Jak się jeździ po Krakowie

Generalnie przestrzeni do drogowego fristajlu nie ma tu zbyt wiele. Urozmaicam sobie zatem jazdę, jak mogę.

25.08.2014

Czyta się kilka minut

Widok na miasto z ul. Jerzego Turowicza / Fot. Grażyna Makara
Widok na miasto z ul. Jerzego Turowicza / Fot. Grażyna Makara

Nie wiem, jak najbardziej lubię poruszać się po Krakowie. Samochodem, komunikacją publiczną, rowerem czy pieszo. Czy taksówką. Lubię – w sumie – wszystkie sposoby. Najbardziej, wiadomo, trzeba uważać, gdy się jeździ taryfami. To już co prawda nie te czasy, gdy pod dworcem czatował pan, który kasował przyjezdnych po sto złotych za kilometr, ale można się naciąć, jeśli się nie wie, co i jak.

Taryfą...

Np. tacy niezrzeszeni taksiarze. Nie mam pojęcia, czy wszyscy tną na kasę kilka razy więcej niż korporacje, być może nie wszyscy, ale generalnie – tną i jest to w Krakowie wiedza ogólna. Mogą sobie niezrzeszeni słać w odpowiedzi miliony listów protestacyjnych i skarżyć do sądu – ale sędzia też będzie wiedział, że tną, więc nic im to nie da. Sami zresztą wiedzą, że mieszkaniec Krakowa raczej im nie wsiądzie, więc czatują w turystycznych punktach, opanowali strategicznie ważne przyczółki jak mała, wąsata armia w skórzanych kamizelkach, odgonili konkurencję, jak wściekłe gołębie odganiają wróble od kawałków kebaba leżących przy koszach na śmieci – i czatują.

Albo grają na bezczela. Szedłem sobie kiedyś ulicą Jana, tam gdzie stoją smętne resztki kina ARS, okrojonego jak Węgry po Trianon, i widziałem, jak angielskie chłopaki z wieczoru kawalerskiego, poprzebierane za różowe prosiaczki, podchodzą do taksiarza i mówią: „Rinek, Rinek, Main Market Square, Rinek”. A taksiarz bez mrugnięcia okiem na to: „Wsiadajcie. Inwajt. Noł problem”. Strasznie byłem ciekawy, którędy też on ich na ten Rynek będzie z Jana wiózł, więc chwilę za nim szedłem (tam jest zawsze wieczorami kupę pijanych ludzi, samochody jeżdżą wolno). No więc pojechał z Jana na Rynek przez Tomasza, po czym skręcił w prawo, w Dunajewskiego. Ciekawy byłem, czy pojedzie np. przez Lubicz, potem przez Mogilskie, Grzegórzeckie i np. przez Dietla, Stradom i Grodzką, czy jednak ulituje się nad prosiaczkami i po prostu przewiezie ich Westerplatte, by wysadzić gdzieś na Siennej. Nie było mi się tego dane dowiedzieć.

Ale generalnie trzeba uważać, bo niektórzy taksiarze lubią pojeździć dookoła. Nie mówię, że wszyscy. Nie mówię nawet, że większość. Ale są tacy, którzy uważają, że takie obwiezienie, by się obwożony nie pokapował, że jest obwożony – to swego rodzaju sztuka. Tak mi powiedział taksiarz jednej z popularnych sieci taksówkowych, który z Kazimierza na Bronowice chciał jechać jakoś przez Salwator. Okej, można i przez Salwator, sam tak czasem jeżdżę, ale dla przyjemności głównie. Facet w każdym razie, gdy mu powiedziałem, że co on mnie wozi naokoło, najpierw się obraził, powiedział, że to złudzenie i wyjechał mi z pretensją, że co ja sobie myślę, że on dla złotego-dwóch nie będzie wystawiał swojej zawodowej reputacji na szwank, zaczął mi na komórkowym kalkulatorku obliczać i w końcu – prawie mnie przekonał. A gdy już mnie przekonał, to zaczęliśmy na luzaku sobie gadać, a wtedy on przyznał, że przewieźć kogoś tak, żeby się nie ogarnął, że przepłaca – to jest wyczyn, i należy takie działanie docenić, a nie czepiać się małodusznie i prostacko.

...i własnym autem

Gdy jeżdżę po mieście sam, swoim autem, to, klasycznie, omijam Aleje, jeśli się tylko da. Ale na Alejach wcale nie jest tak strasznie. To znaczy – jest strasznie, ale mniej, niż wieść miejska niesie. Jakoś się to wszystko toczy, na jedynce, ale jednak. O wiele straszniej jest np. w miejscu, gdzie wpada w Aleje ul. Kazimierza Wielkiego, pod Radiem Kraków. Stoi się tam długo i z zazdrością patrzy na dresiarzy, którzy wyprowadzają w parku swoje wielkie psidła, bo dresiarz z psidłem jak wolny człowiek idzie, na powietrzu, a my w puszce zamknięci, z radyjkiem jakimś włączonym, w którym Kazik Staszewski opowiada, jaki to jest niegrzeczny, gdy nie ma dzieci w domu. Wyjątkami są soboty, kiedy dresiarze mają kaca i ich nasterydowane bulteriery wyprowadzają na spacery mamusie-emerytki, i ledwo smycze z tymi bestiami utrzymują w wątłych rękach. Wtedy, faktycznie, lepiej siedzieć w samochodzie, ale – z drugiej strony – w soboty korków raczej nie ma. Raczej.

