Horrendum edukacyjne

Nowa propozycja referendum to nic innego jak obietnica „powtórki z Warszawy”. W wersji ogólnopolskiej, jeszcze bardziej kosztownej i upolitycznionej. A przy tym niebezpiecznej – również dla samych pomysłodawców.

26.10.2013

Czyta się kilka minut

Przedsmak tego, co czeka nas w najbliższych tygodniach – a jeśli referendum dojdzie do skutku, w nadchodzących miesiącach – dostaliśmy w ubiegłym tygodniu. Nawet jeśli czwartkowa debata sejmowa była momentami zaskakująco merytoryczna (wypowiadali się mało znani posłowie, mający w sprawach edukacji coś do powiedzenia), najgłośniej słychać było opinie słabo związane z meritum.

Wedle jednej wersji referendum edukacyjne to ukryta akcja antyrządowa (politycy koalicji, w tym nieoceniony Stefan Niesiołowski, który w jednej z wypowiedzi sprowadził kampanię zbierania podpisów do „pudeł” przytaszczonych na ul. Wiejską), według innej – akcja obywatelska, która napotkała na swej drodze kłody podobne do tych rzucanych obywatelom przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (posłanka opozycji).

Głosowanie nad referendum ma się odbyć na następnym posiedzeniu, szansy na jego przyjęcie zwolennicy pomysłu upatrują w niestabilnej sejmowej arytmetyce, którą mogą zachwiać pojedynczy posłowie PSL i PO.

O co chodzi w projekcie referendum, którego ideę popiera dziś 63 proc. Polaków?

CZTERY RAZY „RATUJ”

Najbardziej klarowny przekaz towarzyszy sprawie wieku obowiązku szkolnego i przedszkolnego (odpowiednio dla sześciolatków i pięciolatków, zgodnie z wprowadzoną i wielokrotnie przez rząd odkładaną zmianą). Postulat Stowarzyszenia „Rzecznik Praw Rodziców” – kierowanego przez Karolinę i Tomasza Elbanowskich i głośnego dzięki akcji „Ratuj Maluchy” – które zebrało niemal milion podpisów pod referendalnym wnioskiem, jest mocno dyskusyjny – za przyspieszeniem wieku szkolnego przemawiają argumenty rozwojowe, równościowe i cywilizacyjne – trudno jednak odmówić Elbanowskim determinacji w obnażaniu słabości polskiego systemu. Podobnie jak trudno dziś znaleźć osobę zajmującą się edukacją, która obok ich doniesień o nieprzygotowanych do reformy szkołach przeszłaby obojętnie.

Na tym tle pozostałe pytania referendalne wyglądają jak wybrane na doczepkę. „Czy jesteś za przywróceniem w liceach ogólnokształcących pełnego kursu historii oraz innych przedmiotów?” – pytają wnioskodawcy, odnosząc się do wprowadzonej jeszcze przez minister Katarzynę Hall reformy liceów, zgodnie z którą kurs ogólny (w tym z historii) będzie trwał do końca pierwszej klasy, później zaś uczeń wybierze profil humanistyczny lub ścisły. W tym drugim przypadku nauka historii nie będzie się odbywała wedle tradycyjnej chronologii, ale w ramach modułowego przedmiotu „Historia i społeczeństwo”. Wprowadzone zmiany – na uwagę zasługuje też to, że dowartościowano pomijane dotąd dzieje najnowsze – nie dają się sprowadzić do sugerowanego w referendalnym pytaniu dylematu „pełny/niepełny kurs historii”.

Jeszcze większe niejasności towarzyszą kolejnemu postulatowi: likwidacji gimnazjów („Czy jesteś za stopniowym powrotem do systemu: 8 lat szkoły podstawowej + 4 lata szkoły średniej?”). To prawda: twórcy akcji „Ratuj Maluchy” podchodzą doń – przynajmniej w wypowiedziach medialnych – ostrożnie. Mówią, że potrzebna jest zmiana stopniowa, że nie chcą przewracać do góry nogami systemu. Tym bardziej dziwi czwartkowe wystąpienie sejmowe Elbanowskiego: zebrał w nim wszystkie sztandarowe stereotypy na temat gimnazjów, na czele z przekonaniem, że szkoły te stanowią siedlisko demoralizacji (powoływał się na „powszechne odczucie”, według którego gimnazjalna młodzież miałaby się niczego nie uczyć i być przez szkołę deprawowana).

