Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rozchichrana, nie dzwoni, żeby się pochwalić, jak sobie poradziła, ale żeby zapytać, czy nie mógłbym pomóc komuś trzeciemu. Robię zakupy, ale nie chcę przerwać tej rozmowy; kiedy jej słucham, wydaje mi się, że komórka to sitko od prysznica – śmiech K. tryska z niego niczym strumień wody. W efekcie dwa razy kupuję ziemniaki i płacę, ile każą, nawet nie sprawdzając reszty.
Co z tą nadzieją? Jak ona działa? Czy decydują te magiczne pierwsze miesiące życia? Czy może nadzieja jest łaską, po prostu jedni ją dostają – i nie opuszcza ich nawet w najcięższych próbach – a inni nie? Przygotowując się do tegorocznych Dni Tischnerowskich (dla których wybraliśmy temat: „Szukając nadziei”), znalazłem u Tischnera taki fragment: „Skąd się bierze moja nadzieja? Doprawdy nie bardzo wiadomo. Jasne jest, że nie mogę wskazać konkretnej przyczyny nadziei; nadzieja nie jest jednym z ogniw w łańcuchu przyczynowości sprawczej. Nie mogę powiedzieć: »zrób to, a będziesz miał nadzieję«. Nie mogę też powiedzieć, że nadzieja bierze się »ze mnie« – nie jestem sprawcą mojej nadziei. Franz Rosenzweig powiada, że nadzieja rodzi się »w śpiewie«. Kto chce odzyskać nadzieję, niech się przyłączy do śpiewu. Nadzieja, jak iskra, przeskakuje od śpiewającego do śpiewającego. Rosenzweig o tyle ma rację, że zasadą nadziei jest jakieś uczestnictwo. Uczestniczymy w śpiewie, w tańcu, we wspólnej modlitwie... Nasza nadzieja jest taka, jakie jest nasze uczestnictwo. Gdy »wypadamy« z uczestnictwa, tracimy nadzieję”.
Wynikałoby z tego, że nadzieja nie jest czymś, co jest zapisane w ciele czy w umyśle. I że bardziej niż „w nas” jest „pomiędzy nami”. To by tłumaczyło te sytuacje, w których sam czując się „beznadziejnie”, potrafisz „dać nadzieję” innym. Nie masz dość siły, coś się w tobie wypaliło, a jednak nie przestajesz „uczestniczyć”. W imię czego? Nie wiadomo, czy nadzieja w ogóle potrzebuje zadawać tego typu pytania. Kiedy zaczynasz szukać uzasadnień dla nadziei, to tak, jakbyś podcinał jej korzenie.
Bardzo ładny jest ten obraz podsunięty przez Tischnera (za Rosenzweigiem): nadzieja jest jak śpiew, nadzieja jest jak płomień. W jakimś momencie przeskakuje iskra i zapala kolejny wiecheć słomy. Ktoś zanuci pierwsze takty i nagle wszyscy przypominają sobie melodię. Mówi się nawet, że człowiek potrafi drugiego „zarazić” swoją nadzieją – tak zresztą, jak potrafi zarazić lękiem, melancholią czy nienawiścią.
W czasie Dni Tischnerowskich na pytanie, co to jest nadzieja, Karol Tarnowski odpowiedział: „To jest wiara w sens – po prostu. I otwarcie na wszystko, co rzeczywistość może ze sobą przynieść”. To dlatego nadzieja bywa oskarżana o to, że nas łudzi. Ale może nie słuchamy uważnie jej głosu? Może ona wcale nie mówi, że wszystko, co nas spotka, będzie dobre? Może mówi nam coś ostrożniejszego: że sens jest możliwy do odkrycia. A jeśli nawet pozostanie nieodkryty, nie znaczy to, że nasze życie jest go pozbawione. Kiedy nadzieja wzywa: śpiewaj, to nie robi tego po to, żebyśmy zagłuszyli w sobie wątpliwości, wyrzekli się wyobraźni, uróżowili świat.
Siedzimy na tarasie „Opium”, patrzymy na żydowski cmentarz. Pijemy drinki, na dole zbierają się ludzie, gra muzyka, za chwilę zaczną się tańce... Nadzieja to nie jest śpiew bezmyślnych, zabawa beztroskich. Nadzieja wie, jak połączyć jedno z drugim.