Miejsc, gdzie można ominąć korek, jest co kot napłakał, a poza tym korzystanie z tych błędów w matriksie jest jakieś nieładne. Jedno z nich to stacja benzynowa na rogu Daszyńskiego i Podgórskiej. Można z korka na Daszyńskiego śmignąć sobie na stację, niby że po brykiety do grilla, a później wyjechać już – za korkiem – na ulicę Podgórską, omijając światła. Oszczędza się całych kilkanaście do kilkudziesięciu sekund, i cóż z tego, że patrzą jak na kmiota. Sumienie gryzie stosunkowo niedługo – mniej więcej do Starowiślnej, akurat jak stoimy w korku na Podgórskiej, którego ominąć się już nie da.

Generalnie przestrzeni do drogowego fristajlu nie ma w Krakowie zbyt wiele. Trasy są jednostajne jak tory bobslejowe. Urozmaicam sobie zatem tę jazdę, jak mogę. Mam swoje ulubione miejsca. Gdy np. jadę z Podgórza do Bronowic, często nie pcham się mostem Grunwaldzkim, z którego niby fajnie Wawel widać, ale jednak uważam, że widać go zdecydowanie za długo – tylko skręcam w lewo, do mostu Zwierzynieckiego. Tam jest dopiero pięknie. To jedno z niewielu miejsc, w których Kraków wygląda w sposób mało dla siebie oczywisty. I jakoś mało polski, bo domy na skarpie wiślanej wyglądają, jakby za chwilę miały się na siebie spiętrzyć, a malownicze spiętrzenie budowli – z jakiegoś powodu – w Polsce prawie nie występuje. No i w ogóle – jest soczyście i zielono, i całkiem pusto. Później w prawo, w Kościuszki – i jest jeszcze przyjemniej. Jeśli mam ochotę, mogę wjechać sobie pod górę, w Waszyngtona, w stronę kopca, gdzie klimat – szczególnie jesienią – przypomina scenografię do nastrojowego horroru z jakimś Klausem Kinskim. Albo można skręcić w lewo, w Salwator (tylko szkoda, że nie w Emaus, żeby jechać sobie wzdłuż Rudawy) i kręcić się pomiędzy kamienicami tej – chyba – najbardziej niedocenionej mieszczańskiej dzielnicy Krakowa. Fajnie tu jest. Hipsterów mało, jakoś w ogóle niewspółcześnie, jakoś klimat niby lata 90., więc kręcą się jacyś metale, jakieś kuce – miłośnicy piosenki turystycznej i takich konserw – ten typ. Jakieś podmiejskie strojnisie i strojnisiowie, jacyś mieszczanie typu przedtransformacyjnego albo chwilę po. Ale – z drugiej strony i paradoksalnie – brakuje tu istotnego elementu klasycznej Polski lat 90., bo Polska lat 90. to piekące urwanie głowy, a tutaj jest spokój i cisza.

I te spokój i cisza się już całkiem rozlewają po okolicy, gdy wyjeżdżam na drugą stronę Salwatora, na ul. Focha. No chyba że akurat na jednym ze stadionów odbywa się mecz. Albo jakiś koncert na Błoniach. Albo papież się odbywa, choć ostatnio jakoś papieże do Krakowa mniej uczęszczają. Albo Tusk lata po Błoniach, bo akurat przyjechał z wizytą i zmusza ochroniarzy do biegania za sobą, bo on lubi jogging. Albo coś innego się dzieje, jakaś rekonstrukcja ważnej bitwy np., i po trawie ganiają się kolesie poprzebierani za niemieckie wojsko z czasów II wojny światowej, udający, że wcale ich to bycie niemieckimi wojakami nie kręci, tylko tak się jakoś poskładało, że ktoś musi ich odtwarzać, no więc oni się zgłosili i w sumie to się poświęcają.

Ale – zazwyczaj – nie dzieje się tu nic. Czasem tylko jakaś klasa średnia albo studenci z Miasteczka biegają dookoła. Czasem ktoś przypala dżointa na samym środku Błoń, wychodząc ze słusznego założenia, że nawet jeśli gliniarze ich dostrzegą z tych kilkuset metrów – czyli albo z 3 Maja, albo z Focha – to nie będzie im się chciało taki kawał do nich leźć. Słowem – idylla.

Korek na Piastowskiej można objechać, wciskając się między stare wille w okolicach Chodowieckiego i wyjechać na Reymonta, łapiąc w nozdrza zapach dymu z kiełbasy grillowej na Miasteczku Studenckim. Zazwyczaj się opłaca. Opłaca się też wjechać na lewy pas na skrzyżowaniu z Armii Krajowej, nawet jeśli jedzie się prosto, bo wszyscy myślą, że z tego pasa można tylko w lewo – a nie: prosto można też. Jeszcze tylko krótkie kręcenie się małymi uliczkami w okolicach Młynówki – i już dom.


ZIEMOWIT SZCZEREK (ur. 1978) jest dziennikarzem, pisarzem i tłumaczem. Opublikował m.in. „Przyjdzie Mordor i nas zje” oraz „Rzeczpospolitą zwycięską”. Laureat Paszportu „Polityki” 2013, nominowany do tegorocznej Nagrody Nike. Mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2014