MH17: teoria prowokacji

Kwestia sprawców jest jasna. Wiadomo, kto w 2014 r. zestrzelił malezyjski samolot nad Donbasem. Nie wiadomo jednak, dlaczego w ogóle rosyjska rakieta poleciała w kierunku boeinga. Oto jedna z hipotez.

05.09.2017

Czyta się kilka minut

Angela Rudhart-Dyczynski i Jerzy Dyczynski z Australii na miejscu upadku malezyjskiego samolotu, w którym zginęła ich 25-letnia córka Fatima. Grabowe, Ukraina, 26 lipca 2014 r. / BULENT KILIC / AFP / EAST NEWS
Angela Rudhart-Dyczynski i Jerzy Dyczynski z Australii na miejscu upadku malezyjskiego samolotu, w którym zginęła ich 25-letnia córka Fatima. Grabowe, Ukraina, 26 lipca 2014 r. / BULENT KILIC / AFP / EAST NEWS

Teraz jest mężczyzną w sile wieku. Wtedy, 30 lat temu, był młodym chłopakiem. Wcielonym – jak wszyscy młodzi i choćby w miarę zdrowi Ukraińcy – z poboru do armii sowieckiej. Nie istniało coś takiego jak prawo do odmowy służby wojskowej. Alternatywą byłoby więzienie.

Nazwijmy go Wasylem. Prosi, by nie podawać jego prawdziwego imienia ani nazwy miasta, z którego pochodzi, ani tego, w którym dziś mieszka. Wystarczy, że to gdzieś na Ukrainie.

Wtedy, w połowie lat 80. XX wieku, może powinien nawet się cieszyć, że nie trafił do Afganistanu. Wielu chłopców, którzy tam polecieli, wróciło w cynkowych trumnach (dziś w jego rodzinnym mieście mają skromny pomnik). Jego wysłali na szkolenie. Po dwóch latach nauki został specjalistą: operatorem systemu przeciwlotniczego Buk, wówczas militarnej nowości – do uzbrojenia armii sowieckiej Buki trafiły zaledwie kilka lat wcześniej.

Wasyl wyciąga czarno-białe zdjęcia. Robili je ukradkiem, w tajemnicy przed oficerami. Na nich on i koledzy z załogi, na tle ich Buka. Młodzi, uśmiechnięci. „Rzygać się chciało, ale byliśmy młodzi” – gdyby Wasyl znał „Aleję Słoneczną” Thomasa Brussiga (opowieść o młodości pisarza w komunistycznej NRD), być może zacytowałby to zdanie. Ale że jej nie zna, powie tylko, że nie pokazuje zdjęć z sentymentu. Chce tylko dowieść, że był w Bukach.

Siedział więc wtedy, 30 lat temu, przed ekranami macierzystego zestawu, śledząc ruch w przestrzeni powietrznej. Pilnował, by długa na ponad 5 metrów rakieta została naprowadzona na właściwy cel. Ćwiczebny, rzecz jasna. Aby nie trafiła przypadkowo np. w samolot pasażerski.

Nie było to trudne, twierdzi Wasyl. Mówi, że już wtedy, 30 lat temu, nie było takiej opcji, by obsługa Buka trafiła przez pomyłkę w cel cywilny: – Na moich ekranach samoloty pasażerskie były dziesięć razy większe od wojskowych. Nie mogliśmy pomylić maszyny wojskowej – nie tylko myśliwca, również wojskowego transportowca, jak An-26 – z maszyną pasażerską. Nie mogliśmy też wycelować w cel wojskowy, ale omyłkowo trafić cywilny. Już wtedy, na ówczesnym poziomie techniki, byłoby to niemożliwe.

Jeśli Wasyl ma rację, to warto wrócić do pytania, które bez odpowiedzi pozostaje od 17 lipca 2014 r. Czyli od dnia, gdy rakieta – wystrzelona, jak wskazują ustalenia kilku zespołów śledczych, przez system przeciwlotniczy Buk, należący do armii Federacji Rosyjskiej – trafiła w lecący nad Donbasem malezyjski boeing, kod lotu MH17, zabijając 298 cywilów.

