ISISSTAN, KURDYSTAN, SZYISTAN

Islamiści proklamują państwo islamskie. Powstanie własnego mogą lada chwila ogłosić Kurdowie. Szyickie władze w Bagdadzie kontrolują już tylko część kraju. W Iraku zaczyna się nowa epoka.

06.07.2014

Czyta się kilka minut

Irakijczycy uciekają z Tal Afar – miasta w północnym Iraku zajętego przez islamistów po ciężkich walkach z armią rządową, 17 czerwca 2014 r. / Fot. AP / EAST NEWS
Irakijczycy uciekają z Tal Afar – miasta w północnym Iraku zajętego przez islamistów po ciężkich walkach z armią rządową, 17 czerwca 2014 r. / Fot. AP / EAST NEWS

Była niedziela wieczorem, gdy islamscy ekstremiści z ISIS zdobyli Tal Afar. Miasto w północnym Iraku, położone strategicznie między Mosulem i granicą z Syrią, trzymało się przez wiele dni. Ale w końcu nawet on, Abu Walid – legendarny tutaj dowódca wojsk wiernych rządowi w Bagdadzie – musiał uznać swoją porażkę. Wraz z pozostałymi mu żołnierzami opuścił Tal Afar i wycofał się do Sindżaru, na tereny kontrolowane już przez Kurdów. Tam „Lew Malikiego”, jak nazywały go dotąd media bliskie premierowi Nuriemu al-Malikiemu, oddał siebie i swoich ludzi w ręce kurdyjskich bojowników, peszmergów.

To, co pod koniec czerwca stało się w Tal Afar, na historycznej nizinie Niniwa, można też ująć inaczej: oto cofający się przed ISIS iraccy żołnierze, podlegający szyickiemu rządowi centralnemu, złożyli broń przed siłami zbrojnymi Kurdystanu.

W ten sposób w Iraku zaczęła się nowa epoka. Rząd w Bagdadzie utracił całkowicie kontrolę nad północnymi i północno-zachodnimi obszarami kraju, mniej więcej na północ od Tikritu i Kirkuku. Na tym terenie są teraz dwa parapaństwa. Z jednej strony iracki Kurdystan: formalnie od ponad dekady pozostający autonomiczną częścią Iraku, faktycznie będący już prawie państwem, z własnymi władzami i armią (peszmergów). A z drugiej strony: „Isisstan” – wielkie obszary Iraku i Syrii, kontrolowane przez islamistów z organizacji ISIS oraz, w irackiej części, przez wspierające ISIS milicje wywodzące się z sunnickiej mniejszości w Iraku. Pod władzą Bagdadu pozostaje tylko stolica i „Szyistan”: tereny zamieszkane w większości przez szyitów.

Ostatni posterunek

– Dalej nie jedziemy. Tam zaczyna się już teren „Daash” – kurdyjski oficer z jednostki specjalnej „Zerevani” zatrzymuje nasz konwój. „Daash” to arabski skrót tego, co po angielsku określa się dziś mianem ISIS: organizacji „Islamskie Państwo w Iraku i (Wielkiej) Syrii”.

W towarzystwie i pod ochroną kurdyjskich żołnierzy z tej elitarnej jednostki („Zerevani” to po kurdyjsku „Strażnicy”) dotarliśmy do Tal Kayf. Gdybyśmy pojechali jeszcze jakieś 20 kilometrów na południe, dotarlibyśmy do centrum Mosulu – stolicy prowincji Niniwa i drugiego co do wielkości miasta Iraku, które jeszcze kilka lat temu liczyło, wraz z rozległymi przedmieściami, prawie trzy miliony mieszkańców.

Ale dalej nie pojedziemy. Tutaj, w Tal Kayf, są ostatnie stanowiska, ostatnie kurdyjskie posterunki. Za nami leży pagórkowaty krajobraz, przed nami nizina wokół Mosulu. Ściśle rzecz biorąc, pierwsze przedmieście tej rozległej metropolii zaczyna się już tutaj, kilkaset metrów dalej. Ekstremistów z ISIS nie widać. – Nie podchodzą do naszych stanowisk – mówi oficer. Ale Kurdowie wiedzą, że ludzie z ISIS umocnili tam swoje pozycje, pobudowali gniazda karabinów maszynowych. Na wszelki wypadek, gdyby Kurdowie próbowali posunąć się dalej na południe.

