Józef Pitoń: podhalański tancerz nad tancerzami

Rok temu mówił, że już nie tańczy. Że dziewięćdziesiątka na karku. Że jak nogi cierpną i zadyszka łapie, to nie ma już sensu.

12.02.2023

Czyta się kilka minut

Józef Pitoń. Zakopane, 7 października 2019 r. / JAN WIERZEJSKI / FOTONOVA
Józef Pitoń. Zakopane, 7 października 2019 r. / JAN WIERZEJSKI / FOTONOVA

Józef Pitoń – tancerz nad tancerzami, nestor góralskich regionalistów, to na Podhalu człowiek-legenda, choć z uwagi na jego skromność i jeszcze jeden talent lepiej będzie powiedzieć: człowiek-gawęda.

Mówił, że występ tuż przed wybuchem pandemii był jego pożegnaniem z tańcem, z Bukowiną, z tamtejszym karnawałem. Choć akurat to słowo na Podhale przybyło z turystami.

– U nas nie mówiło się karnawał, ale niesopust, od słowa „mięsopust” – wyjaśnia.

Dziki i ostry

– Jak on wyglądał na Podhalu w dawnych czasach?

– Dawniej był bardzo skromny, bo była tu bieda. Ludzie nie przywiązywali do tego wagi, jak to było choćby u Lachów. Bogatsze pod tym względem były okolice Limanowej, Nowego Sącza. Jedyne co, to że w tym okresie można było organizować wesela.

Z czasem w całej Polsce ostatkowe tradycje zaczęły zanikać. Ale właśnie wtedy na Podhalu karnawałowy puls zaczął być wyczuwalny. A to za sprawą powołanego do życia pół wieku temu w Bukowinie Tatrzańskiej Góralskiego Karnawału. Choć zainicjowana przez folklorystę Józefa Koszarka impreza zadebiutowała jako Międzyregionalny Konkurs Kolędniczy, to jednak szybko do kolędników dołączyli tancerze w konkursie tańca zbójnickiego i par tanecznych. Ich popisy przez lata oceniał Pitoń.

„Jest to toniec dziki i ostry, ale piykny. Tońcy sie go w pojedynke – jeden toniecnik i jedna toniecnica. I ftej nikomu innemu tońcyć nie wolno, to jest toniec popisowy i mogłaby być o to bitka, ze jeden drugiemu kce przeskodzać – opisuje charakter tańca góralskiego w jednej ze swoich gawęd. – Toniecnik tak musi drobić nogami jako muzykant palcami. Toniec zacyna się od przyśpiewki”.

A życie: od pierwszych nut góralskiej muzyki. Pitoń usłyszał jej skrzypiąco jękliwe tony w wieku pięciu-sześciu lat. Na chrzcinach u sąsiada grali najlepsi muzykanci. Po latach pamiętał uczucie mrowienia po plecach i koło uszu. Może zresztą było jak w jego gawędzie: „Wicie, wicie, jak mu to nóżki chodzom, jakoby krzesoł – cudowoł się krzesny Kubiniec, patrzący na małego Wojtusia w kołysce – bedzie śniego tonecnik, beskurcyjo, będzie”. Niedługo potem także u sąsiadów mały Józek zebrał się na odwagę, stanął przed grającym na skrzypcach ujkiem, jak na Podhalu mówi się o wujku lub niespokrewnionym starszym mężczyźnie, zaśpiewał przyśpiewkę i zaczął drobić nogami, starając się tylko utrzymać rytm i tempo.

Po latach będzie jednak powtarzał, że taniec góralski to nie jest tylko przebieranie nogami.

– Taniec jest tylko punktem kulminacyjnym, ważna jest otoczka, sposób zachowania między tancerzem a tancerką – tłumaczy. – Tancerz sam po nią nie chodzi. Prosi kolegę: „idź mi ją wyprowadź”. Jak te formalności zostają załatwione, to już jest jego popis. Jak się spisze, tak to ocenią.

– Co jeszcze ocenia się w góralskim tańcu?