Kwestia sprawców

W sprawie zbrodni wojennej, jaką było zestrzelenie cywilnego samolotu MH17, istotne są dwa pytania: „Kto ją popełnił?” oraz „Dlaczego ją popełnił?”. Pierwsza z tych dwóch kwestii jest dziś wyjaśniona – nawet jeśli główny winowajca, Rosja, konsekwentnie temu zaprzecza.

Odpowiedzi na pytanie, kto 17 lipca 2014 r. wystrzelił rakietę, w ciągu minionych trzech lat szukało – niezależnie od siebie – kilka zespołów. Oficjalnych, jak służby ukraińskie i międzynarodowa grupa śledcza, w skład której wchodzą przedstawiciele Australii, Belgii, Malezji, Ukrainy i Holandii (lotem MH17 podróżowało prawie 200 jej obywateli). Oraz nieoficjalnych. Jak Bellingcat, grupa dziennikarzy śledczych i aktywistów obywatelskich z siedzibą w Wielkiej Brytanii. A także ukraińscy wolontariusze.

Przypomnijmy więc fakty [teksty z „Tygodnika” o samolocie MH17 są dostępne na stronie: powszech.net/mh17 – red.].

Pierwsza rekonstrukcja przebiegu zbrodni, skupiająca się na pytaniu „kto?” (i zostawiająca na boku pytanie „dlaczego?”), pojawiła się już w listopadzie 2014 r. Jej autorem była grupa Bellingcat. Analizując materiały ogólnodostępne – zwłaszcza zdjęcia i filmy z internetu, w tym ze stron rosyjskich (jak portal VKontakte, rosyjski odpowiednik Facebooka, gdzie rosyjscy żołnierze „delegowani” do Donbasu chętnie udostępniali zdjęcia i filmy) – wykazali oni, że MH17 został zestrzelony przez Buk, który pod Donieck trafił z Kurska, z 53. Brygady Obrony Przeciwlotniczej Armii Rosyjskiej. Opuścił Kursk 23 czerwca, by 17 lipca zjawić się pod Donieckiem. Jej przejazd udało się udokumentować niemal godzina po godzinie: był tak egzotyczny, że uwieczniało go, zwykle komórkami, wielu zwykłych ludzi. Także gdy Buk wracał do Rosji – zaraz po tym, jak stało się wiadomym, co zestrzelono.

Dodajmy, że grupa Bellingcat zajmowała się także rekonstruowaniem – również na podstawie materiałów z internetu – np. ataków chemicznych w Syrii. Jej metoda to mrówcza praca: zbieranie w sieci wszelkich materiałów, zwłaszcza z mediów społecznościowych, porównywanie ze zdjęciami satelitarnymi i bazami danych, analiza detali itd. To z takiej masy puzzli powstała rekonstrukcja zbrodni nad Donbasem.

Zbrodnia bez sądu

Rok później, jesienią 2015 r., pojawił się raport międzynarodowego zespołu, który pracuje pod kierunkiem Holandii. Wśród dowodów, na które powoływali się śledczy, była analiza fragmentów wraku (dowiodła, że MH17 zniszczyła rakieta z Buka) i nagrania rozmów telefonicznych – przechwycone przez wywiady zachodnie i ukraiński – które tego dnia prowadzili rosyjscy dowódcy w Donbasie. Raport nie przesądzał, czy Buka dostarczyła Rosja; śledczy sugerowali za to, że rosyjscy wojskowi szkolili członków „sił zbrojnych” tzw. Donieckiej Republiki w jego obsłudze.

Ale Ukrainiec Wasyl, który 30 lat temu służył jako operator na Buku, jest przekonany, że tymi, którzy 17 lipca 2014 r. wystrzelili rakietę, nie mogli być lokalni separatyści lub ochotnicy z Rosji, których wielu przybyło do Donbasu, by zabijać „faszystowskich ukropów” (jak rosyjska propaganda nazywała ukraińskich żołnierzy).

– Buk to zbyt precyzyjny sprzęt, by mogli go obsługiwać amatorzy. Mnie szkolili dwa lata. Nasz dowódca, zanim objął stanowisko, szkolił się kilka razy dłużej. Jestem przekonany, że obsługę Buka w Donbasie tworzyli kadrowi żołnierze armii rosyjskiej – przekonuje Wasyl.

