Jakość dźwięku ocenia się po cichu

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w środku lampowego radia siedzą miniaturowi ludzie, obdarzeni doniosłym głosem i przyjemnym dla ucha tembrem.

20.11.2018

Czyta się kilka minut

Radioodbiorniki pana Ryszarda Dulskiego, listopad 2018 r. / JACEK TARAN DLA „TP”
Radioodbiorniki pana Ryszarda Dulskiego, listopad 2018 r. / JACEK TARAN DLA „TP”

Czasem żałuję, że to radio nie psuje mi się częściej. W zasadzie wcale nie zawodzi. Jeździłbym wtedy częściej do pana Ryszarda Dulskiego, wyciągałbym z auta pudło tak wielkie, że z trudem obejmuję je rękami, i dreptałbym uważnie pod drzwi jego mieszkania na wzgórzu powyżej Dobczyc. A potem, to co zwykle: pan Ryszard pyta, czy herbaty, a ja z trudem odbieram jego słowa, bo znów jestem w tym cieple, jakim emanuje każdy warsztat pełen odłożonych na chwilę narzędzi. Z tego spiętrzenia rzeczy, z pozornego chaosu – kabli, lamp, śrubek, antykwarycznych dokumentów ze schematami, dziesiątek rzeczy, których nazw nigdy nie poznam – wyłania się dostojna forma zabytkowych radioodbiorników na wszystkich ścianach. Stawiam swój sprzęt na stole. Pan Ryszard chwali: „Nordmende fidelio, znakomita jakość”. Ten odbiornik jest z lat 50. I działa. Lampy są oryginalne. Tylko sprzęgło odpowiedzialne za ruch gałki częstotliwości nieco szwankowało i ktoś ośmielił się zamontować współczesny kabel, co natychmiast pan Ryszard zmienił, wiedząc, z jakiego materiału był zrobiony pierwotnie. I jak tu udowodnić, że nie idzie o żywienie nostalgii?

Diagnoza dla pioniera

Zacznijmy od tego: gdy ktoś natyka się po raz pierwszy na nordmende fidelio, najpierw zwraca uwagę na jakość dźwięku, a nie estetykę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tam w środku siedzą miniaturowi ludzie, obdarzeni doniosłym głosem i przyjemnym dla ucha tembrem. Dopiero po dłuższej chwili, po spojrzeniu w wolno rozpalające się zielone oko, a więc wskaźnik dostrojenia, bada się dłońmi jego rosłą, ale zgrabną sylwetkę. Dziś nie produkuje się już odbiorników lampowych, są zbyt duże. Radia, których zwykle słuchamy, to urządzenia tranzystorowe, co pozwala minimalizować ich rozmiar. Dźwięk jest tym czystszy, im mniej złożona droga od mikrofonu do głośnika. Tranzystory nie są prostymi elementami. Oczywiście, można dziś kupić nowoczesny sprzęt audiofilski z wysokim standardem dźwięku, może on osiągać nawet lepsze brzmienie, ale bywa znacznie droższy niż doprowadzony do porządku odbiornik lampowy. Słowem, radia lampowe dają zbliżony efekt niższym kosztem.

Lorenz 340 W. Rocznik 1939 – pan Ryszard wskazuje na kolejne, dopiero co wykończone cacko. – Przynieśli mi je w fatalnym stanie. Ale dostrzegłem w nim elegancję – stwierdza, idzie do kuchni parzyć tę herbatę, a ja po raz kolejny nie mogę się nacieszyć stylem, z jakim wypowiada zdania, od kropki do kropki, bez rozszarpywania komunikatu.

Można tylko przypuszczać, że to przekonało w latach 60. Władysława Stobieckiego. Ryszard Dulski studiował wtedy na krakowskiej AGH i zdecydował się na ruch, który większość z nas wykonuje w projekcji własnej wyobraźni, pozbawiając się niejednokroć szansy na życie swoim życiem. Odważył się pójść do prywatnego zakładu radiotechnicznego, przedstawić się jako pasjonat radiotechniki i poprosić o pracę, by mógł nauczyć się kilku rzeczy, za co on jeszcze właścicielowi zapłaci. W latach 60. w prywatnym zakładzie przy Basztowej 15, należącym do Władysława Stobieckiego, powstańca warszawskiego, na parterze budynku z siedzibą urzędu cenzury, PAP-u, Państwowej Inspekcji Radiowej, Polskiego Związku Krótkofalowców, wrzało jak w ulu. Radio wzbudzało takie emocje, jak parę lat temu internet. To złote lata radiotechniki, która zaczęła się wtedy szybko rozwijać.

