Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pół godziny po zamachu na „Charlie Hebdo” jako pierwszy złożył tę deklarację (na Twitterze) dyrektor artystyczny i krytyk muzyczny francuskiego magazynu „Stylist” Joachim Roncin. Napisał: „Je suis Charlie”. Slogan wyrażał to, co czuli wszyscy.
Masowe deklaracje solidarności i ogromne manifestacje w tym właśnie duchu to coś więcej niż protest przeciw terrorystom i zamachowi. Bo też nie był to jedynie typowy dla terrorystycznych zamachów sygnał: „wszyscy się lękajcie, nikt nie jest bezpieczny”. Bracia Kouachi i ich towarzysze nie strzelali – jak zwykli czynić terroryści – do anonimowego tłumu np. w hali portu lotniczego, nie podłożyli bomby w restauracji czy w budynku użyteczności publicznej. Oni przyszli zabić dziennikarzy, satyryków, którzy od lat, nie bacząc na pogróżki, kpili z ich przywódców i religii. Wyszydzali zresztą nie tylko Mahometa, ale i Pana Jezusa, Mojżesza, Buddę itd., nie mówiąc o politykach i papieżach. Przez pewien czas ulubionym przedmiotem żartów był właśnie Jan Paweł II.
„Karykatura, nawet w złym guście, krytyka, nawet niesprawiedliwa, nie może być postawiona na tej samej płaszczyźnie, co morderstwo. Wolność prasy jest, bez względu na cenę, cechą społeczeństwa dojrzałego. Jeśli ludzie urodzeni w naszym kraju, nasi współobywatele, mogą myśleć, że jedyną słuszną odpowiedzią na kpinę czy zniewagę jest śmierć ich autorów, to stan naszego społeczeństwa stoi pod wielkim znakiem zapytania” – powiedział 10 stycznia arcybiskup Paryża kardynał André Vingt-Trois. W edytorialu katolickiego dziennika „La Croix” jego dyrektor Dominique Quinio niejako rozwija tę myśl, pisząc, że jeśli bezpośrednim celem ataków terrorystów byli karykaturzyści „Charlie Hebdo” i wspólnota żydowska, to w istocie celem dżihadystów „jest koegzystencja, którą chcą zabić. Walczą z poszanowaniem cudzych przekonań, ale także ich nieuszanowaniem, z debatą, z pluralizmem, w sumie z demokracją. Chcą zaprowadzić jedną myśl, sposób życia kontrolowany przez prawo islamskie, bez miejsca dla mniejszości i dla osób wierzących inaczej, uzurpują prawo zabicia tych, którzy nie myślą jak oni”. Edytorial kończy się wezwaniem: „By oprzeć się terroryzmowi, obywatelom nie wolno rezygnować z promowania życia razem, niekoniecznie i nie zawsze harmonijnie, ale realnie razem. Należy wcielać laickość, która nie powinna być wojną przeciw religiom, i religie, które powinny odgrywać rolę w społeczeństwie, ale bez aspirowania do rządzenia rządzącymi”.
Dla Francuzów – jak powiedział jeden z redaktorów pisma – prawo do pokpiwania ze wszystkiego jest święte. Dodał: „Ostatnie wydarzenia dotkliwie nam przypomniały, że niektórzy za to prawo umierają”. I ubolewał nad dolą „wszystkich ludzi w tym kraju, którzy zanim zażartują, muszą dwa razy pomyśleć”.
Wydarzenia 7 stycznia wywołały szeroką debatę o terroryzmie, o imigrantach, o islamie, o stopniu naszego własnego zagrożenia. Ważnym rozdziałem tej debaty jest ten o wolności mediów. Także u nas, w kraju, w którym dotkliwie odczuwaliśmy jej brutalne ograniczenie. Wciąż grozi nam myślenie – by zacytować dawnego redaktora „Le Monde” – w takich kategoriach: „Kiedy byliśmy w mniejszości, walczyliśmy o wolność w imię waszych zasad. Kiedy jesteśmy w większości, nie chcemy jej wam przyznać w imię zasad naszych”.
Tak więc „Je suis Charlie, nous sommes Charlie” (dziś jestem Charlie, jesteśmy Charlie). Bo, jak powiedział ktoś w debacie po zamachu na redaktorów „Charlie Hebdo”: „Nie zgadzam się z tym, co mówicie, i zrobię wszystko, żebyście mogli to mówić”.