycuch to Krzyżna Góra. Ale z mojego okna Cycuchy się zasłaniały. Od skał na Sokoliku zaczynała Wanda Rutkiewicz. Teraz szkoła w Janowicach Wielkich nosi jej imię. Też się tam wspinałam, ale teraz już nie wejdę, bo po drugim dziecku mam lęk wysokości.

Miałam widok na całą panoramę Gór Sokolich. Las, Bóbr, który płynął pod domem, a dalej górka, z której zimą zjeżdżaliśmy na wypchanych słomą plastikowych workach po nawozach.

MARTA: Jeżdżę koło tego domu, gdzie mieszkałam. I sobie myślę, jak ci ludzie się tam urządzili i kto stoi przed moim oknem. / FOT. WŁODZIMIERZ NOWAK

Ten mój widok ciągle się zmieniał. Najpiękniej było jesienią, codziennie zmiana, inne kolory, inne rano, inne wieczorem. Nie można było się napatrzeć. Bóbr też zmieniał kolory. Żartuję trochę. Budzisz się, chcesz polecieć z innymi dzieciakami nad rzekę, dziką plażę widziałam z okna, a Bóbr płynie czerwony, albo niebieski, albo zielony. To zależy, jaki akurat kolor fabryka farb spuściła do rzeki. Innym razem woda robi się mętna, prawie biała. Mama się denerwuje, że fabryka papieru znowu spuściła klej do rzeki.

Mama była w domu, a tata pracował w rolniczej spółdzielni produkcyjnej, u nas się mówiło: w pegeerze albo w majątku. Tata był tam budowlańcem, później pracował przy krowach. A my lataliśmy całą gromadą, wskakiwaliśmy do maszyn rolniczych, spływaliśmy Bobrem na dętce od traktora, drążyliśmy tunele w olbrzymich stogach siana. Że to się nie spaliło? Przecież obok było ognisko. Albo wyrywało się sztachetę z płotu i grało w palanta. Gonił nas Wańka, stary stróż. Jak przyjeżdżały wycieczki z Niemiec, to biegaliśmy za nimi, żeby dali cukierki.

Poniemieckiego pałacu nie pamiętam. Pamiętam w tym miejscu suszarnię zboża, ale suszarni też nie ma, rozebrali, tak jak wcześniej pałac.

Ale pegeeru nie było widać z mojego okna. Pegeer był z tyłu.

Malowałyśmy z siostrami widok za oknem. Najlepiej wychodziło najstarszej, chciała zdawać na Akademię, ale pieniędzy nie było. Żyliśmy tylko z taty pensji. Ja chodziłam do technikum odzieżowego. Wszystkie chciałyśmy gdzieś wyjechać, ja do Poznania, do prywatnej szkoły projektantów mody. Najmłodsza siostra była trzy lata w Stanach i też wróciła. Jedna mieszka w Janowicach, druga w Jeleniej Górze, ale ciągle przyjeżdża. Chyba to miejsce tak ściąga. Ja nie żałuję, że zostałam. Przecież pan widzi, jak tu pięknie.

Na ścianie naprzeciw okna z widokiem mieliśmy fototapetę z Panem Kleksem, ale tylko jak byłyśmy małe. Nie lubię ścian obwieszać. Widok wystarczył. Okno samo zdobiło.

Przychodziły babcie. Babcia Władzia, z domu Bodo, była spod Olsztyna, sybiraczka. Mówiliśmy: „Babcia, opowiadaj”. Opowiadała, że tam na Syberii, jak ktoś umierał, to przychodził do niej. Chłopak jechał do pracy w kamieniołomie, wypadł z przyczepy i się zabił. Zastukał do babci i stał pod oknem. A jeszcze nikt w kołchozie nie wiedział, że on nie żyje. Babcia opowiadała, a my patrzyliśmy na Sokolika. Mówiła jeszcze o głodzie i o zupie z pokrzywy. Pracowała tam jako szwaczka. Rosjanka nauczyła ją szyć, ale potem nie chciała puścić do Polski. Talent do szycia mam po babci Władzi.

Druga babcia, Jadwiga spod Radomia, opowiadała o chłopaku z wioski, który chodził do partyzantów. Ktoś doniósł Niemcom, wyprowadzili całą rodzinę, kazali doły kopać, a potem zabijali strzałem w głowę. Dzieci też. Babcia widziała, bo to był dom naprzeciwko. Ten chłopak przychodził na groby. Wojnę przeżył. Dowiedział się, kto doniósł. Zaczaił się. Tamten wiózł rowerem żonę w ciąży. Chłopak chciał się zemścić, ale zabił tylko tę żonę, donosiciel przeżył.

Słuchaliśmy i patrzyliśmy w nasze okno. Niepotrzebny był telewizor.

Pamiętam Sokolik cały w śniegu, a ja szyję koleżankom kreacje na sylwestra, chłopcom z Trzcińska kamizelki mojego projektu. Zawsze nosiłam coś oryginalnego. Jakieś aplikacje na drutach dorabiałam. Uszyłam długą czarną marynarkę, siostra szła w niej do matury, doszyłam tylko tajne kieszonki na ściągi.