– To, czy tancerze wykonują go zgodnie z tradycją, czy on ją ubogaca, czy zatrzymuje w miejscu. Jak się para prezentuje, czy jest zgrana, czy tancerz umie zaśpiewać, jak idzie przed muzykę – bo u nas się nie mówi orkiestra ani kapela, ino muzyka – wita się z muzykantami, pyta: „zagracie mi?”. W bardzo dobrym tonie było, jak wyjął flaseckę i dał muzykantom ponuknąć na zachętę. A jak nie, to rzucił pieniądze do basów. To gest honorowy.

– Taniec góralski to więc też wyraz kultury osobistej?

– Ważne jest, jak się człowiek przy ludziach i wobec tych ludzi potrafi znaleźć, ukłonić czy podziękować. Nieraz po takim tańcu zawiązywały się znajomości, które nawet skutkowały weselem.

Ludowa gimnastyka

W życiu Józefa Pitonia taniec poskutkował odkryciem świata. Najpierw jednak powrotem do góralskich korzeni. Po dziecięcych początkach taniec, śpiew, muzyka ustąpiły bowiem sportowi. W zimie królowały narty i skoki na nich, latem – ćwiczenia gimnastyczne. Sportowe pasje zawiodły go do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego (dzisiejsza AWF) w Krakowie.

– Ten turkot tramwajów, samochody i kamienice to był obcy świat. Zacząłem myśleć, że nie ma to jak u nas. Podobnie jak spora grupa studentów i studentek. Większość umiała zaśpiywać, zatońcyć po góralsku, ja umiałem trochę grać, choć niektórzy nie umieli nic, a tam się nawrócili na góralską nutę, zrozumieli, że to ma wartość, że to jest nasze – wspomina, przeplatając literacką polszczyznę gwarą. – Jak się poszło na próbę, to się zdawało tak, jak byś siedzioł w swojej chałupie ze sąsiadami. Wtedy się zaczęło doceniać to, co się stąd wyniosło.


Marcin Żyła: Jeszcze nigdy w nasze najwyższe góry nie chodziło tak dużo ludzi jak teraz. W Tatrach coraz trudniej znaleźć spokój, w Zakopanem – piękno. Ale wciąż się da.


Wcześniej, gdy chodzili do szkół na Podhalu, stykali się z krytyką góralszczyzny, negatywnym nastawieniem nauczycieli do gwary. Niektóre polonistki były nią zgorszone. To wszystko w czasach, gdy Włodzimierz Kotoński pisał książkę o tańcach górali, która na lata stała się pierwszym podręcznikiem do ich nauki, choć już w tytule „Góralski i zbójnicki” wyprowadzała błędną linię podziału. Trwały też próby powołania państwowego zespołu Podhale, na wzór Mazowsza czy późniejszego Śląska.

– Po wojnie wszystko było jednak na niby – mówi Pitoń. – Po to, żeby się pochwalić, jak się w Polsce kultywuje kulturę ludową, zaprezentować za granicą.

Trafił za nią wraz z zespołem studenckim w okresie „odwilży” w 1957 r. Do wyjazdu do Paryża wytypowano ich razem z teatrem studenckim Bim-Bom, w którym występowali Cybulski, Fedorowicz i Kobiela. We Francji wypił prawdziwą kawę, za kieszonkowe kupił pierwszy zegarek, a przede wszystkim poznał kłamstwo komunizmu o „zgniłym Zachodzie”. Występy tam miały też potencjał gawędotwórczy. „W czasie tańca zbójnickiego, kiedy chłopcy zaczęli rąbać ciupagami, panie siedzące z przodu zaczęły chyłkiem uciekać z miejsc”.

Gdy nakaz pracy pozwolił mu wrócić na Podhale, razem z Wandą Czubernatową, znaną z przyjacielskiej korespondencji z ks. Tischnerem, organizowali spartakiady i zaopatrywali w sprzęt istniejące niegdyś w każdej podhalańskiej, spiskiej czy orawskiej wsi Ludowe Zespoły Sportowe. Prowadził też treningi skoczków narciarskich.

