Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Powodów tego stanu rzeczy było kilka. Różne grupy islamistyczne rozsierdziło to, że Francja zakazała w 2011 r. noszenia w miejscach publicznych muzułmańskich kobiecych zasłon – burek i nikabów. Dżihadyści nie wybaczyli też Francuzom, że ich wojska interweniowały w Afganistanie, a potem w afrykańskim Mali, gdzie skutecznie zatrzymały pochód „dżihadu”. Ostatnio zaś wzywali do zabijania obywateli francuskich po tym, jak Paryż dołączył do międzynarodowej operacji militarnej przeciw Państwu Islamskiemu w Iraku i Syrii.
Czujność francuskich służb nie zapobiegła w ubiegłym tygodniu krwawemu dramatowi. Najpierw atak na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” w centrum Paryża, potem zastrzelenie policjantów, a na koniec kolejny mord na bezbronnych zakładnikach w supermarkecie z koszerną żywnością na peryferiach stolicy. Choć na koniec trzej zamachowcy zginęli z rąk jednostek specjalnych, bilans tych kilku dni w metropolii przejmuje grozą: 17 zabitych. Wśród nich: pracownicy redakcji „Charlie Hebdo”, policjanci i przypadkowi klienci sklepu.
Dziennik „Le Monde” pisał z emfazą o „francuskim 11 września”. Nawet jeśli to określenie przesadne – biorąc pod uwagę liczbę ofiar w obu przypadkach – to wskazuje ono na rozmiary zbiorowego szoku nad Sekwaną.
Dżihadyści nieprzypadkowo obrali takie dwa główne cele ataku. Pierwszy to pismo lewicowo-anarchistyczne, które szydzi z wszelkich świętości – narodowych i religijnych. Wyznawcom islamu naraziło się tym, że publikowało wiele razy karykatury Mahometa. Drugi to mniejszość żydowska we Francji.
Jednak terrorystom nie udało się zastraszyć społeczeństwa. Przeciwnie: tragedia połączyła Francuzów. Świadczą o tym nieprzebrane tłumy, które w minioną niedzielę wyszły na ulice Paryża i innych francuskich miast – w sumie w całym kraju około 4 mln ludzi. „Marsz republikański” w Paryżu, prowadzony przez przywódców krajów Europy i świata, miał dowieść solidarności w obliczu barbarzyńskich ataków. I pokazać, że ołówek i notes mogą być bronią silniejszą od kałasznikowa.
Im więcej czasu minie od paryskiej tragedii, tym bardziej będą opadać emocje. Zrodzą się zaś pytania, także często kłopotliwe. Choćby to: czy jest jakaś granica – jeśli mowa o dobrym smaku – żartów z religijnego sacrum? „Charlie Hebdo” takich hamulców nie uznawał, kpił sobie równie chętnie z Mahometa, co z Jezusa. – Nie ma wolności prasy bez odpowiedzialności. Karykaturzysta nie musi szokować tej czy innej kategorii wierzących, aby udowodnić, że jest wolny! – mówi „Tygodnikowi” znany francuski dziennikarz i watykanista Bernard Lecomte. I dodaje: – Prowokacja, która posuwa się do obelg i braku szacunku, nie zawsze jest zabawna.
Inne ważne pytanie: w jaki sposób dwaj dobrze znani policji napastnicy – bracia Kouachi – mogli dokonać zuchwałego zamachu na „Charlie Hebdo”? Czy był to fatalny w skutkach błąd służb specjalnych?
Przede wszystkim zaś rodzi się pytanie: jak długo utrzyma się społeczna mobilizacja wokół republikańskich wartości? Nazajutrz po zamachach doszło we Francji do ataków nieznanych sprawców na muzułmańskie miejsca kultu: prób ich sprofanowania lub zniszczenia. Na szczęście bez ofiar.
Główne francuskie siły polityczne powinny teraz zrobić wszystko, aby złagodzić napięcia między francuskimi muzułmanami – jest ich w kraju około 6 mln – a pozostałymi Francuzami. Na eskalacji antyislamskich nastrojów może natomiast skorzystać skrajnie prawicowy Front Narodowy pod wodzą Marine Le Pen. Pani Le Pen, zwyciężczyni ubiegłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego nad Sekwaną, wierzy, że w 2017 r. może wygrać wybory prezydenckie.