Ładowanie...
Groby w Bieszczadach
Groby w Bieszczadach
Masyw Chryszczatej w Bieszczadach to miejsce chętnie odwiedzane przez turystów: idąc z Komańczy, zwykle trzymają się oni czerwonego szlaku. Mało kto zbacza, idzie „na dziko” przez las. A kto się na to decyduje, prędzej czy później natknie się na nienaturalne rowy. Meandrują między starymi drzewami, zwykle wzdłuż grzbietów: to resztki okopów sprzed stu lat.
Podobne ślady I wojny można spotkać na stokach Beskidów. Ale co różni tamte regiony od Bieszczadów: wędrując po Pogórzu Karpackim, Beskidzie Niskim lub tamtejszych miasteczkach – jak Limanowa czy Ciężkowice – co chwila trafiamy na żołnierskie cmentarze, zbudowane jeszcze przed 1918 r. W PRL były zaniedbane, zagrożone zagładą. Po 1989 r. zaczął się proces ich odnawiania, czasem rekonstruowania, niemal od zera. Dziś większość nekropolii odtworzono z pieniędzy publicznych i zebranych oddolnie. Trwa odbudowa kolejnych. Nawet w miejscach tak trudno dostępnych jak szczyty Beskidka i Rotundy w Beskidzie Niskim.
Przywracając ich kształt, przywraca się je pamięci. Jak w Regetowie Górnym, gdzie na cmentarzu nr 49 spoczywają żołnierze obu armii, polegli w marcu-kwietniu 1915 r. We wrześniu 2014 r. odbudowany cmentarz zostanie na nowo poświęcony. Spodziewani są także goście z zagranicy – w Regetowie leżą bowiem głównie Tyrolczycy (niemiecko- i włoskojęzyczni) i Słoweńcy. A obok nich żołnierze carscy, zapewne nie tylko Rosjanie.
Znaki na drzewach
W Bieszczadach jest inaczej. Choć sto lat temu zginęło tu prawdopodobnie więcej ludzi niż na terenie tzw. Galicji Zachodniej, cmentarzy tutaj prawie nie ma. Są za to tabliczki na drzewach: wykonane amatorsko, przybite życzliwą ręką pasjonata historii, informują: „Tu spoczywają NN żołnierze armii austro-węgierskiej i carskiej”. I daty: „1914-15”. Dlaczego polegli sto lat temu w Bieszczadach nie mają cmentarzy? I czemu inaczej wygląda to po słowackiej stronie granicznego pasma gór? Ale – po kolei.
W Bieszczady I wojna dotarła jesienią 1914 r., gdy armia austro-węgierska musiała oddać Galicję. Na zachodzie tzw. „rosyjski walec parowy” dotarł w listopadzie do linii Kraków–Limanowa, a od południowej strony stanął mniej więcej na grzbiecie Karpat, oddzielających Galicję od Górnych Węgier (dzisiejszej Słowacji). Za frontem został ośrodek oporu: Twierdza Przemyśl – „Brama Węgier”, jak pisały gazety w Budapeszcie. Ale 130 tys. żołnierzy c.k. armii, zamkniętych w przemyskiej twierdzy, nie mogło bronić się w nieskończoność – żywność i amunicja kiedyś musiały się skończyć.
I tu wracamy w Bieszczady. Zdawać by się mogło, że atakowanie zimą w takim terenie to pomysł chybiony. Można sobie wyobrazić, jakim wysiłkiem musiało to być dla ówczesnych żołnierzy: obciążonych oporządzeniem i pozbawionych odzieży, która dziś pozwala na bezpieczne wędrówki przy minus 20 stopniach. A jednak to Bieszczady stały się areną dramatycznych walk.
W zimowych burzach
Właśnie zimą 1914-1915 r. dowództwo armii carskiej (tzw. Stawka) uznało, że po tym, jak „walec parowy” został zatrzymany pod Limanową i Łapanowem, warto zaryzykować zimową ofensywę, by opanować przełęcze Łupkowską i Użocką. Obie ważne, bo z liniami kolejowymi – wtedy głównym środkiem transportu ludzi i zaopatrzenia. Zajęcie ich pozwoliłoby armii carskiej uderzyć na obecną Słowację i Nizinę Węgierską, gdzie mogłaby wykorzystać przewagę liczebną. Ale ambicje Stawki zderzyły się z planami Armeeoberkommando: naczelne dowództwo c.k. armii chciało przejąć inicjatywę i odblokować Przemyśl, a w perspektywie – odbić Galicję.