Czubernatowa wspomina: „Józek był specem od gimnastyki akrobatycznej i kie my wyśli na stadion w Nowym Targu i kie zacon fikać koziołki, salta, podskoki, chodzić na ręcach, zwisać na drążku i wymykać i odmykać, łłło Jezusie! Tego żaden sportowiec ludowy nie potrafił”.

Zapewne w studiach z WF-u, górskich wędrówkach i gimnastycznych popisach tkwi tajemnica jego długowieczności i żelaznej kondycji, absolutnie niezbędnej w energicznych góralskich tańcach, pełnych krzesania (uderzania nogą o podłogę), cupkania (przytupywania), zwyrtania (obrotów), a nawet iście ­sportowych wyskoków. Ale też w ­trudzie życia w czasach naznaczonych nie tylko biedą, ale też czymś, co dziś nazywamy wykluczeniem komunikacyjnym. Już w dzieciństwie do szkoły chodził pięć kilometrów w jedną stronę. Często boskem, czyli bez butów. Gdy podjął pracę jako inspektor LZS, do wielu podhalańskich wsi nie kursowały autobusy: znowu kilometry pokonywał pieszo. Do Krempach z Łopusznej. Do Łapsz z Dębna. Pensja starczała na przejazdy i bułkę z serem.

Ratunkiem znowu był taniec. Wstąpił do „Klimków”, jak nazywano założony kilka lat wcześniej w Zakopanem zespół góralski im. Klimka Bachledy. Świat znowu stanął otworem. W radzieckim formularzu tranzytowym podczas podróży do Bułgarii, w rubryce „broń wszelkiego rodzaju” pisał dla żartu CIUPAGA. Pojawiał się w scenach kręconych na Podhalu filmów. W „Rodzie Gąsieniców” podkładał gwarę pod kwestie nieradzącego sobie z nią Wiesława Gołasa. Płynął statkiem „Batory” na występy w Kanadzie i USA. Z kierownikiem zespołu, Bolesławem Karpielem-Bułecką, w strojach góralskich fotografował się przy Niagarze. Po nim przejął zresztą kierownictwo w zespole, którego programy coraz częściej urozmaicały gadki w jego wykonaniu.

Sabała z XX wieku

Na pewno pomagało wychowanie jeszcze w kulturze mówionej. Polską literaturę poznawał z opowieści oczytanej ciotki. Gadki o zbójnikach, płanetnikach, boginkach płynęły z ust sąsiadki, która powoływała się na wiedzę „z ojca”, przewodnika tatrzańskiego.

– Dawniej trzeba było nadstawiać uszu, o czym kto opowiada, co gdzie się stało. To był fragment życia codziennego. Tak jak dziś nadstawia się uszu na to, co mówią w telewizji. Tylko nie trzeba myśleć, bo syćko pokazują.

Gawędziarzem Pitoń został jednak z przypadku. Ale ten przypadek miał też imię, nazwisko, przydomek innego przewodnika. Józefa Krzeptowskiego, zwanego Ujkiem, poznał w Wojskowym Ośrodku Szkoleniowo-Kondycyjnym w Groniku, przysiółku Kościeliska, gdzie pracował jako instruktor sportowy. Zimą uczył jeździć pilotów na nartach, latem trenował ich na specjalnych przyrządach. Krzeptowski, który prowadził ich w góry, zaproponował Pitoniowi kurs przewodnicki. Następnie polecił go w GOPR-ze i wciągnął do ratownictwa tatrzańskiego.

– Tak jak Ujek mi pomógł, to nikt mi nie pomógł. On był taki jak ojciec.

Ten prawdziwy zmarł Józkowi już w dzieciństwie, w czasie wojny. Przed nią zdążył postawić na Polanie Pisanej w Dolinie Kościeliskiej drewniany bufet, który wydzierżawił. W czasie okupacji, opuszczony, służył za schronienie dla partyzantów i kurierów. Pod koniec wojny mama Józka wzięła maszynę do szycia i przeniosła się tam, by pracować i pilnować własności. Dzieci przychodziły do niej na zmianę na noc. Gdy zimą 1945 r. do doliny dotarli partyzanci radzieccy, kazali jej szyć dla siebie ze spadochronu kombinezony. Ktoś doniósł Niemcom. W trakcie rewizji wybuchła strzelanina.

