Hipokryzja nasza codzienna

Zachód porusza się po świecie muzułmańskim z gracją słonia. Rozwiązując jeden problem, kreuje dziesięć następnych, na dodatek robiąc przysługi swym wrogom.

25.01.2011

Czyta się kilka minut

Znany komentator BBC Jeremy Bowen zastanawiał się niedawno, czy rozruchy w Tunezji i ucieczka z kraju prezydenta Bena Alego nie staną się dla społeczeństw arabskich tym, czym dla Europy Wschodniej były strajki na polskim Wybrzeżu w 1980 r. W światowych mediach specjaliści, zaskoczeni ekspresowym rozwojem wydarzeń w Tunisie, zastanawiają się, czy Tunezja zmierza w stronę demokracji, czy rządów wojska. Tymczasem w Polsce mało kto zwraca uwagę na rebelię u południowych wybrzeży Morza Śródziemnego. Obserwując nasze media, można dojść do wniosku, że poza kolejnymi rozdziałami sagi o katastrofie smoleńskiej nie liczy się nic. Tymczasem czy się to nam podoba, czy nie w zglobalizowanym świecie zamieszki na arabskich ulicach i powodzie rujnujące uprawy w Azji Południowej mają wpływ na nasze życie, choćby na ceny jeansów. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas.

Współczucie dla Bangladeszu

26-letni Mohamed Bouazizi był bezrobotnym absolwentem uniwersytetu, sprzedającym warzywa na ulicy. Innej pracy nie mógł znaleźć w kraju, w którym od lat istniał szeroki dostęp do edukacji, ale jednocześnie szerzyła się korupcja, nie było wolnych mediów, opozycja była wtrącana do więzień, a krajem od 23 lat rządził ten sam prezydent. 17 grudnia 2010 r. Bouazizi został zatrzymany przez policję, gdyż nie miał zezwolenia na handel. Stracił towar, został spoliczkowany. Gdy poszedł na skargę do urzędu miasta, nikt nie chciał go słuchać. Kupił więc kanister z benzyną, oblał się i podpalił. Zmarł w szpitalu dwa tygodnie później. Jego historia dała początek demonstracjom, które rozlały się po całej Tunezji. Okazało się, że kraj będący (obok Maroka) symbolem stabilności w świecie arabskim - to beczka prochu.

Jeśli w Tunezji doszło do wybuchu, to czego można się spodziewać w przyszłości w całym niespokojnym muzułmańskim regionie Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu? Obojętność dla tej kwestii w polskich mediach jest smutna, ale mamy się czym pocieszyć. Generalnie cała nasza zachodnia cywilizacja nie rozumie za bardzo otaczającego ją świata. Zachód w kontaktach z Azją, Afryką i Ameryką Południową nie potrafi wyjść poza nieustanne pouczanie oraz puste hasła o wolności i prawach człowieka.

Puste, bo realnie przeznaczone wyłącznie na nasz wewnętrzny użytek. Promocja wyższych wartości w formie przemówień nic nie kosztuje. Realne działania zaś są trudne i kosztowne. Jak połączyć współczucie dla biedaków z Bangladeszu - katowanych za udział w grudniowych strajkach w fabrykach, produkujących odzież na eksport - z naszym "prawem" do tanich koszul czy butów? Nie da się. Wygra zawsze tania odzież, a robotnik z Bangladeszu stanie się najwyżej chwilowym obiektem naszego wzruszenia podczas lektury newsa na którymś z zachodnich portali (w polskich mediach takich wiadomości nie znajdziemy). Czasem ktoś może jeszcze spojrzy na mapę i odetchnie z ulgą, bo Bangladesz jest malutki, więc i problem chyba niewielki. Tyle że w tym kraju mieszka więcej ludzi niż w całej ogromnej Rosji.

Samoloty dla Abdullaha

Świadomość społeczeństw Zachodu została po 11 września 2001 r. zawłaszczona przez strach przed terroryzmem i radykalnym islamem. Ze strachu gotowi jesteśmy zaakceptować hipokryzję naszych rządów i nie zadawać im niemal żadnych pytań, gdy twierdzą, że wywołują kolejne wojny, by strzec nas przed "islamofaszyzmem".

Przeciętny obywatel Zachodu nie ma zielonego pojęcia, jak blisko Stany Zjednoczone i kraje Europy współpracują z arabskimi reżimami, gnębiącymi setki milionów mieszkańców tego regionu. Obywatel jest przekonany, że wybrani przez niego reprezentanci nie zniżyliby się do wspierania muzułmańskich dyktatorów i zbrojenia ich po zęby. Tymczasem we wrześniu 2010 r. USA ogłosiły największy jednorazowy kontrakt w historii przemysłu zbrojeniowego: za ponad 60 mld dolarów (niewiele więcej wynoszą roczne wpływy do polskiego budżetu) król Arabii Saudyjskiej kupuje sobie samoloty i rakiety. Zaawansowany sprzęt trafia do kraju, gdzie jest dyktatura, kobiety są obywatelami drugiej kategorii, a wyznawcy religii innych niż radykalny sunnicki wahabizm nie mogą otwarcie praktykować swej wiary. Zabronione jest nawet noszenie chrześcijańskiego krzyżyka na szyi, czego nikt nie ośmieliłby się zakazać np. w Iranie, znienawidzonym przez USA.

