Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zbieramy szczęki z podłogi” – napisali w mediach społecznościowych analitycy jednego z dużych polskich banków. Nie tylko dlatego, że 16,1 proc. na termometrze inflacyjnym po raz ostatni widziano w Polsce 25 lat temu, kiedy część z nich uczyła się dopiero tabliczki mnożenia. Tempo wzrostu cen niepokoi najbardziej w odniesieniu do bazy, jaką stanowi poziom inflacji z sierpnia ub. roku, kiedy wyniosła ona już 5,1 proc. Ekonomiści mieli nadzieję, że dzięki temu w sierpniu tego roku inflacja zacznie tracić wigor (prognozy mówiły najczęściej o 15,4 proc.).
Tymczasem wstępne dane pokazują, że mamy do czynienia z tempem wyższym aż o pół punktu procentowego, a to fatalnie rokuje na najbliższe miesiące. Scenariusz, w którym rok 2023 powitamy z inflacją powyżej 20 proc., wydaje się już nie tylko możliwy, ale też bardzo prawdopodobny.
W czym rzecz? W uproszczeniu wyobraźmy sobie inflację jako różnicę prędkości dwóch samochodów jadących w tym samym kierunku. Im szybciej porusza się ten wolniejszy, tym – w subiektywnym odczuciu jego pasażerów – wolniej będzie oddalać się od niego szybsze auto na sąsiednim pasie. W zeszłym roku inflacja nabrała rozpędu właśnie w trzecim kwartale. Ekonomiści liczyli więc na to, że jesienią tego roku odczyty zaczną się wreszcie spłaszczać. Tymczasem na autostradzie, jaką jest polska gospodarka, ceny nadal pędzą lewym pasem dostatecznie szybko, żeby z miesiąca na miesiąc oddalać się coraz bardziej od tych zeszłorocznych. To zaś oznacza, że jedynym efektem monetarnej kuracji szokowej NBP, który od października ub. roku praktycznie co miesiąc podnosi stopy procentowe, są coraz wyższe raty kredytów.
7 września na pierwszym powakacyjnym posiedzeniu decyzyjnym (czyli takim, na którym mogą zapaść decyzje o podwyżce stóp procentowych) zbierze się Rada Polityki Pieniężnej. W ostatnich tygodniach prezes NBP Adam Glapiński uspokajał, że zbliżamy się ku końcowi cyklu podwyżek stóp, trudno jednak pozbyć się wrażenia, że były to zapowiedzi oparte na założeniu, że jesień przyniesie upragnione hamowanie dynamiki inflacyjnej. Czy obietnica pozostanie aktualna w sytuacji, kiedy ceny rosną coraz szybciej?
Utrzymywanie „jastrzębiego” kursu przez RPP w sytuacji, kiedy od miesięcy nie przynosi to spodziewanych efektów, niemal idealnie odpowiada słynnej definicji szaleństwa przypisywanej Einsteinowi. NBP mógłby spróbować dla odmiany innych sposobów na zmniejszenie podaży pieniądza w gospodarce, choćby nakazać bankom zwiększenie poziomu rezerw, ale i to byłoby zapewne jedynie półśrodkiem, który nie przyniesie wyczekiwanego przełomu.
Na każdy miliard złotych, jaki bank centralny zdejmuje z rynku polityką monetarną, przypada dziś z grubsza 1,6-1,7 mld zł, które rząd tłoczy do gospodarki w ramach kolejnych tarcz. Czas zatem pogodzić się z myślą, że inflację pokona dopiero kryzys, który ona sama wywoła. A mówiąc dosadniej – że okupimy to zwycięstwo znaczącym spadkiem poziomu życia.