Stobiecki postawił przed Ryszardem pioniera i poprosił o diagnozę, a następnie naprawę. Ryszard potrafił wtedy niewiele, ale Stobiecki przyjął go do zakładu i zaproponował na czas terminowania stawkę 5 zł na godzinę. Ryszard wyszedł z zakładu i – wiadomo, co czuje człowiek w takich chwilach.

Ojciec odcięty od Wolnej Europy

Bo wcześniej szło jakoś opornie. Najpierw było najprostsze urządzenie detektorowe, niemal ów kawałek drutu, którym mały Rysiek nasłuchiwał dźwięków w łóżku. Potem egzamin do szkoły muzycznej jego brata; matka zabrała Ryśka do towarzystwa. Komisja sprawdzała zdolności słuchowe. Jeden z egzaminatorów namówił matkę, żeby młodszy brat też się sprawdził i w ten sposób okazało się, że Rysiek włada słuchem absolutnym, z którego obficie korzystał do szóstej klasy podstawowej, kiedy to po bójce został usunięty z placówki. I może by i nawet zgrabnie pasowała do fabuły o jego losie scena, gdy sfrustrowany, w niszczycielskim szale, roztrzaskuje ukochaną sabę ojcu, który wsłuchiwał się w głos Wolnej Europy. Było jednak trochę inaczej – Ryszarda zżerała ciekawość, co jest w środku, i dlaczego jest to o tyle większe od jego radyjka. Dobrał się do bebechów pod nieobecność rodziców i saby już nikt nie potrafił ocalić. Bądźmy teraz jak ci obsesjonaci, którzy dla odnalezienia zagubionej w czasoprzestrzeni cząstki, fakciku, potrafią poświęcić miesiące, i dopatrujmy się w akcie zniszczenia saby odkupieńczego motywu, który wciągnął pana Ryszarda w ten świat. I znów – pułapka. Ciągły rozwój radiotechniki, odkrywanie praw i zależności, a więc przygoda intelektualna, to główna przyczyna pasji pana Ryszarda.

A pasję trudno wycenić. Odremontowanie jednego urządzenia trwa kilka miesięcy. Pan Ryszard, w przeciwieństwie do wielu ogłaszających się w sieci fachowców, doprowadza maszynę do stanu fabrycznego. Oznacza to że: najpierw trzeba znaleźć schemat danego modelu, a nie wszystko znajduje się w sieci, następnie zdobyć oryginalne części, a jeśli ich nie ma, to trzeba je po prostu wykonać: nawinąć cewki, założyć napęd skalowy w sytuacji, gdy już nikt nie potrafi tego zrobić. (Pan Ryszard słynie w środowisku m.in. z tego, że odkrył sposób zakładania napędu w kultowym telefunkenie D860WK z 1939 r. – w chwili wybuchu wojny najdroższym odbiorniku niemieckim). Potem: doprowadzić do porządku samą skalę, więc cyfry oznaczające częstotliwości, czasem nazwy dalekich miast, nad którymi, jak skrzydła samolotu, przesuwa się wskaźnik – a to wyzwanie. W owym telefunkenie skali nie naniesiono sitodrukiem, a wytrawiono. Pan Ryszard znalazł fachowca, który podjął się tego zadania na drugim krańcu Polski, i przy okazji nauczył się na przyszłość tej sztuki.


Czytaj także: Andrzej Muszyński: Szerszeń na szosie

Stare samochody nie tylko cieszą oko. Stawiają też pytanie o tajemnicę nieprzemijającego piękna i gwarantują zwrot inwestycji.


Na końcu trzeba odświeżyć urządzenie na zewnątrz, a więc polakierować, ale lakiery żywiczne nie wchodzą w grę, bo dawniej stosowano lakiery acetonowe czy olejne. Odkrycie sposobu, jakim niegdyś zabezpieczano obudowę, tak zwanym lakierem marszczonym, zajęło panu Ryszardowi parę lat. Finałem jest rytuał odsłuchania. Jakość dźwięku ocenia się po cichu, w co nie chciał uwierzyć sprzedawca w jednym z ryczących marketów, któremu pan Ryszard, w swoim powściągliwym stylu, próbował to wyjaśnić.