Bezrobocie nie dawało nam wyboru, to były najgorsze lata, zrobiłam studium z finansów i rachunkowości, pracowałam w księgowości, firma padła, to poszłam na kelnerkę do pałacu w Łomnicy, dwie wioski obok. Pałac rodziny von Küster. Niedawno go odzyskali, to znaczy: kupili. Najpierw spółka polsko-niemiecka, a teraz należy do rodziny byłych właścicieli.

Mąż za mną biegał od podstawówki. „Grzeczne dziewczyny wracają do domu na noc”, żartowałam przez lata. Wyszłam za niego, jak miałam 27. A jak się córka urodziła, to też patrzyła jeszcze przez to okno. Zbudowaliśmy drewniany dom niedaleko tamtego z widokiem, ale u nas tyle nie widać.

A wie pan, że zagrałam właśnie w epizodzie hrabinę Elisabeth von Küster, babkę obecnego właściciela pałacu. Niemcy robią film dokumentalny, fabularyzowany o historii pałacu w Łomnicy. I ja z kolegą z pracy gram scenę przed lustrem. On gra męża, wchodzi, rzuca z pretensjami rachunkiem, że kupiłam sobie drogi kapelusz, a ja staram się go udobruchać. Jesteśmy w strojach z epoki, odgrywamy scenę z około 1900 roku. Fajnie się tu pracuje. Już nie jestem kelnerką, odpowiadam za sklep z wyrobami z lnu, sukienki, marynarki... Kiedyś te tereny słynęły z uprawy lnu.

Czasem sobie myślę, żeby zapukać do tamtego mieszkania z widokiem. Myśli pan, że ci ludzie by wpuścili, pozwolili sobie popatrzeć?

Nie mogę wyjechać

ANNA WIŚNIEWSKA Z TRZCIŃSKA, obecnie w Janowicach Wielkich, 36 lat

(Rozmawiamy u sąsiadów, córka Nina z białymi warkoczami biega z dziećmi po podwórku, potem chodzimy po łąkach za torami i robimy zdjęcia)

Każdy człowiek szuka swojego miejsca. Nieraz całe życie. I znajdują, lepsze, gorsze, ale swoje. A co zrobić, jak człowiek od początku jest na swoim miejscu? Tak jak ja w Trzcińsku. To jest najlepsze dla mnie miejsce, więc po co mam je zmieniać?

Jak byłam mała, to rodzice chcieli się wyprowadzić do Jeleniej Góry. Nie pamiętam tego, ale podobno tak płakałam, że zostaliśmy w Trzcińsku. Studia też wybrałam blisko, politechnikę w Jeleniej Górze.

Przez pięć lat budowaliśmy z mężem dom w Janowicach. Taki jak chcieliśmy, miejsce też wybraliśmy. I co? Rok temu przeprowadzamy się z Trzcińska do naszego nowego domu. Wsiadamy do samochodu, a ja w ryk, ale taki nie do pohamowania. Albo chodzę po tym nowym domu w Janowicach, coś ustawiam i nagle płacz, że oddychać nie mogę. Pół roku to trwało, w jakąś depresję prawie wpadłam. No co to jest, niech mi pan powie? Przecież ten nowy dom stoi od Trzcińska jakieś sześć kilometrów. I jest taki, jak chcieliśmy.

Zazdroszczę ludziom, którzy potrafią tak łatwo zmieniać miejsce. Młodzi mobilni, się mówi, prawda? Ktoś na przykład jedzie do Anglii albo do Niemiec, i po sześciu latach wraca. Mnie by było szkoda, to sześć lat straconych, zmarnowanych. Ja bym tak nie mogła.

ANNA: Każdy człowiek szuka swojego miejsca. A co zrobić, jak człowiek od początku jest na swoim miejscu? / FOT. WŁODZIMIERZ NOWAK

Ale żeby było jasne, tu nie chodzi o całe Trzcińsko. Dokładnie wiem, gdzie jest to moje miejsce – od mostku na Bobrze w stronę Wojanowa. Bo ta druga strona w cieniu góry jest jakaś ciemna, ciasna, dom koło domu. To nie to. Z tej mojej strony są większe obejścia koło domów, jaśniej jakoś.

– Pani Aniu, a najdalej to gdzie Pani była?

– W Stanach chyba. Ja w ogóle dużo jeżdżę po świecie, pracuję w firmie farmaceutycznej, dużo szkoleń, wyjazdów, w Stanach jestem co roku. Z mężem i córeczką też jeździmy. Mamy ładne miejsce w Chorwacji, tu morze, a zaraz za plecami wysokie skały... No ale to nie Trzcińsko. Rozumie pan? ©

Fragmenty tego reportażu wygłosiłem w kościele w Miedziance, w sobotę 25 sierpnia na festiwalu MiedziankaFest.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2018