Jesteśmy może od dwóch minut na tym ostatnim posterunku, gdy jeden z żołnierzy czuwających na wysuniętych stanowiskach wraca i pokazuje dowódcy swój telefon komórkowy. W nim – lakoniczna wiadomość tekstowa, która przyszła z drugiej strony: „Uwaga, oni obsadzają właśnie stanowiska”. Napięcie gwałtownie rośnie, ale za chwilę znów jest spokojnie. Ludzie z ISIS nie otworzyli dotąd ognia do Kurdów, Kurdowie nie strzelali do ludzi z ISIS. Ale dziennikarze powinni się stąd zabierać, decyduje oficer „Strażników”.

Terroryści czy rebelianci?

Gdy na początku czerwca ludzie z ISIS i wspierający ich sunnici zajęli nagle Mosul, iraccy Kurdowie postanowili wykorzystać sytuację: kurdyjskie oddziały rozpoczęły marsz na południe, aby stworzyć fakty dokonane – opanować tereny na północ i na wschód od Mosulu, do których Kurdowie od dawna zgłaszali roszczenia.

Dziś Tal Kayf i otaczające je tereny, na których mieszka dużo chrześcijan i innych irackich mniejszości, jest w rękach peszmergów, kurdyjskich bojowników-żołnierzy. – I tak zostanie, nigdzie się stąd nie wybieramy – mówi generał Sefer Ahmed, dowódca sił kurdyjskich w Tal Kayf. Jego słowa zdają się potwierdzać ochotnicy, którzy zgłaszają się do sztabu. Na przykład starszy mężczyzna w tradycyjnym stroju, który przez pierś przewiesił sobie pasy na amunicję, sprawiające cokolwiek muzealne wrażenie. – Ta ziemia należy do Kurdystanu – mówi starzec. Wprawdzie on sam miałby pewnie kłopot nawet z przebiegnięciem kilkuset kroków, nie mówiąc już o udziale w walce. Ale także inni mężczyźni-ochotnicy są poważni i zdecydowani. – Chyba Amerykanie musieliby nas zbombardować, żebyśmy się stąd wycofali – mówi kurdyjski generał.

Jednak Amerykanie nie zamierzają na razie nikogo bombardować. A tym bardziej Kurdów, którzy przez prawie dekadę obecności militarnej USA w Iraku byli ich faktycznymi sojusznikami. Zresztą jak dotąd prezydent Obama nie wydał nawet rozkazu, by lotnictwo USA wsparło rząd w Bagdadzie nalotami na pozycje ISIS. Obama boi się, nie bez racji, aby amerykańskie samoloty nie zostały sprowadzone do roli „lotnictwa szyitów”. I uzależnia pomoc wojskową od tego, czy w Bagdadzie powstanie nowy rząd jedności, reprezentujący nie tylko szyitów (jak teraz), ale także sunnitów i Kurdów. I to, najlepiej, bez premiera-szyity Malikiego, którego ośmioletnie rządy podzieliły kraj i walnie doprowadziły do obecnej katastrofy. Problem w tym, że Maliki nie zamierza ustępować, a rząd jedności – choćby nawet tylko szyicko-kurdyjski – to mrzonka. Od tamtej niedzieli wieczorem iracka rzeczywistość wygląda już inaczej.

Zresztą można się było spodziewać, że Kurdowie wykorzystają okazję. Gdyby nic nie zrobili, gdyby nie zajęli tych terenów, to – wobec całkowitego wycofania się armii i policji – zajęłaby je ISIS. Jeśli coś może zaskakiwać – tutaj, na miejscu – to sposób, w jaki kurdyjski generał mówi o ISIS. A mówi całkiem inaczej niż rząd centralny w Bagdadzie. – ISIS to nie tylko terroryści i bandyci – uważa generał. I potwierdza to, co powtarzają dziesiątki uchodźców, którzy w tych dniach opuścili teren zajęty przez islamistów: rzekoma banda morderców zostawia mieszkańców Mosulu w spokoju, miasto żyje niemal normalnym życiem.

