Jak przegapić wybuch III wojny światowej

Zamożne państwa wolą eksportować zmagania wojenne i nie chcą umierać za wartości. O powszechnej mobilizacji nie ma mowy.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

Między barykadami na Majdanie Niepodległości, Kijów, maj 2014 r. / Fot. Sergei Gapon / AFP / EAST NEWS
Między barykadami na Majdanie Niepodległości, Kijów, maj 2014 r. / Fot. Sergei Gapon / AFP / EAST NEWS

Kiedy świat obiegła informacja o zestrzeleniu przez separatystów lecącego nad wschodnią Ukrainą samolotu malezyjskich linii lotniczych, zachodnim komentatorom wyobraźnia zaczęła podpowiadać analogie z zamachem na arcyksięcia Ferdynanda. „Jeśli okaże się, że zestrzelenie malezyjskiego samolotu nad Ukrainą było celowe i dokonano go z terytorium Rosji lub było dziełem separatystów, Rosja i Zachód przybliżą się o krok do konfrontacji, która niepokojąco przypomina sytuację z sierpnia 1914 r.”, napisał 17 lipca na łamach amerykańskiego magazynu „The National Interest” Jacob Heilbrunn.

Niektórzy publicyści budowali podobne analogie już wcześniej. „Setna rocznica Wielkiej Wojny, przypadająca na czerwiec, jest coraz bliżej i historycy prześcigają się w wyliczaniu wydarzeń, które doprowadziły do wybuchu konfliktu. Mogę się mylić, ale być może za 100 lat ich następcy będą analizowali wydarzenia na Ukrainie, by zrozumieć przyczyny kolejnej wielkiej światowej konfrontacji” – prognozował w kwietniu Edward Lucas, redaktor „The Economist” specjalizujący się w Europie Wschodniej.

Setna rocznica wybuchu I wojny światowej w połączeniu z alarmującymi wiadomościami ze wschodniej Ukrainy stanowi świetną pożywkę dla prognoz o kolejnym światowym konflikcie. Wojna na Ukrainie dla wielu zachodnich obserwatorów toczy się na obrzeżach „cywilizowanego świata” i grozi rozlaniem na kraje Zachodu. Podobnie jak zamach dokonany przez działaczy Młodej Bośni – organizacji, która dla większości zachodniej opinii publicznej jest równie egzotyczna, co separatystyczne bojówki z Doniecka i Ługańska – może stać się pretekstem do zbrojnej konfrontacji między światowymi potęgami.

Gdyby nie obchody setnej rocznicy rocznicy rozpoczęcia Wielkiej Wojny, publicyści amerykańscy czy brytyjscy zapewne pozostaliby przy analogiach pomiędzy zgodą na aneksję Krymu a traktatem monachijskim i porównywaniu Putina do Hitlera. Okrągłe sto lat upływające od lata 1914 r. pozwoliło im jednak uporządkować intuicje oraz nadać swoim wizjom szlachetny sznyt historycznej paraleli.

Jestem przekonany, że analogie między rokiem 2014 a 1914 są zwodnicze. Nie oznacza to jednak wcale, że możemy odetchnąć z ulgą. Dramatyczne zmagania na Ukrainie mają znaczenie dla całego świata i poważnie zachwieją globalną równowagą sił. Nowy światowy nieporządek nie będzie jednak podobny do tego, jaki przyniosła Wielka Wojna.

Koniec wielkiego zrównania

„To pokolenie zapamiętało wojnę jako wielkie preludium do załamania się klas i przeobrażenia ich w masy. Wojna, zabijająca nieustannie, bez wyboru i opamiętania, stała się symbolem śmierci, wielkim »zrównywaczem« i dzięki temu matką nowego porządku świata” – pisała Hannah Arendt o doświadczeniu ludzi, którym udało się przeżyć I wojnę światową.

Wielka Wojna sprawiła, że śmierć przestała mieć cokolwiek wspólnego z męstwem, przynależnością klasową, strategicznym planowaniem. Gaz bojowy mógł uśmiercić najdzielniejszego żołnierza i nie oszczędzał uprzywilejowanych oficerów. Światy, które przed wybuchem konfliktu nigdy się nie spotykały, w okopach podawały sobie ręce w korowodzie absurdalnego, bezcelowego cierpienia. Jak zauważa Arendt, doświadczenie bliskości śmierci łączyło weteranów nawet ponad podziałami narodowymi. Z tego „wielkiego zrównania” zrodziły się społeczeństwa masowe – z jednej strony podatne na totalitarną manipulację, z drugiej nieufne wobec instytucji politycznych, które za fasadą demokratycznej równości ukrywały głębokie podziały klasowe. Niemożliwe, by dzisiejszy konflikt – niezależnie od tego, czy urośnie do skali nowej wojny światowej, czy pozostanie ograniczony do wysp brutalnego chaosu, pieczołowicie izolowanych od sfery pokoju i „cywilizacji” – odegrał rolę „wielkiego zrównywacza”.

