Jak smakują emocje

Nie ma lepszej sfery praktykowania empatii niż opowiadanie o tym, co nam robi i co z nami robi jedzenie. Opowiem wam o tym, co mnie koi – ale przede wszystkim o tym, co gniewa.

23.05.2017

Czyta się kilka minut

 /
/

Nie mieliśmy wyboru. Nie tylko zostaliśmy przymuszeni przez Stwórcę do jedzenia, aby przeżyć – tak twierdzi już na wstępie swojej „Fi-zjologii smaku” ­Anthelme Brillat-Savarin – ale w związku z tym wrzucił nas on w nigdy niekończącą się spiralę apetytu i przyjemności. Potrzeba zdobycia strawy towarzyszy nam niczym psychiczny odpowiednik kosmicznego promieniowania tła – na zmianę z punktowym zaspokojeniem, przesadnie wychwalaną chwilą przerwy w nieskończonym constans pragnienia.

Nie ma myśli o jedzeniu, której horyzontem nie byłaby śmierć, dosłowna i niehonorowa śmierć zagłodzonego zwierzęcia. W jedzeniu chodzi przecież o to, by jej uniknąć. Jest to zatem paradoks, że prawie każdy przypadkowy przechodzień zapytany na ulicy o generalne skojarzenia z tym związane będzie raczej lokował jedzenie po jasnej stronie świata. Jako źródło rzeczy dobrych, pozytywnych i ciepłych. Nie zauważamy w związku z tym już, jak nieznośnie lekkie, dojmująco błahe są słowa i obrazy, których używa dla opisu kuchni dzisiejszy przemysł lajfstajlowy. Ponieważ wypycha on poza swój obręb śmierć, upadek i cierpienie, to i życie tam obiecane jawi się raczej nierealnie, obco i sztucznie, jak spacer w parnej cieplarni w środku mroźnej zimy. Dziś wolność i granice siebie jako jednostek odnajdujemy nie w słowach o urywaniu łba hydrze, lecz w butelce pepsi. Albo innego świństwa, na które apetytu nie umiał-by nam wszczepić nawet najbardziej złośliwy Stwórca.

A jednak nie trzeba się w siebie zbyt głęboko zanurzać, żeby rozpoznać i przeżyć emocje, które budzi w nas jedzenie. Właśnie przez to, że jemy wszyscy – zwłaszcza w kluczowym wieku dziecięcym – ta sfera życia pozwala nam najłatwiej emocje opowiedzieć, z nadzieją, że część słów, których użyjemy, poruszy właściwe struny po drugiej stronie.

BŁOGOŚĆ

acan ponoć twierdził – tak mi tłumaczyła kiedyś terapeutka, bo nigdy samodzielnie nie byłem w stanie czytać i rozumieć tego mętniactwa – że staramy się odszukać w sobie ten moment emocjonalny sprzed oddzielenia się od matki. Owo całkowite złączenie i jego niewyobrażalną potem w życiu nas jako odrębnego podmiotu błogość. Nie powierzyłbym temu guru i terapeucie leczenia nawet najdrobniejszej nerwicy, ale tu akurat przyznaję mu rację, więcej nawet: postulowałbym częstsze sięganie do prostego chwytu z uobecnianiem sobie jedzenia, które stanowiło pierwsze papu, jakie pamiętamy. Bardziej niż smaki liczą się gesty i utracona błogość płynąca z pewności, że oto ta ręka, która nas karmi, będzie zawsze i wszędzie tą ciepłą pępowiną łączącą nas z jeszcze niewyraźnie majaczącym na drugim planie światem. Zanim potem ta sama ręka wmuszała w nas łykowatą wołowinę z rosołu (żuj, bo nie odejdziesz od stołu!) albo łapała naszą łapkę w uścisku, by zaprowadzić do przedszkola (gdzie zbrylony ryż w zupie mlecznej zapisywał się na świeżo zainaugurowanej tablicy niezmywalnych traum) – to były momenty, gdy była czystym dobrem. W moim osobniczym przypadku odtworzenie związanych z tym bodźców wygląda pozornie prosto: wdrukowany mam bowiem smak jabłka, dość kwaskowego, ścieranego żylastą, steraną ręką babci na papkę, którą następnie zjadałem z talerzyka łyżeczką albo palcem. Cóż z tego jednak, że nabycie jabłka nie stanowi dziś żadnego problemu (i to nawet jakiejś starej odmiany, która mogła być na rynku pół wieku temu – na szczęście jest dość w Polsce szaleńców chroniących stare sady)? Do szczęścia potrzebowałbym tej samej tarki co wtedy – małej, plastikowej, wykrzywionej i poprzecieranej na kantach od używania, pożółkłej, jak mniemam, od reakcji chemicznych z kwasem jabłkowym. To był pewnie, jak się domyślam, obrzydliwy peerelowski plastik, który dziś nie przeszedłby żadnej kontroli dopuszczającej do kontaktu z żywnością. Z żadnej innej nie bę-dzie mi smakowało.