Dwa lata temu, jeszcze przed pierwszą rocznicą, Holandia, Australia i Malezja złożyły w ONZ wniosek o powołanie międzynarodowego trybunału, który osądziłby zbrodnię. Do dziś wniosek nie przeszedł. Blokuje go Rosja, mająca prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa – choć Kreml od początku twierdzi, że nie ma nic wspólnego z tragedią, i przedstawia swoje wersje (wedle których MH17 miał zestrzelić np. ukraiński myśliwiec). Zirytowana rosyjską obstrukcją, międzynarodowa grupa w lipcu tego roku podała, że proces podejrzanych (ustalono nazwiska około stu osób, które miały przyczynić się do zbrodni) odbędzie się przed holenderskim sądem.

Oczywista oczywistość?

Wróćmy jednak do dwóch kluczowych kwestii, gdy idzie o zbrodnię popełnioną na niebie nad Donbasem: kto i dlaczego.

Napotykamy tu na frapującą (i na pozór trudną do wyjaśnienia) dysproporcję.

Oto w ciągu minionych trzech lat ludzie szukający prawdy o MH17 koncentrowali się na wyjaśnieniu i dowiedzeniu tego, kto strzelił i kto odpowiada za to, że rosyjski Buk znalazł się na terenie Ukrainy. I to się udało (nawet jeśli spornym może pozostawać to, czy na końcu guzik nacisnął rosyjski operator, czy też lokalny separatysta – choć to drugie wydaje się mało realne).

Tak czy inaczej – kwestia sprawstwa jest udokumentowana. Natomiast, co może wydać się zdumiewające, mało kto – albo inaczej: mało kto na Zachodzie – szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego w ogóle wystrzelona została rakieta, która zniszczyła boeing MH17.

Patrząc już nie tylko z prawnokarnego, lecz także z politycznego punktu widzenia (w tym z punktu widzenia samych Rosjan i tamtejszych relacji władza–obywatel), jest to kwestia równie istotna. A może nawet bardziej.

Tymczasem powszechnie, szybko i łatwo (zbyt łatwo?) przyjęto wersję – traktując ją jak oczywistość – że Rosjanie, którzy odpalili rakietę, po prostu się pomylili: że zamierzali zestrzelić ukraiński samolot wojskowy (transportowiec An-26), ale omyłkowo trafili w samolot pasażerski.

„Kto” przykrywa „dlaczego”

Dowodem mającym potwierdzać taką wersję miały być nagrania rozmów rosyjskich dowódców. A także informacje, jakie pojawiły się już tego dnia wieczorem w rosyjskich mediach. Np. na kanale telewizyjnym LifeNews, wtedy czołowym medium na froncie rosyjskiej „wojny informacyjnej” (internet nie zapomina: zapisy omawianych audycji są dostępne w sieci).

I tak, 17 lipca 2014 r. w wiadomościach LifeNews z godziny 19 czasu moskiewskiego pojawia się news, że „pospolite ruszenie” z Donbasu zestrzeliło ukraiński An-26. Newsa ilustrują nagrania, ale robione z oddali: widać słupy dymu z miejsca, gdzie spadł samolot. Natomiast w wiadomościach z godziny 20 spikerka podaje, że nad Donbasem rozbił się malezyjski samolot pasażerski. Młoda dziewczyna jest wyraźnie pogubiona i ma kłopot z tym, jak interpretować tę wiadomość. Z pomocą przychodzi jej korespondent LifeNews obecny na miejscu. Zapewnia, że sprawcami muszą być Ukraińcy, bo „donbascy powstańcy” nie mają odpowiedniego sprzętu przeciwlotniczego (choć z wiadomości nadanych godzinę wcześniej wynikało, że mają – skoro mieli zniszczyć An-26).

Podobny schemat można było zaobserwować na oficjalnym profilu Igora Girkina, pułkownika rosyjskich służb i dowódcy wojskowego tzw. Donieckiej Republiki. W serwisie VKontakte Girkin podał, że „powstańcy” zniszczyli ukraiński samolot – aby wkrótce usunąć tę wiadomość (ale nie dość szybko, by nie mogło to zostać udokumentowane).

Te przedwczesne pochwały „donbaskich powstańców” i sukcesu, jakim miało być zniszczenie An-26, stały się już wtedy, na początku szukania winnych, koronną poszlaką przemawiającą za tym, że rakietę wystrzelili Rosjanie.