Warunki w Bieszczadach były ciężkie dla obu stron. Zima 1914/15 była wyjątkowo mroźna. Brakowało dobrych dróg, transporty grzęzły, często nie można było ewakuować rannych. Na pierwszej linii, gdzie nie wolno było rozpalać ognisk, wielu żołnierzy zamarzało. W lutym 1915 r. Stawka zdecydowała się uderzyć na przełęcz Łupkowską, ale przeciwnik utrzymał ją; straty były wielkie. W marcu zaatakowała c.k. armia, ale ofensywa przez góry, w kierunku Baligrodu, mająca uratować broniący się ostatkiem sił Przemyśl, utknęła na silnych pozycjach rosyjskich i w zamieciach śnieżnych. Podobno burze śnieżne unicestwiły całe oddziały.
Pod koniec marca Przemyśl skapitulował, ale walki w Bieszczadach trwały, a nawet nasiliły się, tym razem na połoninach i w rejonie przełęczy Użockiej. Armia carska znów usiłowała wedrzeć się na Węgry i znów została zatrzymana. Walki w górach ciągnęły się, choć z mniejszym natężeniem, aż do chwili, gdy majowa ofensywa wojsk austro-węgierskich i niemieckich przełamała front pod Gorlicami i zmusiła armię carską do wycofania się z Galicji. Wywalczone pozycje w Bieszczadach carscy żołnierze oddali bez walki. Tu wojna dobiegła końca.
Zasypani w okopach
Stanisław Sosabowski – później generał i podczas II wojny światowej dowódca Brygady Spadochronowej na froncie zachodnim – miał wtedy 22 lata. Podoficer rezerwy c.k. armii, zmobilizowany do 58. Pułku Piechoty w rodzinnym Stanisławowie, walczył w Galicji i potem zimą w Karpatach. We wspomnieniach pisze, że wiosną 1915 r. z pierwotnego składu jego 250-osobowej kompanii – tego, który ruszył na wojnę – zostało czterech ludzi, w tym on. Bywało, że w niektórych pułkach straty roczne (chorych, rannych, zabitych) sięgały trzystu procent stanu wyjściowego.
Nikt nie wie, ilu żołnierzy zginęło w Bieszczadach. Sto lat temu kanceliści obu armii kiepsko radzili sobie z ogarnięciem takich strat, potem historycy podawali i podają różne liczby. Zapewne – kilkadziesiąt tysięcy.
Wkrótce po odbiciu Galicji administracje armii austro-węgierskiej i niemieckiej zaczęły porządkować miejsca pochówku. Zaczęto od zachodniej Galicji: jeszcze przed końcem wojny na obszarze od Krakowa do linii Wisłoki zbudowano ok. 400 cmentarzy (wiele to perły architektury, dziś zrekonstruowane). Na więcej brakło czasu i sił – i także w Bieszczadach nie prowadzono podobnej akcji. Polegli zostali tam na prowizorycznych cmentarzykach, budowanych podczas walk. Po 1918 r., a tym bardziej po 1945 r. coraz bardziej zaniedbanych.
Jednak intensywność i specyfika bieszczadzkich bitew sprawiła, że wielu żołnierzy pozostało tam, gdzie zginęli. Np. na górze Manyłowej nad Baligrodem, na której szczycie w lutym 1915 r. austro-węgierscy saperzy wysadzili carskie okopy. Według jednej z relacji, w okolicy leja po eksplozji pochowano później kilkaset ciał. Podobnie jak na froncie zachodnim, żołnierze ginęli też zasypani w okopach. O ile jednak we Francji po 1918 r. podjęto wysiłek porządkowania takich pobojowisk – szczątki, także znajdowane po latach, gromadząc np. w ossuarium – o tyle w Bieszczadach nie miał kto tego robić.
Krypta w Osadnem
Choć nie wszędzie tak było. Czasem poległych chowała miejscowa ludność – jak na Słowacji, w miejscowości Osadne (wtedy wieś nazywała się Telepowce), 15 km na południe od Łupkowa. Pod koniec lat 20. XX w. powstało tu szczególne miejsce pamięci: krypta-ossuarium, jak pod Verdun. Z inicjatywy lokalnej ludności prawosławnej, wspartej przez prezydenta Czechosłowacji Tomáša Masaryka i organizację Jednota, zajmującą się pochówkami prawosławnych żołnierzy. W 1929 r. nad kryptą zaczęto budowę cerkwi, którą poświęcono w następnym roku.
