Łopatkami po głowach

„Ratujący maluchy” obudzili obywateli i zahamowali szkodliwą ich zdaniem reformę. Przy okazji sami upowszechnili kilka szkodliwych mitów.

04.05.2013

Czyta się kilka minut

Karolina i Tomasz Elbanowscy z Fundacji „Ratuj maluchy” podczas odbierania listów popierających ich akcję. Legionowo, 14 czerwca 2011 r. / Fot. Filip Klimaszewski / AGENCJA GAZETA
Karolina i Tomasz Elbanowscy z Fundacji „Ratuj maluchy” podczas odbierania listów popierających ich akcję. Legionowo, 14 czerwca 2011 r. / Fot. Filip Klimaszewski / AGENCJA GAZETA

Strona internetowa ratujmaluchy.pl, zakładka „w mediach”. Jedno z pierwszych doniesień o reformie oraz rodzącym się ruchu protestu pochodzi z kwietnia 2008 r. „Wszystkie sześciolatki pójdą za rok do szkoły – zakłada reforma minister edukacji Katarzyny Hall” – pisze „Gazeta Wyborcza”, zamieszczając poniżej wypowiedzi internautów i rodziców. „Czy była pani ostatnio w takiej zwykłej polskiej szkole, w której brakuje sal lekcyjnych, papieru toaletowego w śmierdzących chlorem łazienkach?” – pyta Katarzynę Hall szerzej wówczas nieznana Karolina Elbanowska, mama czwórki dzieci.

By na tej samej podstronie dostać się do doniesień z 2013 r. – że znani aktorzy w specjalnym spocie „odwołują reformę” – trzeba przejść przez ponad 1,4 tys. linków. Bilans tych lat to nie tylko kilkukrotne doprowadzenie do opóźnienia reformy, ale też rosnące znaczenie samych twórców akcji oraz Fundacji i Stowarzyszenia Rzecznik Rodziców – Karoliny i Tomasza Elbanowskich. Zasługi przyznają im nawet najzagorzalsi antagoniści.

WSZYSTKIE SUKCESY ELBANOWSKICH

Kiedy rok temu „Tygodnik” zorganizował debatę między byłą już minister Hall a Tomaszem Elbanowskim, na koniec gorącego sporu padło pytanie o największy sukces „drugiej strony”. „Mobilizacja aktywności rodziców i większego liczenia się z nimi w systemie oświaty” – odparła bez wahania Hall, którą Elbanowscy kilka miesięcy wcześniej wysadzili – a przynajmniej przyczynili się do wysadzenia jej – z ministerialnego fotela.

Trudno znaleźć w historii ostatnich lat ruch społeczny tak skuteczny i cieszący się takim oddźwiękiem. Gdy kilka tygodni temu kierowane przez Elbanowskich Stowarzyszenie wypuściło pierwszą część spotu, w którym znani aktorzy protestują przeciw wysyłaniu sześciolatków do szkół, niemal wszystkie telewizje pokazywały uśmiechniętego Marcina Dorocińskiego, proszącego „panią minister, by dała sobie spokój z tą reformą”.

Gdy premier Donald Tusk – w ramach kolejnej przedszkolno-szkolnej wolty – wycofał się z wprowadzenia obowiązku szkolnego dla wszystkich sześciolatków w 2014 r. (dzieci urodzone w drugim półroczu 2008 r. pójdą do szkoły rok później), na stronie „Ratuj Maluchy” pojawił się komunikat: „Żądamy całkowitego odwołania reformy! Do 1 czerwca zbieramy podpisy pod ogólnopolskie referendum edukacyjne” (chodzi nie tylko o sześciolatki, ale też m.in. lekcje historii w liceach i likwidację gimnazjów).

Osiągnięcia Elbanowskich nie kończą się na samej skuteczności przekonywania. To właśnie akcji „RM” oraz Fundacji i Stowarzyszeniu zawdzięczamy w głównej mierze wiedzę na temat skali nieprzygotowania polskich szkół do przyjęcia sześciolatków: na stronach akcji można przeczytać setki relacji rodziców z całej Polski, które składają się na specjalny raport o stanie przygotowania szkół. Do katalogu sukcesów dodajmy obudzenie rodzicielskiego społeczeństwa obywatelskiego, a także przewartościowanie w mediach – o problemach edukacji zaczęto pisać i mówić.