Działania zbrojne przez ostatnie lata ulegały konsekwentnej profesjonalizacji. Zamożne państwa nie uzależniają już swojego bezpieczeństwa od pospolitego ruszenia, mobilizacji rezerwistów, ogromnego zbiorowego wysiłku obronnego. Wolą eksportować zmagania poza swoje granice i prowadzić je rękami najemników albo najmniej uprzywilejowanych członków własnego społeczeństwa. Zaciągnięcie się do wojska jest drogą awansu społecznego dla wielu młodych Amerykanów, których rodziny nie mogą pozwolić sobie na posłanie ich na studia.

Emigranci służący w armii amerykańskiej mają szansę uzyskać obywatelstwo, a od niedawna administracja prezydenta Obamy rozważa umożliwienie zaciągnięcia się do wojska także niektórym spośród nich, którzy nie mają prawa legalnego pobytu na terytorium USA. By nie szukać przykładów daleko, polskie władze zachęcały zawodowych żołnierzy do uczestnictwa w misjach w Iraku i Afganistanie zarobkami wyższymi niż w kraju, a zniesienie powszechnego poboru do wojska rząd Donalda Tuska uznał za jeden ze swoich znaczących sukcesów.

Ponad dekadę temu Robert Cooper, jeden z czołowych dyplomatów brytyjskich, odgrywający również istotną rolę w dyplomacji UE, napisał w głośnej książce „Pękanie granic”, że wraz ze wzrostem dobrobytu zachodnich społeczeństw rośnie indywidualizm, a maleje gotowość do ponoszenia ofiar na rzecz wspólnoty. Zamożni lub bogacący się obywatele nie chcą już umierać za żadne wartości. Do poświęceń jest ich w stanie skłonić jedynie znaczący impuls finansowy lub obietnica prestiżu. Jeśli się poświęcają, to ze względu na swoje indywidualne cele i ambicje. Jeśli idą na wojnę, to nie w obronie ojczyzny, ale żeby posłać dzieci na studia albo wywalczyć sobie awans.

W tej sytuacji nowa wojna światowa nie okaże się „wielkim zrównywaczem”, ale raczej gigantyczną machiną utrwalania istniejących podziałów społecznych. Nie otworzy nowych ścieżek awansu, nie unieważni dawnych hierarchii społecznych. Co najwyżej pozwoli niektórym jednostkom poprawić swój los, jeśli zaryzykują życie i zdobędą się na ogromne poświęcenia.

Anarchia zamiast gry w domino

Edward Lucas prognozował, że być może za sto lat historycy będą analizowali wydarzenia na Ukrainie równie drobiazgowo, jak dziś rekonstruują genezę i następstwa zamachu w Sarajewie. Spodziewam się jednak, że przyszli badacze dziejów nowego, globalnego konfliktu będą mieli zadanie jeszcze trudniejsze niż uczeni, którzy starają się dziś mozolnie rozwikłać skomplikowany węzeł interesów państwowych, nacjonalizmów i przymierzy, skutkiem którego zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda okazało się pretekstem do Wielkiej Wojny. O ile w przypadku wybuchu I wojny światowej można mówić o efekcie domina, o tyle geneza nowego konfliktu nie da się wyjaśnić za pomocą nawet najbardziej skomplikowanego ciągu przyczynowo-skutkowego. Trzecia wojna światowa rozpocznie się bowiem od stref całkowitego chaosu.

Kiedy w latach 90. powszechnie oczekiwano nadejścia ery globalnej demokratyzacji, zapoczątkowanej przemianami w Europie Wschodniej, Robert Kaplan, amerykański reporter i analityk przestrzegał, że ustrój demokratyczny może się okazać jedynie etapem, a nie stacją docelową. Napominał, by nie obwieszczać jej tryumfu przedwcześnie, gdyż demokratyczne instytucje, budowane na niepewnym gruncie społeczeństw wychodzących z długich okresów dyktatury i autorytaryzmu, mogą się bardzo łatwo rozpaść.

Z czasem Kaplan, początkowo zdecydowany zwolennik interwencji w Iraku, który następnie zamienił się w jej równie zdecydowanego krytyka, nie porzucił wcale swojego pesymizmu. Przeciwnie – wskazywał coraz to nowe obszary, gdzie w miejsce autorytarnych rządów na chwilę pojawiała się fasadowa demokracja, by następnie ustąpić miejsca anarchii.

Anarchia jest jeszcze groźniejsza i bardziej zabójcza niż tyrania. Tyrana można przekupić, można z nim pertraktować albo go obalić.