– Przez dziesięć lat nagromadziło się mnóstwo frustracji wobec rządu centralnego, z powodu aresztowań, gwałtów i tortur, za którymi stał ten rząd. Teraz to wszystko eksplodowało – mówi Sefer Ahmed. Zamiast o „terrorystach”, generał mówi chętniej o „rebeliantach” (podobnie zresztą mówi wielu uchodźców). Są to głównie, jak twierdzi, ludzie miejscowi. – To, co właśnie widzimy, to sunnicka intifada. Sunnickie powstanie przeciw Bagdadowi – uważa Sefer Ahmed.

Nowi wygnańcy

Dwa słowa. Tylko dwa słowa wysyczał zamaskowany człowiek, ale Umm Kasem wiedziała, że dla niej mogą one oznaczać wyrok śmierci. Dwa słowa: „Wynoś się!”. Kiedyś, kilka lat temu, Umm Kasem – szyitka, która wyszła za mąż za sunnitę – już raz usłyszała te same słowa. Wtedy miała jeszcze nadzieję, że sąsiedzi ich ochronią. Teraz nie mieli nadziei: Umm Kasem i jej mąż-sunnita spakowali najbardziej potrzebne rzeczy do kilku plastikowych worków i wraz z dwojgiem dzieci dołączyli do fali uchodźców.

Zwycięski marsz ISIS i sunnickich rebeliantów – oraz z drugiej strony naloty, którymi wojska rządowe nękają tereny opanowane przez ISIS – wywołały w Iraku kolejną wielką ucieczkę. Tylko na tereny kontrolowane przez Kurdów, uchodzące za bezpieczne, uciekły dziesiątki tysięcy ludzi. W sumie liczbę tych, którzy opuścili swoje domy od momentu zajęcia Mosulu przez ISIS, ocenia się na kilkaset tysięcy ludzi. ONZ szacuje liczbę nowych uchodźców na 650 tys. Tym samym liczba „wewnętrznych wygnańców” w Iraku przekroczyła już milion. Tylko z zachodnioirackiej prowincji Anbar, gdzie walki między armią rządową a rebeliantami trwają już od pół roku, uciekło pół miliona ludzi.

Umm Kasem i jej rodzina uciekali przez jeden dzień i dwie noce – tyle czasu zajęło im pokonanie może 200 km, dzielących Beiji pod Tikritem od Khazer w północnym Iraku. Opowiadają, że minibus, którym jechali, musiał się często zatrzymywać, a pasażerowie musieli szukać schronienia na poboczu przed nalotami armii irackiej. – Z jednej strony atakuje nas ISIS, a z drugiej rząd – mówi 38-letnia Irakijka. – Nie chcemy ani jednych, ani drugich.

Tutaj, w Khazer – 40 km na zachód od Erbilu, stolicy irackiego Kurdystanu – w niewielkim miasteczku namiotowym zakwaterowano 1,5 tys. uciekinierów: mężczyzn, kobiet i dzieci. To jeden z wielu takich obozów, które powstały na terenach kontrolowanych przez Kurdów. W wielu miejscowościach uchodźców umieszczono w szkołach i innych budynkach publicznych. Ilu dokładnie ich jest, nie wie nikt. Lokalne władze, ONZ i organizacje humanitarne ledwo radzą sobie z udzieleniem im niezbędnej pomocy, a co dopiero z ujęciem ich w jakieś statystyki. A że ofensywa ISIS i kontrofensywa armii trwają, nowi uchodźcy ruszają w drogę z kolejnych miejscowości.

„To wojna religijna”

W swoim namiocie Sana Khalid porządkuje dobytek rodziny, rozkłada go na plastikowych półkach. Dla niej, matki trojga dzieci, to już trzecia ucieczka. Osiem lat temu sunnitka Sana Khalid uciekła z Bagdadu do Samary – po tym, jak członkowie szyickiej milicji brutalnie zamordowali jej szwagra i bratanka. W Tikricie, zamieszkanym głównie przez sunnitów rodzinnym mieście byłego dyktatora Saddama Husajna, rodzina zbudowała od nowa swoją egzystencję; otworzyli nawet niewielką jadłodajnię.