Być może dlatego przeciw wysłaniu sześciolatków do szkół jest nadal trzech na czterech Polaków.

WSZYSTKIE PORAŻKI MINISTERSTWA

Grzegorz Wnorowski z Ursusa, członek Stowarzyszenia „Rodzice w Edukacji”, ojciec czwórki dzieci, zdecydował się zostawić swojego sześcioletniego syna w przedszkolu. – Nie jest gotowy na edukację szkolną – twierdzi Wnorowski. – Nie jest się w stanie skupić na jednym zadaniu, szybko się rozprasza, męczy.

W podjęciu decyzji o wysłaniu syna do szkoły nie pomógł Wnorowskiemu stan okolicznych szkół. – Jedna z nich otrzymała niedawno budynek po byłym technikum, z przeznaczeniem na zerówkę oraz nowe oddziały szkolne. To typowa „tysiąclatka”, budowana na miarę tego, co o edukacji wiedziano pół wieku temu. Szczelny, słabo wentylowany budynek, średnio się nadający do higienicznego użytkowania przez jakiekolwiek dzieci, co dopiero sześcioletnie.

– Wczoraj rozmawiałam z rodzicami w jednej z warszawskich dzielnic. Dzieci miały obiecaną zerówkę w przedszkolu. Burmistrz się z tej obietnicy nie wywiązał, więc dzieci zostały zapisane do zerówki w szkole. Tutaj jednak klasa nie powstała, i zostały one zawieszone w próżni – opowiada z kolei Elżbieta Piotrowska-Gromniak, prezes Stowarzyszenia. – W efekcie pójdą do pierwszych klas w szkołach rozsianych po mieście, choć rodzicom zależało, by dzieci znające się z przedszkola były w jednej klasie. Program „łagodnego przejścia z przedszkola do szkoły” okazał się dla burmistrza zawracaniem głowy.

Według Piotrowskiej-Gromniak, ostatnie lata źle wykorzystano. – Szkoły mają nadal słabą infrastrukturę – ocenia. – Nie udało się wydzielić stref dla maluchów, dostosować toalet i mebli. Co najgorsze, zupełnie przestało się liczyć dobro dziecka i głos jego rodziców.

O tym, że reforma jest nieprzygotowana, wiadomo nie tylko z doniesień rodzicielskich stowarzyszeń. Gdy w 2008 r. grupa pedagogów UW przygotowała na zlecenie magistratu raport o stołecznych szkołach, okazało się, że prognozy demograficzne ministerstwa są niepełne. – Niż, o którym mówiła minister Hall, był faktem, ale w skali kraju czy Warszawy – mówi współautorka raportu sprzed pięciu lat, prof. Elżbieta Putkiewicz. – Zapomniano, że szkoły są instytucjami lokalnymi. Badania pokazały, że niektóre dzielnice odnotują niż, za to w innych będzie znaczny przyrost urodzeń. Wykazaliśmy, że reforma będzie się wiązała z koniecznością pracy dwu- a nawet trzyzmianowej w niektórych dzielnicach, dlatego rekomendowaliśmy wdrażanie zmian w trybie sześcioletnim.

Raport naukowców UW odrzucili urzędnicy magistratu (będący równocześnie pracownikami Ministerstwa). Gdzie jesteśmy po pięciu latach? – Mniej więcej w tym samym miejscu – ocenia prof. Putkiewicz. – Nie podjęto postulowanego przez nas szkolenia nauczycieli, którzy do zmian podchodzili sceptycznie. Zapytani przez badaczy CKE, czy oddadzą swoje dziecko albo wnuka do szkoły w wieku 6 lat, najczęściej odpowiadali, że nie. Wydaje się, że nie znając celu reformy, a dobrze znając rzeczywistość szkoły, chcieli swoje dzieci uchronić przed tzw. przerostem adekwatności: ambitne dziecko chce za wszelką cenę sprostać wysokim wymaganiom, dąży do mistrzostwa, tak iż z czasem staje się nadgorliwe, nietwórcze i całkowicie zależne od przypisywanych mu zadań.