Miliardy za samoloty są ważniejsze niż moralność. Zbrojąc króla Abdullaha, zapomniano nie tylko o tym, co pomyślą o nas, o Zachodzie, jego gnębieni poddani. Zapomniano nawet, że 15 z 19 zamachowców, którzy w 2001 r. zaatakowali USA, było Saudyjczykami. Oczywiście, byli to Saudyjczycy przeciwni królowi. Ale kto zapewni, że dynastia przetrwa następne 10 lat? Że samoloty sprzedane dziś dyktatorowi nie trafią kiedyś w ręce naśladowców Osamy Bin Ladena?

Magiczne słowo "moderate"

Zachód ma w ostatnich latach niebywałą zdolność poruszania się po świecie w stylu słonia w składzie porcelany. Rozwiązując jeden problem, kreuje dziesięć następnych, na dodatek robiąc przysługi swym wrogom. Kto najbardziej skorzystał na antyterrorystycznych krucjatach w Afganistanie i Iraku? Iran. Gdy w Kabulu rządzili talibowie, miotali obelgi i w stronę Zachodu, i Teheranu. Irańczycy, wyznający szyicką wersję islamu, uważani byli przez talibów za groźną sektę. Gdy więc talibowie zostali obaleni przez Amerykanów, w Teheranie zapanowała radość. Dziś Iran utrzymuje dobre kontakty z prezydentem Karzajem i jest czwartym najważniejszym partnerem gospodarczym Afganistanu. Jeszcze "lepiej" jest w Iraku. Po obaleniu Saddama Husajna, wroga irańskich ajatollahów, do władzy doszli szyici. Członkiem koalicji rządzącej dziś w Bagdadzie został Muktada as-Sadr, przywódca słynnej Armii Mahdiego, który od 2004 r. zbrojnie walczył przeciw Amerykanom, a ostatnie trzy lata spędził na studiach w Quom, religijnej stolicy Iranu.

Sprzedaż broni Saudyjczykom jest uzasadniana jako pomoc w tworzeniu przeciwwagi dla pracującego nad bronią atomową Iranu. Król Abdullah stoi na czele prozachodniej koalicji złożonej z państw arabskich, określanych w światowych mediach słowem moderate (umiarkowane). Zachód zachowuje się tak, jakby nie rozumiał, że używając tego słowa, kompromituje się w oczach przeciętnych Arabów. Z corocznych raportów amerykańskiej fundacji Freedom House wynika, że tylko Maroko, Kuwejt i Liban mogą uchodzić za państwa w części demokratyczne. Pozostałe kraje regionu to dyktatury, trzymające za twarz społeczeństwa przy milczącej akceptacji Zachodu, który boi się, że uczciwe wybory mogłyby wygrać partie islamskie.

Tyle że odmawianie Arabom prawa do demokracji wcale tego zagrożenia nie zmniejsza. Przeciwnie, dyktatorzy wykorzystują poparcie Zachodu, by walczyć nie tylko z terrorystami, ale z każdą formą opozycji, jaka pojawi się w ich państwie. W efekcie dysydenci-demokraci lądują w więzieniach, a ulica lgnie do ruchów radykalnych. Ich zwolennicy wierzą, że w skorumpowanym świecie tylko Koran zapewni sprawiedliwe rządy. Z drugiej strony, pojawia się też miejsce dla lewaków, którym nietrudno znaleźć dowody na to, że Zachód zapomniał o grzechach ery kolonializmu i wraca do traktowania innych kultur jako źródła taniej siły roboczej i surowców. Nie przypadkiem podczas demonstracji na ulicach Tunisu widać było transparenty z wizerunkiem Che Guevary.

Turysta pod piramidami

Takie nastroje panują na całym południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego. Arabowie nienawidzą swych władców, którzy fałszują wybory albo ich w ogóle nie organizują. Zachód czasem pogrozi palcem arabskim satrapom i - jak teraz w przypadku Tunezji - wyda spóźnione oświadczenie o szacunku dla ludzi walczących o wolność.