Teraz, w czerwcu, Tikrit zajęli ekstremiści z ISIS i sunniccy powstańcy. Khalid mówi, że obok Irakijczyków widziała w ich szeregach także Afgańczyków i Libijczyków. Ekstremiści nie niepokoili takich rodzin jak rodzina Khalid. A nawet, jak mówi kobieta, wzywali wszystkich, aby pozostali w mieście. Jednak ona uciekła ze strachu przed atakami wojsk rządowych na Tikrit. – Jesteśmy tylko cywilami. Co my jesteśmy winni, że oni nam to robią? – mówi.

ONZ twierdzi, że od 5 czerwca do końca tego miesiąca w Iraku zginęło co najmniej tysiąc cywilów.

W walkach w prowincjach, których stolicami są Mosul, Tikrit i Bakuba, miało zginąć 757 ludzi. Zarówno ISIS, jak też siły rządowe miały dokonywać masakr. Ekstremiści rozstrzelali prawdopodobnie setki żołnierzy wziętych do niewoli. Na południe od Kirkuku zamordowali co najmniej 30 członków mniejszości turkmeńskiej (szyitów). W więzieniu w Bakubie policjanci zastrzelili 44 więźniów-sunnitów. Także śmierć co najmniej 24 więźniów w Tal Afar koło Mosulu i 60 więźniów zabitych podczas transportu idzie przypuszczalnie na konto sił rządowych.

– Szyici zabijają sunnitów, a sunnici zabijają szyitów – mówi Sana Khalid. Obok kobiety siedzi jej 7-letni syn i popłakuje. Jego 4,5-letnia siostra kuca cicho w kącie i bawi się kosmetykami matki. – To jest wojna religijna. Będzie jeszcze o wiele gorzej – mówi Khalid. Także dlatego uciekła. – Ja już przeżyłam wojnę. Nie chcę, żeby moje dzieci także musiały to przeżywać.

Pokój za wszelką cenę

Również Abu Omer uciekł z Mosulu ze strachu przez kontrofensywą rządu i przed grożącą wojną domową. Choć w Mosulu, rozłożonym po obu brzegach rzeki Tygrys, jest teraz relatywnie spokojnie. Nie eksplodują bomby ani samochody-pułapki, jak wcześniej. Większość zagranicznych dżihadystów pociągnęła dalej, twierdzi Abu Omer, z zawodu nauczyciel. A zamaskowane postacie na posterunkach drogowych to jego zdaniem Irakijczycy. Mało tego. Abu Omer twierdzi, że, sądząc po ich akcencie, są to głównie ludzie z Mosulu.

Kim są? Czego chcą? Tego nauczyciel-sunnita nie wie. Ale jest pewien, że obecny relatywny spokój to jedynie cisza przed kolejną burzą. – Rebelianci chcą zdobyć Bagdad. Na południu kraju formują się szyickie milicje. Będą się nawzajem zwalczać aż do upadłego. To nie jest moja wojna – mówi Abu Omer.

Podobnie widzi to szyitka Umm Kasem. 11 lat temu wraz z mężem-sunnitą uciekła z południowego Iraku do Bagdadu, bo szyiccy milicjanci grozili sunnitom, w tym jej mężowi. Gdy w 2006 r. także w Bagdadzie eksplodował wyznaniowy konflikt szyicko-sunnicki, małżeństwo poszukało schronienia w Beiji pod Tikritem.

– Dla męża opuściłam moją szyicką rodzinę. A teraz z kolei to mnie sunnici grożą śmiercią – mówi Umm Kasem i naciąga sobie chustę na twarz, tak daleko, że widać tylko oczy. – Chcę w końcu żyć w pokoju, obojętne, kto będzie rządzić. Ale w Iraku jest ciągle tylko wojna, wojna i jeszcze raz wojna.


Przełożył WP


INGA ROGG jest reporterką szwajcarskiego dziennika „Neue Zürcher Zeitung”, korespondentką tej gazety na Bliskim Wschodzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014