Według prof. Putkiewicz, ministerstwo przez ostatnie lata nie zrobiło nic, by do reformy przekonać nauczycieli. – Jeśli rozumiem myśl reformatorów, chcieli zbudować szkołę bez „przerostu adekwatności” – mówi badaczka. – Tylko zapomnieli o tym powiedzieć.

FOBIE, MITY, PÓŁPRAWDY

Wolny od słabości nie był też ruch protestu rodziców. Z jednej strony do bólu konkretny i pragmatyczny, z drugiej – grający na emocjach i momentami demagogiczny, jakby chcący stylem działania nadążyć za własną nazwą, sugerującą, że dzieciom w szkole dzieje się krzywda (zapewne jakaś ostateczna, skoro trzeba je „ratować”). – Szkoła jest w Polsce postrzegana jako miejsce opresyjne, a akcja „Ratuj Maluchy” tylko to przekonanie wzmacnia – zauważa Elżbieta Piotrowska-Gromniak. – Sukces tej kampanii to pokłosie słabości polskiej szkoły, w której nie ma miejsca na rozmowę z rodzicami. A skoro się z nimi nie rozmawia, niektórzy z nich postanawiają rozmawiać przez media.

 „Nam, rodzicom zależy na dzieciach, ale nie wiem, na czym zależy politykom” – mówi na początku jednego ze spotów telewizyjnych Marcin Dorociński, by w poincie dodać m.in.: „Miejmy chociaż wybór, dobrze?”. Kampanie, spoty, powie ktoś, rządzą się swoimi prawami, a jednak te dwa zdania dobrze oddają klimat całego protestu, obecny również w wypowiedziach samych twórców akcji. Oto z jednej strony są zatroskani rodzice (najpewniej wszyscy bądź prawie wszyscy), z drugiej zaś opresyjne państwo, które z powodów wyłącznie ekonomicznych („Chodzi tylko o to, żeby dziecko szybciej skończyło szkołę, poszło do pracy, zaczęło płacić podatki i ZUS” – mówi aktorka Paulina Holtz) forsuje reformę, nie pozostawiając obywatelowi wyboru. Niby trudno zaprzeczać: państwo istotnie chce zmusić obywateli do posyłania sześciolatków do szkół, podobnie jak zmuszało rodziców siedmiolatków. I podobnie jak zmusza ich do tysiąca innych rzeczy (używania fotelików w samochodach czy szczepienia dzieci – by wymienić tylko niektóre).

Rzeczywiście: gdyby zdanie na temat reformy wyrabiać sobie na podstawie wypowiedzi polityków oraz protestujących rodziców, rzecz można by ograniczyć do aspektu ekonomicznego (nie tak znowu błahego, skoro nieustannie mówimy o problemie demograficznym). Nikt się już specjalnie nie trudzi, by przypomnieć, że dzieci – coraz bardziej ciekawe świata i poddawane większej niż kiedyś ilości bodźców – na szybszym pójściu do szkoły mogą zyskać. Od lat mówią o tym psychologowie rozwojowi – owszem, nie wszyscy: toczy się na ten temat spór również wśród ekspertów.

Niewielu też przypomina, że u podstaw przyspieszenia wieku szkolnego – i związanego z nim upowszechnienia przedszkoli – stał zamiar wyrównania edukacyjnych szans.

– W miastach dzieci mają dużo bodźców, choćby dlatego, że chodzą do przedszkoli – przypomina Elżbieta Piotrowska-Gromniak. – Ale już na wsi szkoła od szóstego roku życia to ogromna szansa na szybszy rozwój oraz przeciwdziałanie wykluczeniu. I nie chodzi tylko o edukację sensu stricto, ale też integrację społeczną i umiejętność współpracy w zespole.