Jednak – patrząc dziś z perspektywy nie tego, „kto strzelił”, lecz „dlaczego strzelił” – to jakże oczywiste wówczas wskazanie na rosyjskie sprawstwo mogło przyczynić się nie do wyjaśnienia, lecz zaciemnienia drugiej kwestii: dlaczego w ogóle rosyjska rakieta poleciała w kierunku MH17.

Ujmując problem inaczej: czy rzeczywiście Rosjanie z obsługi Buka zestrzelili malezyjski boeing dlatego, że wzięli go za ukraińskiego An-26?

An-26 to maszyna kilka razy mniejsza od boeinga 777 (gdy idzie o wielkość, tj. długość i rozpiętość skrzydeł), a także kilkanaście razy od niego lżejsza. Wasyl, były operator Buka, twierdzi, że między tymi dwoma samolotami jest wyraźna różnica na ekranach, przed którymi siedzą żołnierze z obsługi, naprowadzający rakietę na cel. Jeśli zaś taka pomyłka nie była technicznie możliwa – to może ci, którzy odpalili rakietę, celowali nie w domniemany ukraiński transportowiec, lecz właśnie w samolot pasażerski?

A jeśli w pasażerski, to w który?

Jak twierdzi Ołeh, ukraiński wolontariusz, 17 lipca 2014 r. nad Donbasem leciały blisko siebie dwa samoloty pasażerskie. Jednym z nich był MH17. A ten drugi?

Dwa samoloty?

Ołeh to zmienione imię. Także on prosi, by nie podawać personaliów. W swoim mieście jest znany, bo to człowiek instytucja. Zajmuje się, jak to ukraińscy wolontariusze, wszystkim tym, czym akurat trzeba się zająć: od lokalnych „schematów korupcyjnych” po wsparcie dla Donbasu. Gdyby startował do parlamentu (wybory są w 2018 r.), w swoim okręgu jednomandatowym pewnie miałby sporą szansę. Ludzie poszliby za nim nie tylko dla jego zasług. Także dlatego, że Ołeh jest wiarygodny i transparentny. Cechy pożądane i rzadkie w tutejszej polityce. Ale on nie wystartuje. Nie chce, by polityka go „przemieliła”, jak „przemieliła” wielu z tych, którzy zostali posłami po Majdanie.

Tak mówi. Jego przyjaciele przytakują. Pozostańmy więc przy przybranym imieniu. Oraz przy temacie MH17.

Ołeh sięga po laptop. Szuka nagrań z 2014 r., z mediów ukraińskich i rosyjskich. Mówi: – Tamtego dnia nad Donbasem, niemal w tym samym czasie i na podobnej wysokości 10 km, leciały dwa samoloty pasażerskie: malezyjski, z Amsterdamu do Kuala Lumpur i rosyjski, maszyna Aerofłotu z Moskwy do Larnaki na ­Cyprze. Uważam, że załoga Buka się pomyliła. Ale to była inna pomyłka niż ta, którą zwykło się przyjmować za oczywistość. Sądzę, że oni dostali rozkaz, aby zestrzelić samolot rosyjski, lecz omyłkowo zestrzelili malezyjski.

Jaki miałby być tego cel? Ołeh: – To stara metoda totalitarna, nazistowska i sowiecka. Znasz sprawę prowokacji gliwickiej?

Przypomnijmy: 31 sierpnia 1939 r. niemiecka grupa dywersyjna, udająca Polaków, zaatakowała radiostację w niemieckich Gliwicach. Nadali wezwanie do powstania przeciw Niemcom na Śląsku. Niemal nikt go nie słyszał, ale nie było to istotne. Ważne było, że powstał pretekst: następnego dnia Hitler powiedział, że atak na Polskę to odpowiedź na polską agresję.

Mniej znana jest sprawa fińska. Aby stworzyć pretekst do ataku na Finlandię, pod koniec listopada 1939 r. artyleria Armii Czerwonej ostrzelała własne terytorium, w tym nadgraniczne wioski. Następnego dnia Stalin mógł powiedzieć swoim obywatelom i światu, że atak na Finlandię to obrona przed agresją. Tak zaczęła się sowiecko-fińska „wojna zimowa”.

Czy tak to miało się odbyć w Donbasie?

