Jak napisać Harry’ego Pottera

Geniusz J.K. Rowling polegał na tym, że olbrzymie bogactwo stworzonego świata pozwoliła nam podejrzeć jedynie przez dziurkę od klucza. Przez Hogwart.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

Daniel Radcliffe w filmie „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” w reżyserii Chrisa Columbusa z 2001 r. / SUNSETBOX / MATERIAŁY PRASOWE
Daniel Radcliffe w filmie „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” w reżyserii Chrisa Columbusa z 2001 r. / SUNSETBOX / MATERIAŁY PRASOWE

Dwadzieścia lat mija właśnie od momentu, gdy po raz pierwszy rozbrzmiały po polsku słowa o państwu Dursleyach spod numeru czwartego przy Privet Drive, którzy „mogli z dumą twierdzić, że są całkowicie normalni, chwała Bogu”. Dursleyowie byli „ostatnimi ludźmi, których można by posądzać o udział w czymś dziwnym lub tajemniczym, bo po prostu nie wierzyli w takie bzdury”. Coś zupełnie innego powiedzieć można o polskich czytelnikach, którzy przez ostatnie dwie dekady milionami zaglądali do dziwnego i tajemniczego świata magii, za nic mając przytyki o bzdurach, dziecinadzie i eskapizmie.

Harry Potter mieszka nad Wisłą od dwudziestu lat! To znaczy, że ukształtował już całe pokolenie. Ci, którzy sięgając po pierwszy tom byli równolatkami małego czarodzieja, dziś sami są rodzicami, nauczycielami lub pisarkami.

Ważną częścią doświadczenia pokolenia Harry’ego Pottera była fantazja o tym, że każde z nas mogłoby samo napisać tę powieść, gdyby tylko dostało szansę. Kilkoro moich dobrych znajomych jako swoje największe marzenie wymienia „napisać »Harry’ego Pottera«”, niektórzy umieścili to nawet w oficjalnych notkach biograficznych. I mam wrażenie, że nie chodzi tu o skromne „napisać coś tak dobrego, jak powieści Rowling”, a nawet „napisać drugiego »Harry’ego Pottera«”, lecz o najszczerszą fantazję o tym, by cofnąć czas i samemu napisać słowa o Dursleyach z Privet Drive.

Oto więc krótki, bardzo precyzyjny przepis na to, jakich składników i w jakich proporcjach użyć, by odtworzyć spektakularny sukces J.K. Rowling.

PRZEPIS NA „HARRY’EGO POTTERA”:
– udko czekoladowej żaby
– sto tysięcy dolarów
– całe mnóstwo drobiazgów
– miliony oddanych fanów
– coś nowego, coś starego, coś znanego, coś dziwnego
– doprawić do smaku, podawać ­wedle uznania w twardej lub miękkiej ­oprawie

Udko czekoladowej żaby

Czekoladowe żaby i fasolki wszystkich smaków, horkruksy i eliksir wielosokowy, przypominajki i wyjce. A przede wszystkim Quidditch z jego kaflami, tłuczkami, zniczem, dziwacznymi regułami i rozbudowaną historią. Oto pierwszy, kluczowy składnik naszej mikstury i sekret spektakularnego sukcesu książek o dorastającym czarodzieju.

Może i nasz racjonalny mózg przypomina co stronę, że to wszystko niemożliwe; że matematyka, fizyka i ekonomia nigdy się tutaj nie zgadzają; że trudno się połapać w gąszczu obcych nazw. A jednak na dźwięk każdego nowego słowa serce podskakuje radośnie, wołając, że ten świat jest po prostu zbyt bogaty i szczegółowy, by mógł być zmyślony. Hogwart nie znika, kiedy zamkniesz książkę. Istnieje dalej nawet wówczas, gdy nikt nie patrzy.

Sukces Rowling to kolejny dowód na skuteczność złotej zasady, o której pisałem już na tych łamach przy okazji kina superbohaterskiego, „Gwiezdnych wojen” czy twórczości Stephena Kinga. Jeżeli chcesz napisać nowego „Harry’ego Pottera”, nie możesz po prostu pisać książki – musisz tworzyć świat.