Dziwi nie tylko dlatego, że alarmistyczne doniesienia na temat zgubnej wychowawczej roli gimnazjów nie znajdują potwierdzenia w statystykach szkolnej przemocy, ale też w świetle – znanych szeroko – danych międzynarodowego programu oceny umiejętności uczniów PISA. Wedle ogłaszanych co trzy lata wyników polscy uczniowie, którzy ukończyli 15. rok życia, poprawili swoje osiągi właśnie w efekcie wprowadzenia gimnazjów (w jakim stopniu badania PISA należy bezkrytycznie traktować jako miarodajne, można dyskutować – to jednak osobna dyskusja).

Wreszcie pytanie ostatnie: „Czy jesteś za ustawowym powstrzymaniem procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli?”. Choć Elbanowscy zaznaczają, że nie chodzi o zakaz likwidacji (tego nie dałoby się żadną miarą zadekretować), lecz tylko o prawne ograniczenie tego procesu, warto zadać pytanie: czy o ograniczenie skutków błędnych decyzji samorządu nie lepiej zawalczyć lokalnie? Namawiając rodziców do przejmowania wiejskich szkół? Naciskając na samorządowców, by tego nie utrudniali?

Każda podniesiona przez Elbanowskich kwestia ma swoją wagę. I każda rozmija się mniej lub bardziej z istotą problemów, które trawią edukację. Mówił o nich w Sejmie sam Elbanowski: dotyczą wychowania, przygotowania nauczycieli, bezpieczeństwa dzieci – wtórny wobec nich wydaje się dylemat, czy dziecko powinno iść do szkoły w wieku sześciu lat, czy ma przechodzić przez trzy czy tylko dwie placówki edukacyjne, i czy na etapie końcowym powinno dostawać kurs ogólny czy częściowo sprofilowany.

REFERENDALNY FESTIWAL

Co nie oznacza, że nad problemami zasygnalizowanymi przez twórców „Ratuj Maluchy” nie warto dyskutować. Pytanie tylko, po co nadawać tej dyskusji referendalną rangę? Dlaczego cały naród ma decydować w sprawach tak szczegółowych, w dodatku odnoszących się do części społeczeństwa? Dlaczego bezdzietny emeryt miałby odpowiadać na pytanie o lekcje historii w drugiej klasie liceum, a 20-letni student – rozstrzygać dylemat gotowości sześciolatka do wysiedzenia 45 minut w ławce?

Dzień przed debatą nad referendum edukacyjnym odbywała się w Sejmie inna: nad zasadami ogłaszania referendów w ogóle. Odrzucona przez posłów propozycja PiS sprowadzała się do ułatwienia procedury tak, by do przeprowadzenia referendum wystarczało zebranie miliona podpisów obywateli. Instytucja ta – argumentowali wnioskodawcy – jest w Polsce martwa, bo niemal wszystkie wnioski są utrącane przez sejmową większość.

Nawet jeśli istotnie dzieje się to zbyt automatycznie, trudniejszy do zaakceptowania byłby festiwal referendów, który mógłby się w Polsce odbyć, gdyby propozycja PiS została przyjęta. Trudno sobie wyobrazić jakikolwiek plebiscyt z pytaniami na podobnym poziomie szczegółowości, co ten wymyślony przez Elbanowskich. Czy rzeczywiście instytucja referendum jest po to, by odwoływać reformy i ustawy? Czy może od ich uchylania – i ewentualnie wprowadzania w życie nowych – są kolejne rządy, powołane do życia przez wybierany w wyborach parlament?

 Ten będziemy mieli okazję wybrać za dwa lata. Jeszcze wcześniej – co w kontekście systemu oświaty ważne – dostaniemy do ręki wyborcze karty w głosowaniu samorządowym. Niech obywatele, którzy podpisali się pod wnioskiem o referendum – przekonani, że godzi się ratować polskie maluchy przed szkołą, polską historię przed zapomnieniem, a szkoły przed likwidacjami – pójdą do wyborów i dadzą żółtą kartkę rządzącym gminami samorządowcom oraz ogólnopolskim politykom. Droga do urn wyborczych wolna.