Do wieży Eiffla

Kiedyś w Polsce w ogóle nie było radia. Cisza wieczorami, szczególnie na wsi, szybko zwyciężała nad ludźmi. Tylko muchy się nie poddawały. Dopiero kiedy Polska pojawiła się znów na mapach, w domach zaczęło trzeszczeć z głośników.

Najstarszym odbiornikiem, który uratował pan Ryszard, jest radiola III z 1924 r., produkcji amerykańskiej. Po dorobieniu skrzynki trzeba było wykonać okucia, osiem sztuk, a ponieważ żaden ślusarz nie podjął się zadania, pan Ryszard, przyglądając się archiwalnym fotografiom, zrobił je sam. Pewnie stało u kogoś w latach 20., ktoś może słuchał z niego komunikatu tuż po przewrocie majowym, kiedy między 12 a 23 maja 1926 r. przerwano pracę stacji: „Ze względu na powagę przeżywanych dni i doniosłość wypadków uznane zostało za właściwe zawieszenie na jakiś czas koncertów popołudniowych”. Przystawiał swoje międzywojenne ucho do głośnika, szlifował jak szmatką skórkowe buty, a kto wie, może i wystawiał na widok publiczny, żeby wszyscy podziwiali.

Ponad rok wcześniej, 18 kwietnia 1925 r. o godz. 17 poszły w eter słowa spikerki Janiny Sztompkównej: „Hallo, hallo. Polskie Radio Warszawa, fala 480 m”, a pierwszą radiostację na ziemiach polskich otworzył minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński, co ciekawe, najpierw po francusku. To znana data w dziejach radia na ziemiach polskich. Ale o ileż bardziej intrygujące jest to, co zwykle znaczymy przedrostkiem pre-, a więc na pograniczu poznania, w czasie pozbawionym łatwych chwytów. I tak jest w tym przypadku.

Co tam: i tak sporo wiemy, głównie dzięki mrówczej pracy Macieja Józefa Kwiatkowskiego, wybitnego radiowca, historyka radia i autora monografii z 1970 r. „Narodziny Polskiego Radia”, w której dokonał imponującego scalenia materiału rozproszonego, z ogromnymi stratami w czasie wojny. Tydzień po ogłoszeniu niepodległości Polski, w nocy z 18 na 19 listopada 1918 r., kilku wojskowych zajęło niemiecką radiostację wojskową marki Telefunken, zamontowaną w warszawskiej Cytadeli w 1915 r., by utrzymywać łączność z główną kwaterą w Liège. Niemcy zdążyli tylko zabrać wykresy i schematy. W ciągu dnia polscy fachowcy od łączności, przy pomocy życzliwego sierżanta niemieckiego o nazwisku Pradellok, jako pierwsi nieoficjalni przedstawiciele niepodległej nawiązali łączność ze światem: z radiostacją SAJ w Karlsborgu, poprzez którą można było przesłać pierwsze telegramy do Paryża. Po kilku dniach odezwała się stacja wojskowa z samej wieży Eiffla, której sygnał budził dreszcze u pierwszych radioamatorów. Stacja ta była jedynym źródłem komunikacji dla władz na etapie budowy zrębów państwa, telegramy czekały w kolejce parę dni.

Paderewski wiezie maszt

To wojsko dało pierwszy impuls do rozwoju techniki elektryzującej od paru lat cały Zachód: przy jego udziale utworzono pierwszy poważny zakład produkujący sprzęt radiowy – Polskie Towarzystwo Radiotechniczne (PTR), to wojsko otrzymało w prezencie z Francji pięć stacji kultowej już firmy Marconi, ono przekazywało za darmo sprzęt uczelnianym laboratoriom, których nie byłoby wtedy stać na ich zakup. Paderewski, jako premier, otrzymał we Francji kolejny dar: stację nadawczą ze 120-metrowym masztem, z którą jednak wojskowi nie potrafili sobie poradzić, co udało się władzom cywilnym, nawiązując korespondencję z kolejnymi państwami, choćby Hiszpanią czy Turcją. Sprawy toczyły się szybko. W 1923 r. zbudowano w okolicy Warszawy większą stację kosztem 2 mln dolarów, z 10 masztami po 127 m, której makietę dziś, na wystawę „Niepodległa w eterze” Muzeum Fonografii w Niepołomicach, próbuje stworzyć pan Ryszard. Jego praca przy odbiornikach wydaje się tak samo pasjonująca i tak samo mozolna jak pionierów w tamtych latach, którzy pragnęli, by dreszczy radiowego podniecenia doświadczyło więcej Polaków.