Odbiciem bogactwa postaci, potworów, zjawisk i substancji jest język stworzonego przez Rowling świata, w którym słowa poważne i złowrogie (dementorzy, Azkaban) sąsiadują z nazwami komicznymi, głupawymi czy obrzydliwymi (ropa z czyrakobulwy, q-py-blok – ang. ­u-no-poo). Rowling, absolwentka filologii francuskiej i klasycznej, w pełni wykorzystała swoją językoznawczą wiedzę i talent, łącząc je w idealnych proporcjach z wyobraźnią i poczuciem humoru.

Taki świat to fantastyczne wyzwanie dla tłumacza. Tekst z okazji 20. rocznicy publikacji polskiego przekładu byłby niekompletny bez oddania hołdu zmarłemu przed rokiem Andrzejowi Polkowskiemu. Alchemikowi języka, który wyczarował dla nas myślodsiewnię, łajnobomby, druzgotki i Zgredka. Zawsze rozważnie wybierał między oddaniem brzmienia (ang. muggle jako mugole), przekładem znaczenia (Death Eaters jako śmierciożercy) czy wymyśleniem czegoś nowego, lepiej dopasowanego do realiów polszczyzny (obraźliwe określenie mudblood przełożone jako szlama).

Być może najlepiej o kunszcie Polkowskiego świadczy jednak to, że przy całej swojej pomysłowości wiedział też doskonale, kiedy oryginału nie należy ruszać. Gdyby nie on, zamiast Hogwartu utknęlibyśmy z jakimś Kurzajkowem, jak biedni bracia Czesi i Słoweńcy (Bradavice, Bradavičarska Akademija), albo nasz Harry szukałby kameňa mudrcov w Rockforcie, jak – nie wiedzieć czemu – jego słowacki kolega.

Jednak samo bogactwo nie wystarczy, by stworzyć arcydzieło. Przeciwnie – wyobraźnia nadmiernie skłonna do rozwijania detali szybko staje się przekleństwem, o czym boleśnie przekonał się każdy, kto sięgnął kiedyś po naprawdę złą powieść fantastyczną. Nie ma nic nudniejszego niż strony zapełnione fikcyjną geografią, genealogią zmyślonych rodów i historią świata, którego losy w ogóle nas nie obchodzą.

Geniusz Rowling polegał na tym, że to olbrzymie bogactwo pozwoliła nam podejrzeć jedynie przez dziurkę od klucza. Luką do magicznego świata był Hogwart. Aż do ostatniego tomu serii przeważająca większość akcji zamknięta jest w murach tej niezwykłej szkoły. Czujemy, że ten świat jest olbrzymi właśnie dlatego, że poznaliśmy szczegółowo tylko malutki jego wycinek. Wiemy, że dalej jest więcej, i tego więcej pragniemy.

Jednak to dopiero początek przepisu na sukces. Teraz do tych wszystkich zrodzonych z wyobraźni składników trzeba dodać nieco magii zupełnie innego rodzaju.

Sto tysięcy dolarów

A dokładnie 105 tys. dolarów. Tyle trzeba dorzucić do czekoladowych żab, by zestaw egzotycznych składników zamienił się w magiczny eliksir o nieodpartym uroku. Tak przynajmniej było w przypadku „Harry’ego Pottera”.

Nikt, kto w pierwszych miesiącach po publikacji trzymał w rękach debiutancką powieść Rowling, nie podejrzewał zapewne, że właśnie obcuje z jednym z największych fenomenów literackich wszech czasów. Pracownicy niewielkiego, dziesięcioletniego zaledwie wydawnictwa Bloomsbury mocno trzymali kciuki, gdy pięćset wydrukowanych kopii trafiało na księgarniane półki. Szczęśliwie pierwszy nakład sprzedał się stosunkowo szybko, a dziś te najstarsze egzemplarze osiągają na aukcjach ceny kilkudziesięciu tysięcy funtów. Reakcje czytelników były pozytywne, recenzje pochlebne, choć byli i tacy, którzy zwracali uwagę na nieporadność autorki w pracy nad bardziej epickimi wątkami. Na półki trafiały kolejne dodruki, książka zbierała wyrazy uznania na łamach coraz większych gazet.