Nieudana prowokacja?

Wtedy, w lipcu 2014 r., siły ukraińskie – głównie oddziały ochotnicze, wspierane przez grupy bojowe armii ukraińskiej (formowane chaotycznie i w pośpiechu ze sprzętu i ludzi, jacy akurat byli do dyspozycji) – prowadziły skuteczną kontrofensywę, odzyskując kolejne miejscowości w Donbasie. Wydawało się, że putinowski projekt „Noworosji” za chwilę upadnie. Armia rosyjska koncentrowała wtedy nad granicą duże siły: kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Oficjalnie prowadziła ćwiczenia.

Ołeh: – Uważam, że zestrzelenie rosyjskiego samolotu miało być pretekstem dla Putina, by mógł otwarcie wprowadzić swoje wojska na Ukrainę. Uzasadniając to tym, że skoro Ukraińcy zabili rosyjskich obywateli, to Rosja nie ma wyjścia i musi interweniować. Siłami, jakie mieli, Rosjanie mogli rozbić nasze wojska, zająć cały Donbas i pójść nawet do Kijowa. Zanim na Zachodzie ktoś by się otrząsnął i zaczął pytać, jak było naprawdę, byłoby po wszystkim. A w Kijowie mógłby na nowo urzędować Wiktor Janukowycz. Ten sam, który wcześniej osobiście prosił przecież Putina o bratnią interwencję wojskową.

Ani tamtego 17 lipca 2014 r., ani w kolejnych dniach armia rosyjska nie zaczęła otwartej ofensywy przeciw Ukrainie.

Owszem, miesiąc później, w ostatniej dekadzie sierpnia, wojska rosyjskie przekroczyły granicę pod Iłowajskiem i Ługańskiem, by ratować „Noworosję”. Lecz uczyniły to ograniczoną siłą (choć wystarczającą, by zatrzymać i odrzucić Ukraińców). A także nieoficjalnie – mimo że żołnierze ginęli i szli do niewoli (zdjęcia trupów i jeńców trafiały do sieci), Kreml twierdził, że wojsk Federacji Rosyjskiej na Ukrainie nie ma. Ukraiński czarny humor szybko ukuł określenie dla tych oficjalnie nieobecnych żołnierzy: „ichtamniety” (od kremlowskiej mantry „ich tam niet” – ich tam nie ma).

Dziś Iłowajsk jest dla Ukraińców traumą. Jednak Kreml nie wykorzystał wtedy sytuacji militarnie. Taktycznego zwycięstwa nad Ukraińcami nie przekuł w zwycięstwo strategiczne. Wojska rosyjskie nie poszły naprzód, nie skorzystały z tego, że na sporym odcinku ukraiński front poszedł w rozsypkę. Zostały w Donbasie (kilka miesięcy później to one przesądzą o kolejnej ukraińskiej klęsce, pod Debalcewem). Ich obecność gwarantowała tam przede wszystkim rosyjskie status quo. Aż tyle – albo, jak kto woli, tylko tyle.

Teoria (nadal) poszlakowa

Ołeh i Wasyl nie są odosobnieni. Wielu na Ukrainie jest przekonanych, że taka prowokacja była planowana.

Wtedy, na początku sierpnia 2014 r., Wałentyn Naływajczenko, ówczesny dyrektor SBU (ukraińskiego kontrwywiadu), zwołał konferencję prasową, na której przedstawił tę teorię. Pokazał wykresy obrazujące trasy lotu obu samolotów. Postawił też hipotezę, że Rosjanie z Buka mogli dostać rozkaz, by zająć pozycję koło miejscowości Pierwomajskoje na zachód od Doniecka. Ale nie znając terenu, omyłkowo ustawili wyrzutnię obok innej miejscowości o identycznej nazwie na wschód od miasta. Samolot Aerofłotu leciał nad tą pierwszą, boeing MH17 nad drugą. Gdyby to rosyjska maszyna została zestrzelona, jej szczątki spadłyby po ukraińskiej stronie frontu – to mogło uprawdopodobnić wersję, że zniszczyli ją Ukraińcy.

To (tylko) kolejna poszlaka.

Niewinni za niewinnych?