Do krypty pod cerkwią trafiały zaś szczątki, zwykle kości, znoszone przez okoliczną ludność z pól i lasów, oraz w wyniku ekshumacji okolicznych grobów i cmentarzy, gdzie chowano żołnierzy armii carskiej. Rzecz jasna nie tylko prawosławnych – była to armia wielonarodowa i wielowyznaniowa. Ale już wtedy przyjęło się, błędnie, traktować poległych żołnierzy armii rosyjskiej jako en bloc prawosławnych – stąd podwójne krzyże na ich mogiłach. Jeszcze w latach 1933-34 do ossuarium w Osadnem przeniesiono więc szczątki ponad tysiąca żołnierzy carskich, zaś w pobliskich zbiorowych mogiłach złożono szczątki 1500 żołnierzy c.k. armii. Dziś w Osadnem spoczywa łącznie 2,5 tys. poległych (tylko kilkudziesięciu znanych z nazwiska).
Za komunizmu i przez pierwsze lata wolnej Słowacji stan krypty się pogarszał, jeszcze 15 lat temu groziło jej zawalenie. Jednak dzięki opiekującemu się nią duchownemu udało się dokonać renowacji (sfinansowała ją ambasada Rosji i austriacki Czarny Krzyż). W 2005 r. miejsce powtórnie poświęcono; dziś jest udostępniane turystom. W ostatnich latach kilkakrotnie odwiedzały je rodziny poległych sto lat temu. Tych, którzy są lub mogliby być tu pochowani.
Krzyżyk z patyków
W polskich Bieszczadach jest inaczej: wolno sądzić, że tu – na dawnych cmentarzach polowych (które dziś mogliby znaleźć tylko specjaliści lub/i pasjonaci historii), a także w wielu miejscach nieoznaczonych – spoczywają szczątki tysięcy ludzi.
Kiedyś nie zajęła się nimi II Rzeczpospolita. Już mapa Wojskowego Instytutu Geograficznego z 1937 r. pokazywała tylko kilka cmentarzy wojennych w rejonie Chryszczatej. A gdy po 1945-47 r. ludność ukraińską wysiedlono stąd siłą, zanikać zaczęły nie tylko cmentarzyki i leśne zbiorowe mogiły, ale też pamięć o nich – nawet to, jak znaleźć do nich drogę.
O niektórych można przeczytać w przewodnikach czy na stronach internetowych, że „jeszcze w latach 80. XX w. był możliwy do odnalezienia”. Nawet przypadkowe odkrycia ich lokalizacji, jak w 1993 r. na Tworylnem, nic nie zmieniają: dziś nawet te cmentarze z 1915 r., których lokalizację znamy – jak w Komańczy albo pod szczytem Chryszczatej – to zaledwie zaniedbane kopczyki, z jednym lub kilkoma krzyżami.
Za to w wielu miejscach, w lesie, można natknąć się na wspomniane tabliczki na drzewach. Albo kopce kamieni czy krzyże z patyków, postawione przez tych, którzy natknęli się na szczątki. Szlachetny gest – jednak rzadko kiedy krzyże czy kopce przetrwają dłużej niż kilka miesięcy (tabliczki trochę dłużej). Warunki atmosferyczne robią swoje.
Cmentarz Zaginionych Cmentarzy
Co można z tym zrobić? Przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze: uporządkować miejsca, o których wiadomo, że są/były tam cmentarze – tak jak to zrobiono w Beskidzie Niskim. Po drugie: zbudować, gdzieś w Bieszczadach, coś na kształt gdańskiego Cmentarza Nieistniejących Cmentarzy (miejsca symbolicznego, utworzonego po 1989 r. ku pamięci tych cmentarzy Trójmiasta, które zniszczono po 1945 r. jako „niemieckie”). Z tą różnicą, że temu bieszczadzkiemu – będącemu symbolicznym miejscem pamięci o ofiarach sprzed stu lat – mogłoby towarzyszyć ossuarium. Każdy, kto w dawnym okopie znajdzie kości, mógłby je tu złożyć (dziś procedura związana z odnalezieniem szczątków jest tak skomplikowana, że mało kto decyduje się to zgłosić).
Brakuje też bazy danych o mogiłach. Czyli miejsca – jeśli nie ośrodka dokumentacji, to choćby strony internetowej – gdzie można by przynajmniej zgłosić lokalizację mogił. Aby w jednym miejscu zgromadzić informacje na ich temat. Gdyby kiedyś udało się zacząć budowę (odbudowę) bieszczadzkich nekropolii, takie informacje ułatwiłyby żmudne poszukiwania terenowe szczątków przenoszonych na nowy cmentarz.
Tak czy inaczej: bieszczadzki Cmentarz Nieistniejących (czy raczej: Zaginionych) Cmentarzy byłby więcej niż symbolem.
Napisz do nas
Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.
Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!
Newsletter
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]