Trzeba było najpierw mieć te magiczne pudła. Wolność obudziła w Polakach przedsiębiorczość: pierwsze firmy powstały już w 1918 r. (czyli dosłownie parę tygodni po odzyskaniu niepodległości), choćby Natawis Natana Wiesenberga, rok później Farad czy Radiopol, które w 1923 r. połączyły się w PTR z udziałami angielskiego Marconiego i francuskiej Société Française Radio-Électrique, dzięki którym Polacy zyskali dostęp do opatentowanych komponentów i hamowali niemieckie zapędy w tej dziedzinie. Pierwszym polskim produktem był odbiornik detektorowy Manczarskiego, warszawskiej firmy Inter-Radio (później Polskie Zakłady Radiotechniczne), niezależny od źródeł zasilania. Wkrótce wyparł go sprzęt tańszy o połowę (33 zł, czyli mniej niż 10 kg cukru) i lepszy: odbiornik detefon, dostępny w ratach w urzędach pocztowych, którego zakup gwarantował obniżkę abonamentową. Do wybuchu wojny sprzedało się pół miliona egzemplarzy i po wojnie wyparł go z rynku pionier. Ale wtedy, w latach 20., Polskę przez brak regulacji aż do 1924 r. zalewał niemiecki, zwykle zużyty i tani sprzęt, który znudził się Niemcom.

Nie sapać!

Byliśmy nieco w tyle. Polskie pisma jeszcze przed I wojną rozpisywały się o cudownej transmisji z opery nowojorskiej w 1910 r., o audycji z koncertu światowej sławy śpiewaczki Nellie Melby, w 1920 r. zrealizowanej przez stację Marconiego, a odbieranej w paru krajach Europy. W tym roku ruszył pierwszy program radiowy w Stanach, a polscy publicyści tłumaczyli, że radio nie ma nic wspólnego z radem. Wystarczyło dotknąć tego raz i człowiek przepadł. Książka Kwiatkowskiego pełna jest wspomnień z tamtego okresu. Streśćmy jedno z nich, inżyniera Wiktora Rutkowskiego. „Panie poruczniku, melduję posłusznie, że radio gra” – tak miał powiedzieć czerwony z emocji, wyciągnięty na baczność bosmanmat w toruńskiej radiostacji Marynarki Wojennej w 1923 r. Grupka zleciała się do odbiornika firmy Lorenz, dużego, pełnego przełączników, kół, gniazdek, cewek wymiennych i kondensatorów obrotowych – czymkolwiek to jest – przypominających inżynierowi maszynki do lodów. No i, rzecz jasna, słuchawek – w tych latach słuchało się radia w ten sposób i biedą było dostroić jeszcze niedoskonały, chwiejny mechanizm. Trzeszczało w nich niemiłosiernie, sapać było nawet zakazane, ale w końcu – gdzieś z tej niezmierzonej głębi – popłynęła melodia walczyka nadawana z eksperymentalnej niemieckiej stacji. Nad Europą robiło się melodyjnie, skocznie, jakoś przyjaźnie, i któż mógł podejrzewać, że takie medium przejmą zbóje tego świata. Ale skończmy tę historyjkę: inżynier po odsłuchaniu walczyka pobiegł prosto do dowódcy, komandor natychmiast krzyknął na ­stangreta: „powóz!”, usłyszał to na własne uszy w towarzystwie całej załogi, łącznie z kucharzem, i popędził do dowódcy okręgu, ten przybył z adiutantami, a po nim oficerowie, urzędnicy ze swoimi damami i już nie było wyjścia: trzeba było w każdą niedzielę między godz. 12 a 16 dopuszczać do urządzenia każdego chętnego.

W drugiej połowie 1924 r. wspomniany PTR poszedł o krok dalej: jego inżynierowie zapragnęli uruchomić pierwszą stację nadawczą na ziemiach polskich – otrzymali od państwa zainteresowanego rozwojem tej dziedziny koncesję. Robotnicy w budynku administracyjnym przy Nar­butta 29 w Warszawie układali w pierwszym studiu kokosowe chodniki, rozwieszali zielone sukna, instalowali kilkukilogramowy mikrofon na hamaku z wojłoku i amortyzatorach z gumy. Późną jesienią odbyła się pierwsza próba. 1 lutego 1925 r. o godz. 18 Roman Rudniewski zainaugurował oficjalne działanie stacji, obiecując codzienne audycje między 18 a 19 z występami solistów zapowiadanych przez Halinę Wilczyńską, w której musiało się kochać wielu mężczyzn, bo Kwiatkowski przywołuje jej nieprzeciętną urodę i głos.