Wtedy właśnie książką zainteresował się wydawca zza oceanu. Nie obyło się bez pewnych warunków. Na przykład „kamień filozoficzny” w tytule zamieniono na „kamień czarodziejów”, bo dzieci ponoć nie lubią czytać o filozofach. Ostatecznie jednak Scholastic, gigant w branży literatury dziecięcej, zdecydował się za prawa do publikacji zapłacić wspomnianą kwotę 105 tys. dolarów. To znacznie więcej niż ówczesny branżowy standard. Kwota wręcz zawrotna za powieść debiutującej autorki, w dodatku w niezbyt prestiżowym wówczas segmencie literatury.

Wbrew pozorom to właśnie najbardziej czarodziejski moment całej historii o Harrym Potterze! Nic na to nie poradzimy, ale to pieniądz jest magią naszego świata. To on oddziela zwykłych, szarych mugoli od potężnych rodów czarnoksiężników, gromadzących swe wpływy przez pokolenia. To pieniądz tworzy magiczne światy, motywuje do działania łotrów i staje na przeszkodzie dobrodusznym idealistom.


Czytaj także: Joanna Olech: Podróż do Hogwartu


Wiadomość o transakcji zelektryzowała brytyjską prasę i telewizję, zapewniając Harry’emu i jego autorce gigantyczną ekspozycję medialną stanowiącą równoważność wielomilionowego ­budżetu reklamowego. Rowling, samotna matka żyjąca wcześniej z zasiłków, która spełniła swe literackie marzenie i zarobiła przy tym fortunę, stała się dla mediów bohaterką współczesnej baśni. Najlepszym dowodem na to, w co wszyscy chcielibyśmy wierzyć – że czary istnieją, a dobro zwycięża.

We fragmencie dziennika opublikowanym w „Sunday Times” w lipcu 1998 r. sama Rowling stwierdza, że to właśnie po ogłoszeniu tej decyzji „jej życie zmieniło się z dnia na dzień”. Dosłownie, bo decyzja zapadła w nocy czasu brytyjskiego, a już następnego ranka pisarkę obudził telefon. „I nie przestał dzwonić przez cały tydzień – wspomina Rowling. – Dla prasy to była historia kopciuszka. Spłukana, rozwiedziona matka pisze w kawiarni, gdy jej córeczka drzemie obok, i trafia na żyłę złota. Nigdy wcześniej nie spodziewałam się, że ktoś zainteresuje się mną osobiście. W ­najśmielszych fantazjach nie sięgałam dalej niż samo wydanie książki, a ­recenzja w porządnej gazecie to już był szczyt marzeń. Zobaczyć nagle własną twarz wyszczerzoną z pół tuzina gazet i podpisaną ­»Joanne Rowling, samotna matka bez grosza« to było doświadczenie, które zbiło mnie z tropu”,

Oczywiście nie jest tak, że w dowolny gniot wystarczy zainwestować sto tysięcy dolarów, by przemienić go w międzynarodowy bestseller, o czym zresztą wkrótce boleśnie przekonali się imitatorzy, bez opamiętania kupujący prawa do kolejnych niedoszłych młodzieżowych przebojów. Książka Rowling była wyjątkowa, a stworzony przez nią świat – urzekający. A jednak wszystko wskazuje na to, że bez magicznych stu tysięcy ani autorka, ani jej dzieło nigdy nie zmieniłyby się z kaczątka w łabędzia. Czasem po prostu potrzeba odrobiny szczęścia.

Pieniądz rodzi pieniądz. Kto ma, temu będzie dodane. W wyniku inwestycji wydawnictwa Scholastic książka Rowling sama stała się kamieniem filozoficznym zdolnym zamienić w złoto absolutnie wszystko, czego dotknie.

Całe mnóstwo drobiazgów

Od czasu owej fortunnej transakcji Harry Potter stał się Usainem Boltem literatury. Pędził przez świat ustanawiając kolejne nieprawdopodobne rekordy i wprowadzając konkurentów w osłupienie.

Nie minął jeszcze rok, a 105 tys. dolarów, jakie za prawo do amerykańskiego wydania zapłaciło Scholastic, wydawało się już nieistotne przy 1,3 mln dolarów (okrągły milion funtów), jakie Rowling dostała od wytwórni Warner Bros. za prawa do ekranizacji książki.