Generalnie jednak udaje, że nic nie widzi, choć ma świadomość sytuacji. Jedną z iskier, które podpaliły Tunezję, były przecieki z WikiLeaks, w których amerykański ambasador w Tunisie już w 2008 r. ostrzegał Departament Stanu USA, że rodzina prezydenta Bena Alego uważana jest przez Arabów za skorumpowaną quasi-mafię. Ambasador żalił się też, że rządy Francji i Włoch, mające spore wpływy w tym kraju, unikają jakichkolwiek prób wywierania presji na władze.

Tunezja nie jest wyjątkiem. W trakcie rebelii w tym kraju na ulice wyszli także Algierczycy - z powodu także tam szerzącej się korupcji, bezrobocia i rosnących cen. Następni w kolejce są Egipcjanie, choć zapewne brzmi to dziwnie dla polskich turystów, masowo spędzających tam urlopy. Problem w tym, że turysta jadący nad Nil zwykle nie ma pojęcia, do jakiego kraju trafił. Obraca się w kręgu strzeżonych plaż w Hurgadzie lub Szarm el-Szejk, ewentualnie jedzie autobusem pod piramidy.

Prawdziwego Egiptu nie pozna, stąd trudno mu uwierzyć, że w państwie tym panuje stan wyjątkowy - od zabójstwa Anwara Sadata w 1981 r. Dziennikarze niechętni władzy trafiają za kraty, a wybory są farsą, w której niewielu ma ochotę uczestniczyć. W listopadowej elekcji do parlamentu zanotowano ledwie 10-procentową frekwencję, a miażdżące zwycięstwo odnieśli oczywiście kandydaci rządzącego od 30 lat prezydenta Hosniego Mubaraka. Gdyby wybory były wolne, zapewne wygraliby islamiści z Bractwa Muzułmańskiego i świecka opozycja liberalna, skupiona wokół Mohameda El-Baradeiego.

Turecki fenomen

Zachód popełnia strategiczny błąd, popierając satrapów znienawidzonych przez arabską ulicę. Stając po ich stronie, nie osłabi radykałów, a tylko da im pożywkę dla rozwoju. Starczy przyjrzeć się temu, co stało się w Algierii po 1992 r., kiedy wojskowi nie uznali zwycięstwa partii islamskiej we wzorowo przeprowadzonych wyborach, po czym dokonali zamachu stanu - przy milczącej akceptacji USA i otwartej radości Francji. W efekcie pokonani islamiści niezwykle się zradykalizowali, a kraj na lata pogrążył się w wojnie domowej.

Postrzeganie islamu na Zachodzie jest wyjątkowo jednostronne. W naszych mediach informacje o krajach islamskich pojawiają się niemal wyłącznie przy okazji wojen i zamachów. Rodzi to wrażenie, że nic innego tam się nie dzieje, a muzułmanie to ludzie opętani żądzą przemocy. Tylko jak w takim razie zrozumieć fenomen Turcji, gdzie od siedmiu lat rządzi uważany za fundamentalistę Recep Erdo?an i jak dotychczas jest premierem, który - jak żaden inny przed nim - respektuje w miarę zasady demokracji, zaczął negocjacje z Kurdami, chciałby przyłączyć Turcję do Unii Europejskiej, ograniczył rządy armii i wzmocnił sądy. Gdy dochodził do władzy, zasłynął wywiadem, w którym stwierdził, że ceni wolność religijną w USA, gdyż tam, w przeciwieństwie do świeckiej postatatürkowskiej Turcji, nikt nie zabrania kobietom chodzenia w czadorach. Część publicystów ostrzegała, że ten komplement pod adresem Stanów jest w rzeczywistości zapowiedzią szybkiej drogi ku tureckiej teokracji. Ale nic takiego nie nastąpiło.

Dziś Turcja, która odnosi sukcesy gospodarcze, wciąż jest traktowana nieufnie w stolicach europejskich. Ostatnim powodem tej niechęci są niezależne od Zachodu, a prowadzone wspólnie z Brazylią negocjacje, mające doprowadzić do kompromisu w sprawie irańskiego programu atomowego. Okazało się, że polityczno-gospodarcze "tygrysy", za jakie uchodzą oba państwa, mogą pełnić ważną rolę w światowej polityce. Problem w tym, że nie zawsze mają podobne zdanie co Zachód i dlatego nie są traktowane poważnie.

Gdzie Iran, gdzie Izrael

W przypadku Iranu zdają się nie ulegać powtarzanemu jak mantra przekonaniu, że kraj ten jest o krok od pozyskania broni jądrowej. W zachodnich mediach, także polskich, to przekonanie graniczy z pewnością. To o tyle ciekawe, że nikt dotąd nie zdobył przekonującego dowodu na militarny charakter irańskiego programu. Według ostatnich raportów amerykańskiego wywiadu, wiele wskazuje na to, że w kręgach irańskiej władzy nie podjęto ostatecznej decyzji w tej sprawie. Nawet odchodzący na emeryturę szef izraelskiego wywiadu Meir Dagan stwierdził ostatnio, że Iran jest w stanie uzyskać bombę najwcześniej w 2015 r. Medialne straszenie szalonym Ahmadineżadem wygląda jak kreowana tresura społeczeństw Zachodu za pomocą dawkowania różnych porcji strachu.