Takie zagnieżdżone głęboko wspomnienia to oręż, jakim możemy się bronić przed reklamami, które operują dźwignią nostalgii – bardzo potężną, bo nostalgia, sama będąc emocją niejako rozwodnioną, cichą, zapuszcza korzenie w poszukiwaniu wczesnodziecięcego stanu błogości. Dobry spot czy filmik potrafi nadać sztucznemu światu aurę, pobudzić nas podprogowo na różne sposoby – ale kiedy szarlatani z agencji będą nam wmawiać, że ten słoik konfitur zrobiła z miłością nasza babcia, zawołajmy: „a gdzie moja tarka?!”, i pozbawiony namacalnej, chropowatej podstawy czar pryśnie.
Błogość jest patronką kategorii comfort food. Nieprzypadkowo znajdziemy w niej nadreprezentację potraw półpłynnych, kremo-wych, jedwabistych, słodko-mdłych, jak przysłowiowa dziecinna kaszka.

STRACH

Jedyna emocja zdolna skutecznie zahamować głód, jako sygnał wzmagający czujność przed zatruciem, chociaż na pierwszej linii obrony przed toksynami stoją odruchy bezwarunkowe, uruchamiane na poziomie receptorów. Ale poza tym zasadniczo gość nie-widywany w kuchni, służącej w naszej kulturze za spokojny azyl. W pobliżu gorącego pieca, za stołem, w cieniu kredensu człowiek nie miał prawa się bać. Do czasu jednak. W epoce gruntownego mieszania porządków strach nawiązał z jedzeniem całkiem nową, bliską, lecz perwersyjną więź. Jest sprężyną napędową wszelkiej ortoreksji – czyli kompulsywnego szukania zbawienia w kuchni, co przejawia się unikaniem całych kategorii składników uznanych przez daną sektę za szkodliwe (np. gluten) i równie obsesyjnym pochłanianiem modnego w danym sezonie superfood. Intensywność w głoszeniu dietetycznych prawd i całościowa obietnica przemiany człowieka pozwalają bez pudła rozpoznać przewrotnie religijny charakter zjawiska, chociaż za jego podsycanie odpowiada raczej nie pustka w niebie, lecz pełnia w portfelach ludzi zbijających na tym ogromny doczesny kapitał.