Jeszcze śmieszniej przedstawiają się początkowe „dobre” wyniki sprzedaży. W roku 1998, a więc zaledwie rok po pięćsetegzemplarzowym debiucie, ­Bloomsbury sprzedało 763 tys. kopii pierwszych dwóch tomów sagi o Harrym Potterze. W roku 1999 – kolejne 1,3 mln, a do tego 1,25 mln trzeciego tomu. W lipcu roku 2000 czwarty tom sagi, „Harry Potter i Czara Ognia”, sprzedał się w ponad 5 mln egzemplarzy… w dniu premiery, ustanawiając tym samym rekord wszech czasów.

Dalszą sprzedaż książek nakręcały premiery kolejnych filmów. Pierwszy z nich wszedł na ekrany w listopadzie 2001 r., wypełniając kina po brzegi i zarabiając w weekend otwarcia 93 mln dolarów. Łącznie osiem filmów (ostatni tom sagi rozbito na dwie części) przyniosło wytwórni ponad 9 mld dolarów.

Niemal drugie tyle (dane z lat ­1998–2018) przyniósł merchandising, czyli sprzedaż gadżetów ozdobionych wizerunkami postaci, miejsc czy symboli związanych z serią. Mali czarodzieje trafili na kubeczki, zeszyty i koszulki. Można sobie kupić kolekcjonerską figurkę Harry’ego (albo dowolnego trzecioplanowego bohatera) lub zbudować Hogwart z klocków Lego. Chętni mogą zjeść czekoladową żabę i jak bohaterowie powieści zbierać karty kolekcjonerskie z czarodziejami, a nawet spróbować fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta (producent zatroszczył się o realizm i w paczce obok nudnych wiśni czy cynamonu naprawdę można trafić na cukierki o smaku gluta, wymiocin czy mydła, nie polecam).

Myliłby się srogo ten, kto by myślał, że napisanie wspaniałej powieści to jedno, a rozmienianie się na drobne i sprzedaż temperówek to zupełnie co innego. Każdy sprzedany gadżet nie tylko zasilał budżet dawnej „samotnej matki bez grosza”, ale też powiększał mierzony różnymi współczynnikami sukces „Pottera”. Bogactwo powieściowego świata znalazło odzwierciedlenie w bogactwie dostępnych towarów. Każdy z nich niósł ze sobą mitologię Harry’ego Pottera, dając fanom kolejną sposobność, by choć na chwilę zagościć w ukochanym świecie.

Miliony oddanych fanów

Wszystko to możliwe było dzięki kultowi, jaki wytworzył się wokół serii. Fani wypatrywali wszelkich informacji o kolejnych przygodach bohaterów, co stworzyło niszę dla paparazzi i czarny rynek przecieków, a nawet pirackich ­przekładów.

Pamiętam, jak moja młodsza siostra, darząca język angielski pewną niechęcią, Harry’ego Pottera zaś wielką miłością, ściągnęła z internetu stworzony przez rodzimych fanów przekład jednego z tomów, bo nie mogła się doczekać oficjalnej polskiej premiery. Zakradłem się wtedy do jej komputera i dopisałem w pliku z książką rozdział o krwiożerczych mandarynkach pożerających Harry’ego i jego przyjaciół. Nie był to może dowcip najwyższych lotów, ale nie potrafię się nie uśmiechnąć, kiedy to wspominam. Fred i George, pomysłowi wynalazcy m.in. omdlejków grylażowych, lipnej różdżki i wspomnianego q-py-bloku, z pewnością byliby ze mnie dumni.

Ale to, co ja robiłem dla głupiego figla, tysiące osób na całym świecie robią z pasji. „Harry Potter” idealnie wstrzelił się w kluczowy moment rozwoju internetu i stworzył bezprecedensową kulturę fanowską, spełniającą się m.in. w tworzeniu własnych mniej lub bardziej udanych opowiadań osadzonych w ukochanym świecie.


Czytaj także: Andrzej Franaszek: Sens życia według Harry'ego Pottera


Entuzjazm fanów jest szczery i spontaniczny, co nie znaczy, że sprytnie nim nie zarządzano. Dość wspomnieć rozpoczynające się o północy uroczyste premiery kolejnych tomów, tajemnicę, jaką otoczone były szczegóły fabuły, czy monstrualne kolejki ustawiające się przed księgarniami nawet na kilka dni przed premierą. Także pod tym względem Harry Potter, choć urodzony pod koniec ubiegłego stulecia, jest niewątpliwie cudownym dzieckiem XXI wieku, bratem Apple’a czy Tesli.

