Inna powieść, niestety

Po Tygodnikowej recenzji „Zgiełku czasu” Barnesa rozpętało się środowiskowe piekło. Przeczytaliście polski przekład i wam nie przeszkadza? A nam przeszkadza!

04.12.2017

Czyta się kilka minut

Tygodnik Powszechny” zamówił u mnie szkic o Dymitrze Szostakowiczu i jego tragicznych zmaganiach z władzą – na marginesie książki Juliana Barnesa „Zgiełk czasu”, która ukazała się miesiąc temu nakładem wydawnictwa Świat Książki, w przekładzie Dominiki Lewandowskiej-Rodak. Spytałam redaktora, czy mam zrecenzować polskie tłumaczenie. Przyjęłam do wiadomości rozsądny argument, że czytelnicy są przede wszystkim zainteresowani postacią kompozytora i jego powikłanym życiorysem, który posłużył za kanwę najnowszego dzieła brytyjskiego pisarza, no i samą powieścią – jak ją Barnes pomyślał i wykonał. Jeśli wspomnieć o przekładzie, to w kilku zdaniach, na końcu, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Niech i tak będzie. Przeczytałam sumiennie oryginał i zabrałam się do wydania polskiego. Z bólem serca ograniczyłam się do stwierdzenia, że przekład jest nieporadny, a rzeczowe uzasadnienie takiego werdyktu wymaga osobnego tekstu. Dodajmy: znacznie wykraczającego poza ramy jakiejkolwiek publikacji na łamach „Tygodnika”.

Kilka godzin po publikacji artykułu rozpętała się internetowa burza, w której tłumacze, redaktorzy i tak zwani zwykli czytelnicy oskarżyli mnie w najlepszym razie o brak poczucia odpowiedzialności za słowo, w najgorszym zaś – o arogancję i translatorską zawiść. Wielu komentatorów zastrzegało się, że oryginału wprawdzie nie zna, ale przekład – jeśli pominąć drobne potknięcia – uważa za świetny. Postawiona pod ścianą postanowiłam uzasadnić swoją opinię choćby pokrótce. Nie rozsadzając ram publikacji na mojej własnej stronie, poświęconej w zasadzie zagadnieniom teatru operowego i sztuki wokalnej. I nie nadwyrężając miejsca.

Łatwo nie będzie, bo nie wiadomo, od czego zacząć. Utopić mój werdykt w powodzi szczegółów? Zwrócić uwagę, że „the idling train” to nie jest po prostu „stojący tam pociąg”, tylko pociąg stojący pod parą, co nasuwa przed oczy całkiem inny obraz dworcowego peronu w środku wojennej zawieruchy? Być może tłumacze literatury osadzonej w realiach kultury rosyjskiej nie muszą znać ani Dostojewskiego, ani Tołstoja, ani radzieckich filmów z lat 40. Wytknąć, że „Benzedrine inhaler” nie można tłumaczyć jako „inhalatora z amfetaminą”? Być może tłumacze porywający się na Barnesa nie muszą wiedzieć, co to jest benzedryna, jakie jest jej miejsce w popkulturze, jaką rolę odegrała w prozie Burroughsa, Kerouaca i Plath, w piosenkach Toma Waitsa i – last but not least – w filmach o Jamesie Bondzie. Uświadomić, że zdanie „Lęk i wstyd radośnie wzbierały w jego brzuchu” jest dość odległym i bałamutnym ekwiwalentem oryginalnego „Fear and shame swilled happily together in his stomach”? A takich potknięć są w tym przekładzie dziesiątki.