Jedzenie podszyte strachem przed niewidzialnym wrogiem, podstępnym, bo apetycznym, to świetny biznes – zapytajcie dowolnego producenta bezglutenowych ciastek, które zapewniają przebicie niespotykane w uczciwej piekarni. Kolejne mody i zbiorowe żywie-niowe histerie na szczęście mijają jak zły koszmar, ale następują jedna po drugiej w ścisłej sztafecie, nie wypuszczając ze szponów ofiary. I za tę właśnie bezsensowną mękę tylu przyjaciół, a zwłaszcza przyjaciółek, chciałbym, żeby się wszyscy ci sprzedawcy strachu kiedyś porządnie wysmażyli w piekle, jedząc bułki z wiórów naszprycowane skrobią, która będzie im powoli rozrywać wątrobę. Po-smarowane bezlaktozowym serkiem, rygorystycznie nieposolonym, bo sól w tym ortorektycznym kręgu potępienia służyć może naj-wyżej do posypywania waszych ran, łobuzy. Chciałbym powiedzieć: nienawidzę was...

NIENAWIŚĆ 

...ale nie powiem, albowiem się jej wstydzę i boleję, jak bardzo dziś potrafi zatruć pole kulturowych różnic w jedzeniu. Coś, co mogłoby być źródłem życzliwego zaciekawienia i zadumy nad nieskrępowaną przemyślnością ludzi w adaptacji do warunków natury i nakazów kultury, służy raczej celebrowaniu obcości i wynajdywaniu sposobów, żeby odepchnąć od siebie bliźniego. Choćby za to, że lubi baraninę albo pachnie czosnkiem.

WSTYD

Zinternalizowana obcość i kompleksy niższości – imigranta wobec gospodarzy, przybysza z lasu wobec warszawianki z morskiej pianki – potrafią doprawić wstydem najlepsze choćby jedzenie, jeśli damy sobie wmówić, że jest gorsze. W miarę jak coraz więcej naszej egzystencji odbywa się w rytm narzucanych nam z zewnątrz aspiracji, napotykamy coraz częściej nakazy pięcia się wyżej i wyżej, zamiast wylegiwania się pod własnym drzewem, jak w piosence Brassensa. O ile łatwiej dziś się wstydzić swojego obiadu niż być z niego dumnym. Francuski bard dowartościowywał Owerniaka – my w Polsce powinniśmy nazwać naszą kontrofensywę dumy Ruchem Wyzwolenia Buraka.

WZRUSZENIE

W swojej sentymentalnej wersji nieoczekiwany sojusznik strachu i wstydu w dziele zamiany jedzenia w czynność parareligijną. Jest emocjonalnym podłożem jednej z większych plag moralnych naszej doby – wegańskiej ściemy. Mechanizm zastąpie-nia uczucia sentymentem znamy już od czasów Schelera, który wymownie opisał, jak skutecznie nas to chroni przed podejmowaniem odpowiedzialności za siebie i świat w zasięgu ręki. Wegańskie wzruszenie zaspokaja naszą chęć bycia milutkim dla zwierzątka na ob-razku, co nijak nie przekłada się na los realnych zwierząt i ludzi, którzy konkretnie walczą o ich dobrostan.

SMUTEK

Kolega mający poważne zdrowotne powody, by walczyć z tuszą, powtórzył mi kiedyś bardzo sensowne słowa swojej lekarki: w pewnym wieku trzeba sobie po prostu powiedzieć, że już swoje się w życiu zjadło, i przez resztę dni, jakie nam łaskawie przydzielono, jeść mało i skromnie, bez namiętności, radość z obżarstwa zostawiając młodszym. I ta prosta prawda, sensowna zwłasz-cza w epoce obfitości, działa na mnie z każdym rokiem coraz wymowniej. Dlatego nauczyłem się wypluwać wino – nie ma mowy, żeby moja wątroba była w stanie zdzierżyć tyle, ile go chciałbym wypić, poznając zachłannie coraz to nowe winnice i roczniki. Czuję, że to ostatni moment, by się z nią zaprzyjaźnić, zanim zgłosi się do mnie wkurzona z rachunkiem za wszystkie snickersy przegryzane słoninką. Pluję więc, przedłużając sobie (mam nadzieję) życie. Ale co to za życie? ©π

PAWEŁ BRAVO jest dziennikarzem i publicystą, felietonistą kulinarnym i kierownikiem działu krajowego „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2017