– Ruscy siali pepeszami, Niemcy kryli się pod szałasem. Mama i siostra stały już pod ścianą. Niemiecki komendant wydał rozkaz: „zlikwidować i uciekać”.

Młody żołnierz, podobno Ślązak, nie wykonał rozkazu. Następnego dnia Niemcy podpalili pusty już szałas. Odbudowany po wojnie, latami podupadał. Wysadzono go w powietrze na potrzeby produkcji filmu „Trójkąt bermudzki”.

Na początku wojny zajął go inny z Krzeptowskich, Wacław, niesławny przewodniczący Komitetu Góralskiego. Po latach na premierze książki Wojciecha Szatkowskiego „Goralenvolk. Historia zdrady” Pitoń ku zaskoczeniu obecnych wstał i powiedział, jakby zaczynał gawędę: „Widziołek, jak Wacek Krzeptowski wisioł”.

– To było 20 stycznia 1945. Staliśmy po mszy pod kościołem, przychodzi jeden taki i mówi: „Słuchojcie, bo na Krzeptówce na smreku jest wisielec” – odtwarza w pamięci. – Poszliśmy z kuzynem. Tam były pola i trzy grube smreki. Z daleka zobaczyliśmy go na środkowym. Dokładnie pamiętam, jak wyglądał. Jak miał głowę przechyloną, kapelusz, ręce z tyłu liną spięte, przyczepioną kartkę wyrwaną z zeszytu z wypisanym koślawym pismem: „Tak zginie każdy zdrajca Ojczyzny”. Dzieci mają do takich rzeczy dobrą pamięć, a dla 13-latka to był wstrząs.

Samozwańczy góralski książę powieszony został zresztą przy obecnej ulicy Przewodnika Józefa Krzeptowskiego, jego krewnego, człowieka z wyraźnie kontrastującym życiorysem. Ujek zapisał się w historii Podhala jako mistrz opowieści, humoru i ciętej riposty.

– Wieczorami często siedziało się z pilotami – wspomina Pitoń. – Jak on opowiadał, to się słuchało z otwartą gębą. Ujek nie opowiadał z pamięci, ale z życia.

Treścią opowieści były więc akcje kurierskie, zsyłka na Syberię, życie na Ałtaju, powrót pociągiem do Polski. Ujek naśladował też starych przewodników, znał ich opowieści, a także – jak przystało na gawędziarza – umiał je podkręcić. Nie umiał i nie lubił za to pisać. Nawet kartki świąteczne pisał za niego Pitoń. Kazał mu się na nich podpisywać „Profesor ludowy” albo „Sabała z XX wieku”. Pochodził zresztą z tego samego rodu, co legendarny bard Podhala, Jan Krzeptowski-Sabała.

Życie gawędy

Gdy jednak w 1967 r. zaczęto organizować w Bukowinie Tatrzańskiej konkurs gawędziarzy Sabałowe Bajania i Pitoń namawiał Ujka do wzięcia udziału, ten odmówił. Nazwa letniej imprezy nie przypadła też do gustu innemu krewnemu Sabały, jednemu z najlepszych podhalańskich gawędziarzy, Adamowi Pachowi. „Jo nie bajok” – odpowiadał pytany, czy weźmie udział. Bo bajać znaczyło też pleść od rzeczy, a to godziło w honor poety, pisarza i wykładowcy.


NOWE WIDOKI NA TATRY

JAN KRZEPTOWSKI-SABAŁA: Cały łańcuch to ledwie tysiąc kilometrów kwadratowych, a polską część dałoby się zmieścić w jednej dużej dolinie w Alpach. Jakoś musimy się tym terenem podzielić.


Ujek zaproponował jednak, by to Pitoń się zgłosił i zaprezentował zasłyszane od niego opowiadania. Tak też zrobił. Czwarte miejsce w konkursie potraktował jako zachętę i w następnych latach stał się regularnym uczestnikiem imprezy, zdobywając ponad 30 głównych nagród. Z początku, jak wszyscy, inspirował się klasykiem: Sabałą. Tak robili także najwybitniejsi pośród twórców gawęd, choć pozbawieni góralskich korzeni, literaci: Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Witkiewicz, który nazwał go wręcz Homerem Tatr, a także Podhalanie: Stanisław Krzeptowski-Biały, Aniela Gut-Stapińska, Stanisław Nędza-Kubiniec Andrzej Florek-Skupień i wspomniany już Pach.