Doprawdy, trudno pojąć sens idei referendum w przededniu wyborów. Według Elbanowskich ten sens to upływający czas, a wraz z nim coraz bardziej przerażeni i zdezorientowani rodzice. To akurat argument brzmiący słabo: trudno sobie wyobrazić, by edukacyjne referendum – zwłaszcza zakończone po myśli wnioskodawców – nie przyczyniło się do jeszcze większej dezorientacji rodziców. Nawet jeśli postulaty twórców akcji „Ratuj Maluchy” uznać za słuszne – oznaczają wywrócenie systemu do góry nogami. Takich rzeczy nie robi się pod presją czasu.

RATUJ ELBANOWSKICH!

W ostatnich tygodniach odbyła się w polskich mediach – również za sprawą publicystów – prężna akcja zapisywania Karoliny i Tomasza Elbanowskich do Prawa i Sprawiedliwości. Jedni mówili ostrożnie: że cała akcja służy opozycji, drudzy nie bawili się w językowe niuanse, wymieniając Elbanowskich jednym tchem z Jarosławem Kaczyńskim – razem mieliby się oni szykować do obalenia rządu Tuska. „Nie dajcie się zwieść Kaczyńskiemu, Elbanowskiemu i innym, którzy namawiają was do obalenia systemu edukacyjnego w Polsce” – pisał na stronie „Newsweeka” w blogowym wpisie Wojciech Krzysztofiak (filozof), wcześniej zaś pojawiło się kilka głosów sugerujących, że „Ratuj Maluchy” to nic innego jak zakamuflowana IV RP.

To zbyt łatwe opinie i wątpię, czy sprawiedliwe dla twórców akcji „Ratuj Maluchy”. Elbanowscy zrobili wiele, by swojemu ruchowi nadać apolityczny charakter. Dystansowali się od partii, udzielali w mediach od prawa do lewa. Nawet jeśli ich poglądy układają się komuś w czytelny – powiedzmy: konserwatywny – wzór, ich prawo, by takie poglądy prezentować. Przekonanie, że działalność społeczna – zwłaszcza na niektórych polach – daje się wyprać z wartości i idei, jest złudzeniem. Gdyby takie założenie przyjąć, trzeba by zdewaluować połowę polskich społeczników: działaczy równościowych zapisując, dajmy na to, do SLD, a stowarzyszenia wiejskie – do PSL. Większość ruchów społecznego niezadowolenia kontestuje siłą rzeczy obecny układ rządzący, przyciągając – co równie logiczne – obecną opozycję. Ale od stwierdzenia tej ogólnej prawidłowości do wręczania Elbanowskim partyjnych legitymacji droga daleka.

Co nie oznacza, że twórcy akcji „Ratuj Maluchy” z polityką nie mają problemu. Przeciwnie: prawdziwe kłopoty – jeśli referendum dojdzie do skutku – dopiero przed nimi. Bo szkopuł nie w tym, że „RM” przyczepia się do polityki (nie przyczepia się) – to politycy, czujący w tym ruchu społeczną energię, coraz bardziej ochoczo przytulają się do nich. Co innego sprawa sześciolatków – nawet jeśli wykorzystywana przez polityków, to istotnie dotykająca do żywego kilkaset tysięcy zdezorientowanych rodziców – co innego eklektyczny pakiet postulatów, który – chcą tego twórcy „RM” czy nie – układa się w zbiór wspólny z tymi głoszonymi przez opozycję.

Jest w plan referendum wpisany pewien fatalny dla pomysłodawców paradoks. Ta dotycząca tylko części obywateli sprawa może poruszyć masy potrzebne do referendalnego kworum tylko pod jednym warunkiem: że zostanie upolityczniona i sprowadzona do pojedynku Platforma–PiS. Że o inne rozwiązanie w Polsce niełatwo, wiemy dzięki najświeższym doświadczeniom. Będziemy mieli powtórkę z referendum w Warszawie, które – też przecież rozpoczęte przez siły niepartyjne – zostało szybko przez partie przejęte.

Gdyby choć materia zasługiwała na ryzyko, warto byłoby je ponieść. Nie zasługuje. Mamy przed sobą zbiór postulatów, które mogą sprowadzić na polską szkołę jeszcze większy chaos. A przy okazji zaszkodzić samym pomysłodawcom, wsysając ich na dobre w zamontowany na ul. Wiejskiej polityczno-gabinetowy odkurzacz, z którego – choćby przy maksymalnej sile woli – trudno się im będzie wydostać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2013