Natomiast kiedy na jakimś obszarze zaczyna panować chaos, walczą ze sobą rozmaici watażkowie, mordują się nawzajem różne grupy wyznaniowe albo po prostu znika państwo, a ludzie rzucają się sobie do gardeł, nie sposób wyłonić jednego wroga, przeciw któremu można by walczyć albo z którym dałoby się negocjować. Nieprzypadkowo rządy państw, które domagały się obalenia Kadafiego, jak choćby Francji, wolą dziś ignorować problem ogarniętej chaosem Libii. Z anarchią nie da się wygrać, lepiej ją zignorować. A jeśli nie sposób udawać, że jej nie ma, należy się od niej po prostu odgrodzić.

Konflikt zamienił wschodnią Ukrainę w anarchiczną strefę, w której zdarzyć się może właściwie wszystko. Jakakolwiek globalna konfrontacja, która rozpocznie się w takim obszarze, nie będzie miała nawet pozorów tradycyjnej gry dyplomatycznej. Nie rozpocznie się również od wydarzenia, nawet najbardziej dramatycznego, które moglibyśmy wyjaśnić za pomocą konkretnej ideologii albo jasno zadeklarowanych interesów narodowych.

Wystarczy porównać zamach na arcyksięcia Ferdynanda z zestrzeleniem samolotu pasażerskiego malezyjskich linii lotniczych. Z jednej strony mamy zaplanowane i uzasadniane ideologią zabójstwo głowy państwa, z drugiej – zbiorowe morderstwo ludzi niemających nic wspólnego z toczącymi się na wschodzie Ukrainy działaniami zbrojnymi. Być może była to fatalna pomyłka, być może zamierzona, zbrodnicza prowokacja. Niezależnie od wyników śledztwa, tragedia MH17 dowodzi, że w rejonach ogarniętych anarchią nikt nie może czuć się bezpiecznie.

Zarazem tam, gdzie rządzi chaos, niezwykle trudno wskazać sprawców zbrodni, którym można byłoby wypowiedzieć wojnę. W miesiąc po zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Kto i komu miałby wypowiedzieć ją dzisiaj? Holandia, Australia, Malezja? Rosji czy Donieckiej Republice Ludowej? Jeśli konflikt na wschodzie Ukrainy przerodzi się w nową wojnę światową, to jej wybuchu nie poprzedzi wymiana not dyplomatycznych.

Półki sklepowe jak okopy

Mark Leonard, szef think-tanku European Council on Foreign Relations, stwiedził w komentarzu dla Reutersa, że starcia Zachodu z Rosją oznaczają koniec globalizacji – a przynajmniej takiej jej wersji, którą odziedziczyliśmy po latach 90., kiedy znany publicysta Thomas Friedman ogłosił swoją „teorię przeciwdziałania konfliktom przez Złote Łuki”. Dziś ta teoria może wywoływać jedynie uśmiech pobłażania, ale dwie dekady temu Friedman całkiem serio twierdził, że otwieranie barów koncernu McDonald’s, z charaktersytycznym logo w postaci złotych łuków układających się w literę M, zwiastuje koniec wojen. Leonard wskazuje, że dzisiaj konflikty zbrojne bardzo szybko znajdują odzwierciedlenie w rywalizacji ekonomicznej – oznaczają zamykanie rynków na produkty oponenta, szantażowanie odcięciem dopływu strategicznych surowców, podpisywanie konkurencyjnych umów o wolnym handlu.

Nasz świat bardzo różni się od tego, który w 1914 r. poszedł zbiorowo na front. Zasadnicza odmienność nie polega na tym, że we współczesnym, globalnym konflikcie uczestniczą jedynie żołnierze walczących stron i ludność cywilna, która miała pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.

Kluczowa różnica polega na braku okopów, w których toczyłaby się walka. Natężenie nowego, globalnego konfliktu jest zapewne o wiele mniejsze, jeśli mierzyć je liczbą ofiar śmiertelnych. Dla obywateli skonfliktowanych państw to z pewnością uspokajająca wiadomość. Nie oznacza to jednak, że w konflikcie na różne sposoby, choćby dokonując określonych wyborów konsumenckich, wspierających jedną ze stron, nie bierze udziału ogromna liczba ludzi, czasem nawet tego nie zauważając.

„Żegnajcie pyszne sery, witaj inflacjo” – napisał na Facebooku mój rosyjski znajomy, komentując ogłoszenie przez Putina embarga na produkty spożywcze pochodzące z państw, które nałożyły sankcje na Rosję. Być może w czasach indywidualizmu i pragnienia dobrobytu, rozpowszechnionego nie tylko w państwach zamożnych, ale i rozwijających się, tak właśnie brzmi zapowiedź nowego, wielkiego konfliktu; wojny, która toczyć się będzie nie na polach bitew podzielonych okopami, ale jednocześnie w strefach krwawej anarchii i pomiędzy sklepowymi półkami. Ponieważ te światy niemal nigdy się nie stykają, niewykluczone, że trzecia wojna światowa już się rozpoczęła, a my nawet tego nie zauważyliśmy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014