Te argumenty słabo się jednak przebijają w atmosferze personalnej pyskówki, w której zatracili się ostatnio sami twórcy „RM”. Znana psycholog dziecięca popiera reformę i krytykuje protest? Kiedyś reklamowała szkodliwą dla dzieci margarynę, więc jest niewiarygodna (tak Karolina Elbanowska odpowiedziała w Onecie Dorocie Zawadzkiej, znanej TVN-owskiej „Superniani”). Naukowcy z Instytutu Badań Edukacyjnych obliczyli, że szybsza edukacja może wyjść dzieciom na dobre? IBN jest podległy rządowi, działa więc na zamówienie ministerstwa (Elbanowscy dla TOK FM).

Na szczycie tej retorycznej piramidy jest mit bodaj najbardziej nośny spośród wszystkich głoszonych przez „ratujących maluchy”. Oto zmiana wieku szkolnego stanowi zamach na dzieciństwo, które w szkolnej rzeczywistości sześciolatek miałby jakoby utracić („Sześciolatek to przecież jeszcze małe dziecko” – mówi dramatycznym głosem aktorka Katarzyna Cichopek).

Prof. Putkiewicz: – To bzdurny argument. Dzieciństwo traci się, siedząc bezmyślnie przy telewizorze. Mądra szkoła nie marnuje dzieciństwa, tylko je wzbogaca. Oczywiście jest pytanie, jaka jest polska szkoła. Rozmawiajmy o tym, jak się powinna zmieniać, a nie przerzucajmy się hasłami o „zmarnowanym dzieciństwie”.

JAKA SZKOŁA

Oto właściwy kontekst dla tej reformy: czy polska szkoła – z jej ograniczeniami i anachronizmami – jest w stanie wykorzystać atuty przyspieszenia wieku szkolnego? Motyw nieprzystosowania nie ogranicza się przecież do braku dywanów czy zawieszonych na odpowiedniej wysokości pisuarów. Wykracza też daleko poza nauczanie wczesnoszkolne, obejmując odklejenie szkoły od realiów współczesnego świata czy nieumiejętność rozwijania pasji uczniów.

– Ta reforma miałaby sens, bo choć rozwój dziecka jest procesem naturalnym, to musi mu towarzyszyć mądre uaktywnianie dziecka – uważa prof. Putkiewicz. – Im szybciej ten proces się rozpocznie, tym lepiej. Tyle że musimy mieć narzędzia, by ten proces przeprowadzić. Na razie ich nie mamy – ocenia prof. Putkiewicz. I dodaje, że polska szkoła nie radzi sobie dzisiaj z nauczaniem dzieci w klasach I–III, o czym świadczą wyniki badań TIMSS, obejmujących umiejętności po ukończeniu klasy trzeciej.

– Nie dajemy sobie rady z nauczaniem matematyki. Podobnie jest z wiedzą przyrodniczą. Nie potrafimy uczyć też na mądrych tekstach, mających walor wychowawczy. W dodatku nie rozpoznajemy i nie próbujemy rozwiązywać problemów dzieci o specjalnych potrzebach – wylicza badaczka.

Co dalej z reformą? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Jej odwołanie będzie dla rządzących kompromitacją. Z kolei dalsze opóźnianie – jak uczy doświadczenie z ostatnich lat – niewiele da. Prof. Putkiewicz radzi mimo wszystko opóźnić reformę o kilka kolejnych lat. I wykorzystać ten czas na sporządzenie porządnego planu reformy czy zaprojektowanie systemu jej monitorowania.

Tyle że zapowiedzi takich działań mieliśmy również pięć lat temu...

 – Na razie ta zmiana nie ma sensu – mówi prof. Putkiewicz. – Nie z uwagi na „utracone dzieciństwo”, nie dlatego, że nie ma dostatecznej liczby ławeczek, ale ze względu na braki w systemie, o których przez ostatnie lata nie mówiliśmy. Zamiast tego dyskutowaliśmy nie na temat, tracąc czas na bezproduktywne bicie się łopatkami po głowach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2013