O konferencji Naływajczenki informowały ukraińskie media. Potem w kraju sprawa przycichła. Czy Ukraińcy nie drążyli tematu, bo wystarczało im, że świat i tak coraz bardziej przekonuje się o rosyjskim sprawstwie? A po Krymie i Iłowajsku, po kolejnych latach wojny, po dziesiątkach tysięcy zabitych i rannych, po licznych aktach rosyjskiej dywersji i „terroru państwowego”, Ukraińcom nie trzeba było udowadniać, jaka jest putinowska Rosja.

Na Zachodzie teoria o nieudanej prowokacji w ogóle się nie przebiła. Nie podjęły jej rządy ani aktywiści. Być może wydała się zbyt fantastyczna. Zabrakło mocniejszych przesłanek. Być może wystąpienie Naływajczenki potraktowano jako element ukraińskiej „wojny informacyjnej”.

Poza tym, dla Zachodu kluczowa była i jest kwestia sprawców oraz ich osądzenia.

Inaczej niż przy pytaniu „kto”, przy pytaniu „dlaczego” brakuje więc dowodów. Okazuje się, że prościej – co nie znaczy, że prosto – było dowieść, kto strzelił, niż ustalić, jakie były motywacje tych, którzy strzelili, i tych, którzy wydawali rozkazy.

Brakuje też świadków. Świadkami mogliby być ci, którzy strzelili: mogliby powiedzieć, w co celowali.

Ołeh: – Myślę, że ich już dawno zakopali. A potem zakopali tych, którzy ich zakopywali. Tak to funkcjonowało kiedyś w Sowietach i dziś w Rosji.

Wasyl: – Jestem przekonany, że tego dnia Rosjanie się pomylili i zamiast własnego samolotu pasażerskiego zestrzelili malezyjski. Dla mnie to znak, że Bóg czuwał nad Ukrainą.

Gdy Wasyl wyrzuca z siebie te słowa, przy stole zapada niezręczna cisza. Bo jakże to: dowodem na to, iż Opatrzność czuwała, miałaby być śmierć jednych niewinnych w zastępstwie innych niewinnych?

– Tak, uważam, że Bóg czuwał nad nami – powtarza Wasyl, były operator systemu Buk. – Pamiętacie, co nastąpiło po prowokacji gliwickiej? To wyobraźcie sobie, co by było, gdyby Putinowi udała się prowokacja nad Donbasem.

Postscriptum

Teoria o prowokacji donbaskiej, którą opowiedzieliśmy ustami ludzi przekonanych o jej prawdziwości, może wydać się fantastyczna, jak teoria spiskowa. Nie przesądzamy, czy jest prawdziwa. Ale warto ją opowiedzieć. Nie po to, by ją podzielać. Natomiast jej żywotność i powszechność oddaje, wolno sądzić, stan świadomości części społeczeństwa Ukrainy i sposób, w jaki patrzy ono na Rosję – podczas gdy jeszcze kilka lat temu wielu Ukraińców, zwłaszcza ze wschodniej i centralnej części, miało do niej uczucia ciepłe lub neutralne.

W historii minionego wieku było wiele momentów, które do dziś są przedmiotem sporów między historykami, a czasem też politykami (gdy dotyczą polityki historycznej państw). Aby ograniczyć się do naszego regionu: wiele poważnych książek, publikowanych przez poważne wydawnictwa, napisano o tym, w jakich okolicznościach 22 czerwca 1941 r. zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka albo trzy dni później druga wojna sowiecko-fińska. Dla takich autorów jak Wiktor Suworow czy Mark Sołonin stało się to ich życiowym tematem: udowodnienie, że obaj totalitarni wodzowie gotowali się wtedy do wzajemnej agresji (i Hitler okazał się szybszy).

Tamten spór, oparty na poszlakach, a mający nie tylko wymiar historyczny, ale też polityczno-moralny, trwa do dziś. Rozstrzygnięcie znajdzie być może dopiero, gdy zmieni się Rosja i jej ustrój, gdy otworzą się jej archiwa. Być może wtedy będzie można stwierdzić również, czy rację mają ukraińscy zwolennicy teorii o „donbaskiej prowokacji gliwickiej”.

Teorii, która dziś musi pozostać w sferze domniemań.©℗

Autor dziękuje Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej za stypendium, dzięki któremu możliwe było sfinansowanie podróży na Ukrainę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2017