Sztuka tworzenia hitów polega dziś nie tylko na pisaniu, filmowaniu, produkowaniu samochodów albo telefonów, ale też na umiejętnym zarządzaniu ową przedziwną mieszanką szaleństwa, mody i niepewności, którą Amerykanie nazywają hype. Rowling nie wychodziła wprawdzie na scenę, by zachwalać swoją nową powieść w stylu Steve’a Jobsa czy Elona Muska, ale to właśnie rytm kolejnych premier, oczekiwania i domysłów był tym, co uczyniło „Harry’ego Pottera” kultowym, przemieniając go ze zwykłej książki w symbol tożsamości i doświadczenie pokoleniowe.

Coś nowego, coś starego, coś znanego, coś dziwnego

Próbowałem policzyć, czy więcej jest rozpraw poświęconych oryginalności i nowatorstwu powieści Rowling, czy raczej tych skupiających się na odtwórczym charakterze wielu wątków i silnym ­osadzeniu w doskonale znanych, ogranych wręcz motywach. Żeby było jasne: autorzy z obydwu grup mają pełną rację.

Wygląda na to, że kolejny sekret „Harry’ego Pottera” wiąże się z wyjątkowym, doskonałym wręcz połączeniem nowego i starego. To ucieleśnienie złotej zasady designu, którą najprecyzyjniej sformułował genialny projektant Raymond Loewy. MAYA – most advanced yet ­acceptable (najbardziej zaawansowane, co ludzie przyjmą). Największy sukces, co potwierdza wiele badań, odnoszą dzieła, które wykraczają poza to, co znajome, zatrzymując się dokładnie o krok przed granicą tego, co zbyt dziwne.

Ale sprawa z „Harrym Potterem” przedstawia się jeszcze ciekawiej. Bo to nie książka, lecz seria, która dorasta wraz z czytelnikami. Oznacza to stopniowe rozbudowywanie świata i jego mitologii o coraz nowe elementy, poruszanie coraz poważniejszych problemów, ale też przyrost epickości nieco podobny do tego, jaki dokonał się między „Hobbitem” a „Władcą pierścieni” Tolkiena.

Dynamiczne połączenie nowego i starego umożliwiło Rowling bardzo ciekawy zabieg, jakim jest synteza tego, co znane, z tym, co dziwne. Wykreowany przez nią czarodziejski świat to eskapistyczna fantazja w stylu „Opowieści z Narnii”, a zarazem (a może także: przez to) rzeczywistość na wskroś brytyjska. To kolejny ważny składnik sukcesu „Pottera”. Brytyjscy czytelnicy odnajdywali w tym egzotycznym świecie swoją codzienność i własną ekscentryczność (brytyjski przedmiot dumy), przetłumaczoną na język czarów i stworów. Z kolei czytelnicy zagraniczni (w szczególności amerykańscy) w serii przygód Pottera znajdowali idealne odzwierciedlenie swojej fantazji o tym, co stereotypowo brytyjskie.

Brytyjskość „Harry’ego Pottera” realizuje się w pobocznych szczegółach, takich jak opisy mieszczańskiego życia mugoli, krytyka elitarnej klasy urzędniczej czy stosunek do zwierząt (kraj ogarów i koni), ale przenika też do samego serca opowieści. Na poziomie fabularnym „Harry Potter” to klasyczna boarding school novel – powieść o dorastaniu, przyjaźni i psotach rozgrywająca się w elitarnej szkole z internatem. Przypisanie do domów, specyficzne formy rywalizacji, rówieśniczej przemocy i solidarności, elitarne kluby i dziwaczne sporty – to wszystko rzeczywistość doskonale znana z Eaton, Harrow czy dziesiątek angielskich szkół ukrywanych pod pseudonimami lub wymyślonych na potrzeby powieści.