Historia rzekomej irańskiej bomby jest zresztą kolejnym przykładem hipokryzji i podwójnych standardów. Kraj ten, nawet według waszyngtońskich analityków, których trudno podejrzewać o sympatię dla ajatollahów, wydaje na armię trzykrotnie mniej niż Turcja i Arabia Saudyjska, dwukrotnie mniej niż Izrael i Irak. A jednak jest postrzegany w tzw. cywilizowanym świecie jak nieobliczalna małpa z brzytwą. Nikogo specjalnie nie obchodzi, że Iran jest sygnatariuszem układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, a jego obiekty nuklearne są, choć z kłopotami, monitorowane przez inspekcje ONZ - czego nie można powiedzieć o Indiach, Izraelu i Pakistanie, które nie podpisały żadnych układów i wbrew społeczności międzynarodowej zbudowały potężne arsenały broni atomowej. Czy ktoś je straszy atakiem?

Atomowe samobójstwo?

Czytając europejską prasę, można dojść do wniosku, że irańscy ajatollahowie marzą o spektakularnym atomowym samobójstwie. Głosy rozsądku są marginalizowane. Zdaniem byłego szefa Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, Mohameda El-Baradeiego, takie myślenie jest niebezpieczne. Irańczycy nie są wariatami, tylko cynicznymi politykami. To właśnie atak lotniczy na ich obiekty atomowe mógłby sprowokować Teheran do przyjęcia kursu zderzeniowego i podjęcia ostatecznej decyzji o produkcji broni jądrowej.

Zwolennicy "jastrzębiej" polityki wobec Iranu zapominają, że to najludniejsze państwo regionu (75 mln ludzi), z ogromnymi złożami ropy i gazu, zdolne jest do stawienia zupełnie innego oporu niż Irak Saddama. W razie bombardowań Iran zdolny byłby do odwetu, blokując Cieśninę Ormuz, którą płynie prawie połowa morskich transportów ropy na świecie, co doprowadziłoby do kryzysu na niewyobrażalną skalę. Iran mógłby też odpalić pociski dalekiego zasięgu w stronę Izraela lub użyć zaprzyjaźnionego libańskiego Hezbollahu, dysponującego ponad 40 tysiącami "katiusz". Mógłby też rozniecić kolejną palestyńską intifadę, zaatakować Amerykanów w Afganistanie i Iraku oraz zorganizować falę zamachów na świecie.

Patrząc na Iran i jego brutalny reżim, warto pamiętać, że nie różni się on specjalnie od wielu innych form rządów w tamtym regionie - może poza tym, że tak jak obecnie jest odwrócony od Zachodu, tak w przeszłości był mu państwem najbliższym. Za czasów despoty szacha Pahlawiego Iran, Turcja i Izrael były członkami swoistego antyarabskiego przymierza, a Teheran eksportował ropę do Tel Awiwu.

***

Żyjąc w Europie - na kontynencie, gdzie zatriumfowała demokracja - łatwo ulegamy stereotypom i dajemy się manipulować prostymi łatkami, przypinanymi dalekim państwom, a nawet całym cywilizacjom. Zapominamy, że dwa najstraszliwsze totalitaryzmy wymyślono na naszym kontynencie. Zapominamy, że zaledwie 70 lat temu byliśmy uczestnikami największej rzezi w historii globu, a wywołali ją Niemcy, żyjący ponad tysiąc lat w cywilizacji chrześcijańskiej, nie zaś muzułmanie. Ci ostatni, jeśli ginęli, to dlatego, że zostali w ten konflikt wciągnięci przez kolonialne mocarstwa.

Jako Europejczycy mamy na sumieniu setki rzezi dokonanych na całych plemionach wszystkich kontynentów, w imię szerzenia "cywilizacji". Dziś, nie bacząc na swe grzechy, uprawiamy wobec innych narodów nieustanne moralizatorstwo, głosimy hasła o prawach człowieka, a równocześnie wspieramy satrapów i narzucamy biednym krajom neoliberalną gospodarkę, która zamienia miliony ludzi w niewolników. Czy naprawdę myślimy, że tzw. "Trzeci Świat" nadal istnieje? I że naprawdę jest tak głupi, by nie dostrzec naszej hipokryzji?

MAREK KĘSKRAWIEC (ur. 1967) jest publicystą i wykładowcą Instytutu Dziennikarstwa UJ. Autor książek "Afganistan. Po co nam ta wojna?" (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) i "Czwarty pożar Teheranu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011