Skupię się zatem na rzeczach istotniejszych. Przede wszystkim na tym, że Lewandowska-Rodak zdradziła tekst pisarza. Napisała zupełnie inną książkę. Nie wystarczy bowiem przełożyć w miarę rzetelnie treść zawartą w prozie Barnesa. Trzeba też podjąć próbę uchwycenia jego stylu – słynnego z niejednoznaczności – obsesyjnej troski o słowo, o jego barwę i brzmienie, o miejsce w zdaniu, które niejednokrotnie przybiera postać muzycznej frazy. Wielbiciele Barnesa, którzy znają „Zgiełk czasu” tylko z wersji polskiej, dzielili się ze mną zaskoczeniem, że język tej książki jest dziwnie rzeczowy i „przezroczysty”, że przeczytali ją gładko, ale bez poczucia, iż obcują z arcydziełem. Narzekali, że tak mało w niej o muzyce Szostakowicza. Tymczasem język oryginału ani nie jest rzeczowy, ani tym bardziej przezroczysty. Mało w tej prozie o muzyce, bo ona sama jest muzyką: pełną aliteracji („four blasts of a factory siren in F sharp”), wewnętrznych rymów, posiekanych rytmów, zgrzytnięć, stuków, rozlewnych kantylen i ogłuszających wrzasków – zupełnie jak w twórczości rosyjskiego kompozytora.

I tu dochodzimy do sedna. „Zgiełk czasu” odznacza się nie tylko muzycznością języka, ale też misterną, „symfoniczną” konstrukcją, w której Barnes odwołuje się bezustannie do liczby trzy. Pisałam o tym obszerniej w tekście. W tym miejscu wrócę raz jeszcze do motta, które niewątpliwie jest kluczem do zrozumienia całości. W oryginale brzmi ono: „One to hear / One to remember / And one to drink”. Jeden jest po to, żeby słuchać, drugi po to, żeby pamiętać, trzeci po to, by pić – dlatego Rosjanie piją wódkę zawsze we trzech. W przekładzie na polski motto wygląda tak: „Jednego, coby słyszeć / Jednego, coby pamiętać / I jednego, coby wypić”. Tę zaskakującą i dość pokraczną językowo formułę tłumaczka opatrzyła podpisem „tradycyjny toast”. W tekście angielskim widnieje tylko jedno słowo: „traditional”. Bo to nie jest żaden toast. To zwięzła wykładnia idei pijackiej trójcy, która kilka stron dalej znajdzie swoją personifikację w prologu na peronie dworcowym. Jak dyskutować z przekładem, w którym nawet motto jest przekłamane?

Gdyby zagonić mnie w kąt i przypomnieć, że od kilku lat zajmuję się prawie wyłącznie krytyką operową, powinnam spuścić uszy po sobie i poprzestać na błędach związanych z dziedziną muzyki. Ale i tych jest więcej niż w bród. Tylko kogo to obchodzi? Żyjemy w kraju, gdzie inteligencja nie tylko nie wstydzi się podstawowych braków w edukacji muzycznej, ale potrafi wręcz się nimi chlubić. Być może dlatego wydawnictwa rezygnują z konsultacji merytorycznej, upatrując w niej zbędną stratę czasu i pieniędzy. Tyle że „Zgiełk czasu” jest książką o kompozytorze, i to nie byle jakim.

Póki i mnie nie pochłonie zgiełk czasu, będę protestować przeciwko tłumaczeniom, w których Szostakowicz „pierwszy raz został posadzony przed klawiszami”, jego kameralistykę interpretują tajemniczy „Borodinowie” i „muzycy z Juilliard School” (czyli odpowiednio Kwartet im. Borodina i Juilliard String Quartet), a „instrumenty dęte drewniane i dęte blaszane” (czyli drzewo i blacha) postanawiają, że będą grać głośniej „w czasie antraktu przed ślubem Katarzyny” (mowa o operze „Lady Makbet mceńskiego powiatu”; „entre’acte” oznacza w tym przypadku interludium orkiestrowe). Reszta uwag w przyszłości – jeśli kogoś interesuje drobiazgowa analiza przekładu. ©

 

Czytaj także: Dorota Kozińska na marginesie powieści Barnesa o Szostakowiczu: "Trzech potrzeba, żeby zdradzić prawdę"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017