Pierwotnie boarding school novels to nostalgiczne opowieści o szczęśliwych szkolnych dniach, małym wszechświecie, w którym ostatecznie wszystko kończy się dobrze. Dlatego właśnie, przynajmniej na początku serii, rywalizacja z Draco Malfoyem i jego bandą ze Slytherinu jest długo ważniejsza i bardziej pasjonująca niż walka ze złowrogim cieniem czarnoksiężnika Voldemorta. Wynik meczu quidditcha interesuje nas bardziej niż tytułowy kamień filozoficzny.

Ale „Harry Potter” to seria powieści o dojrzewaniu, która sama dojrzewa. Punkt przełomowy można wskazać bardzo dokładnie. To sam środek czwartego tomu (a zarazem środek serii). Moment, gdy jako czytelnicy uświadamiamy sobie, że nie ma znaczenia, kto wygra słynny Turniej Trójmagiczny między szkołami magii, bo gra toczy się o znacznie wyższą stawkę. Od tego momentu historia przybiera coraz mroczniejsze tony. Szkolna opowieść traci swą niewinność.

To samo w historii literatury brytyjskiej dzieje się z boarding school novels jako gatunkiem, który stopniowo zaczyna opowiadać o coraz poważniejszych problemach. Szkoła staje się tylko sceną, a mundurek – kostiumem. Właściwym tematem zaś okazują się krew, rodzinne sekrety, silna klasowość i dziedziczenie statusu.

Wiem, że to na pierwszy rzut oka pomysł dziwny, wręcz perwersyjny, ale „Harry’ego Pottera” warto zestawić z innym bardzo brytyjskim fenomenem literackim ostatnich lat – serią mikropowieści Edwarda St Aubyna, których bohaterem jest Patrick Melrose. Mamy tam niewątpliwie do czynienia z innym rodzajem opowieści. A jednak motyw traumy z dzieciństwa jako brzemienia, które naznacza nas blizną na całe życie, a także dziwny eskapizm sprawiły, że w Patricku widziałem zawsze dziwną, złowrogą karykaturę Harry’ego w świecie, w którym jedyną dostępną magią jest heroina.

Związki „Harry’ego Pottera” z brytyjską (i nie tylko) szkołą sięgają jeszcze o poziom głębiej. Powieści Rowling w wyjątkowych proporcjach łączą pochwałę edukacji opartej na przyjaźni, odwadze i wyobraźni oraz krytykę bezdusznego modelu podporządkowanego standaryzacji. To nie przypadek, że Przemysław Staroń, nauczyciel roku 2018 i jeden z najbardziej entuzjastycznych oddolnych reformatorów polskiej edukacji, przy każdej okazji podkreśla swoje przywiązanie do ideałów Hogwartu. Podobnych mu nauczycieli są dziś pewnie w Polsce i na świecie tysiące.

Oto jest prawdziwy Zakon Feniksa, który w powieści Rowling odnalazł nieoczekiwany pokoleniowy manifest. Dumbledore, charyzmatyczny dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa, to dla nas symbol pomysłowości, nadziei, ale też oporu przeciw Ministerstwu Magii, które jest zinfiltrowane nie tylko przez bezdusznych śmierciożerców, ale również przez złowrogie siły testowania i punktozy.

Podsumowanie

Wiecie już zatem, co robić, jeżeli, jak Hermiona, przyjaciółka Harry’ego, dysponujecie zmieniaczem czasu. Albo jeżeli pewnego dnia, jak bohater filmu „Yesterday”, po prostu obudzicie się w równoległym świecie, w którym „Harry’ego Pottera” nigdy nie napisano.

Przedstawiona tu szczegółowa formuła nie przyda się natomiast z pewnością do odtworzenia powieści w sytuacji, gdyby zawieruszyły się gdzieś wszystkie istniejące egzemplarze.

Po pierwsze – jest ich dobrze ponad 500 mln, więc musiałby to być feralny zbieg okoliczności. Po drugie, nawet gdy zagubią się wszystkie książki, zostają nam jeszcze filmy, komiksy, gry komputerowe, zestawy Lego i breloczki, z których z pewnością uda się odtworzyć literacki pierwowzór. Po trzecie i najważniejsze, Harry Potter jest trwale wyryty w sercach milionów czytelniczek i czytelników na całym świecie.

Nie ma zaklęcia dość potężnego, by go stamtąd wymazać! ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020