Wirus został rozsiany po kraju: już po paru tygodniach nadawcy doliczyli się 5 tysięcy regularnych odbiorców, a polska fala po raz pierwszy dotarła na Zachód. Niestety koszt tego biznesu okazał się ogromny, a władze nie wykazywały dużej chęci wsparcia. Stacja, po pierwszych fajerwerkach, zaczęła milknąć, co nie mieściło się w głowie już tysiącom zapaleńców, którzy ruszyli z akcją ówczesnego crowdfundingu. I gdy wydawało się, że projekt runie, w sierpniu minister przemysłu i handlu podpisał pierwszą koncesję na broadcasting. 26 listopada 1925 r., po trzymiesięcznej ciszy w eterze, z głośników popłynął w polski pejzaż głos Jana Kiepury i Marii Budziszewskiej, a potem pierwsze słuchowiska, audycje literackie, pierwszy radiowy sylwester i toast. Ale po 102 pionierskich audycjach, 14 marca 1926 r. trzeba było stację zamknąć ze względu na gotową do działania konkurencyjną stację spółki Polskie Radio.

Politycy przed dziwaczną trąbą

Sześć tygodni po inauguracji programu Polskiego Radia nikt, ani władze, ani zamachowcy, nie wpadli na pomysł, by wykorzystać radio do komunikacji z obywatelami, choć zdawali sobie sprawę, jaką rolę to medium odegrało na Zachodzie, choćby w strajku generalnym w Wielkiej Brytanii, dosłownie kilka dni wcześniej. Kwiatkowski dziwi się: jak to było możliwe, skoro dwa tygodnie później odbyła się audycja z posiedzenia Zgromadzenia Narodowego?

Radio musiało poczekać na pełne uznanie do września 1939 r. Nie pomogła wiele Wesoła Lwowska Fala, Szczepcio i Tońcio. W latach 30. polskie radio mocowało się z niechęcią. Wystarczy przytoczyć wypowiedź Zenona Przesmyckiego – Miriama: „Czy mogę być szczery? Uważam, że radio usunie z powierzchni ziemi słowo drukowane”. A gdy do Polski weszli Niemcy, to oprócz ziemi i Żydów, oprócz wielu rzeczy, którymi się interesowali, przeszukując domy, zwracali uwagę na radioodbiorniki, których prędko zakazali używać. Z małymi wyjątkami: firma Kosmos, spółka-córka Philipsa, w 1943 r. wprowadziła na rynek odbiornik 1-43U dla volksdeutschów pozbawiony skali radiowej, za to wyposażony w trójpozycyjny przełącznik do odbioru trzech legalnych stacji: Weichsel, Warschau i Krakau.

Po wojnie odbiorniki przedwojenne poszły się walać po piwnicach i strychach. Nie grały, ale szkoda było wyrzucić. Były tak sponiewierane jak zstępni ich dawnych właścicieli, dlatego teraz, choćby z tego powodu, należy im się chwila błysku.

Kwiatkowski pisze, że Piłsudski w Polskim Radiu przemówił aż trzy razy. Pierwszy raz pół roku po zamachu stanu z Belwederu i dwa razy w 1927 r. To mówi wiele o stosunku władz do radia. Kwiatkowski pomija jednak przemówienie Piłsudskiego w okresie preradiowym, z 5 września 1924 r., które można odsłuchać na YouTubie. Zaczyna się od słów: „Stoję przed jakąś dziwaczną trąbą...”, i o dziwaczności tej trąby traktuje. Biedny Marszałek nie mógł pojąć, że świat fizyczny włada wieloma językami i z łatwością przepisuje dźwięk, a więc drgania powietrza, w zmiany natężenia prądu, a potem koduje je w fali elektromagnetycznej. I tak sobie myślę, czy zmieniłaby coś w postępowaniu polityków świadomość, że głos występujących przed mikrofonem, jak tłumaczą eksperci, będzie podróżował przez kosmos z prędkością światła do końca świata. A co będzie dalej, to już ich proszę pytać. ©

Korzystałem z książki „Narodziny Polskiego Radia” Macieja Józefa Kwiatkowskiego.

Autor jest pisarzem, autorem m.in. „Miedzy” i „Podkrzywdzia”. W 2019 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego ukaże się jego nowa książka „Bez”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2018