Z czasem Pitoń zaczął się zgłaszać z własnymi gawędami. Opowiadał zarówno historie zasłyszane od najstarszych górali, jak i te, które miały miejsce za jego życia, albo których był świadkiem. Ocalał „naski świat”, Kościelisko z czasów dzieciństwa, czyli dawne, szeroko porozrzucane Polany. Podobnie jak Tetmajer skupiał uwagę na ludziach. Ale opisywał nie tylko tych nietuzinkowych, najbardziej charakternych, obdarzonych nadludzkimi wręcz mocami. Oprócz kolegów przewodników, dobrych sąsiadów, mądrego bacy czy tancerza, który „zatońcył się na śmierzć”, opisywał także ludzi pełnych odwiecznych i nie tylko podhalańskich przywar: „kurzacy, pijoków i tyk, co sie za zycio radzi bijali”.

– Gawędziarz to bardziej zawód czy talent? – dopytuję.

– Eee, talent. Dawniej nie było ludzi, którzy by z gawędziarstwa żyli.

Gdy jednak Ujek nie chciał wygłaszać pogadanek, o które go proszono, angażował do tego Józka. Ten wygłosił ich tysiące. Utalentowany gawędziarz stał się niemalże zawodowym prelegentem.

– Nie raz, dwa razy dziennie trzeba było opowiadać, bo było na to zapotrzebowanie – wspomina. – Za komuny były domy wczasowe, do których przyjeżdżali goście. W planie mieli spotkanie z gawędziarzem. Zanim nastąpiła pandemia, to jeszcze mnie ciągli, żeby coś naopowiadać o Podhalu. Najczęściej dla młodzieży.

To, co opowiedziane, zbierał w książkach. Dzięki niekończącej się pracy nad utrwalaniem opowieści nie musi urządzać rozciągniętych w czasie pożegnań z gawędą, jak to robił z górami i tańcem. Te pożegnania są zresztą gotową historią dla przyszłych opowiadaczy.

Na osiemdziesiąte urodziny dał się namówić młodszemu o dekadę Janowi Gąsienicy-Rojowi na wspinaczkę na Mnicha. Stanął na nim ubrany po góralsku. Tak jak trzy lata później na najwyższym szczycie Tatr wraz z grupą przewodników i muzykantów.

– Bo jak się żegnać z górami, to takimi jak Mnich i Gerlach. I jak za Chałubińskiego – mówi.

Na zeszłorocznym jubileuszu 90-lecia pytano go jeszcze o niedawne wejście na Grzesia z Doliny Chochołowskiej, na doroczne polsko-słowackie spotkanie na szczycie.

„Ciągli mnie juz jak krowe na snurku – krygował się. – Ale jak my wyśli na górę, jak zagrali muzykanci z Kościeliska, to jo zacoł jesce hipkać tam cosi”.

– O tych pożegnaniach z tańcem i górami mówi Pan bez żalu.

– To było, przesło i się nie powtórzy. Pewnie, że się nieraz smutno robi. Ale myślę: „Eee, chłopie, i tak ci się udało niejedno”.

– Tak jak w życiu, że jest czas karnawału i czas postu?

– Nie ma co dramatyzować, bo to i tak na nic. Lepiej się spokojnie z tym pogodzić.

W filmie z wejścia na Mnicha zapytany o receptę na długowieczność żartuje: „Kurzyć, pić, baciarzyć i kląć”. Ale dopowiada już poważnie: „Nie myśleć o tym”.

Ostatnio najbardziej lubi powtarzać znane Ujkowe powiedzenie: „Cłowiek się nie starzeje, ino góry rosnom”. ©℗

 

Cytaty pochodzą z książek Józefa Pitonia „Mój żywot marny”, „Naski świat”, „Ujek”, „W niebie i na ziymi”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2023