Gołębi puch

Ci, którzy doszukują się w zachowaniu Jarosława Kaczyńskiego zimnej kalkulacji, mają rację o tyle, że chwilami przypomina on maszynę. Tyle że ta maszyna działa niezgodnie z prawami demokratycznej polityki.

09.11.2010

Czyta się kilka minut

Jest mi po prostu smutno - mówi Jan Ołdakowski, wciąż jeszcze poseł PiS, o tym, co się zdarzyło. Czyli o wykluczeniu z partii Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak.

Ołdakowski ma powody do smutku. O ile Joanna Kluzik-Rostkowska w jakimś sensie sprowokowała swoje wydalenie kilkoma wywiadami, o tyle Jakubiak po zawieszeniu we wrześniu milczała jak grób. Jeśli Kaczyński zdecydował się ją także wyeliminować, wygląda to na świadomą rozprawę nie tylko z tymi dwiema posłankami. To również przyjaciół Jakubiak, np. ciekawe środowisko "muzealników", zachęca się do odejścia. Tak jakby PiS miał w swoich szeregach zbyt wielu ludzi znanych i przygotowanych do życia publicznego.

Co więcej, Ołdakowski, wszak dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, czyli perły w koronie PiS, odebrał ostatnie decyzje jako cios w dawnych przyjaciół Lecha Kaczyńskiego. Ludzi, którzy utrzymywali ze zmarłym prezydentem przyjazne kontakty bez pośrednictwa partyjnej centrali na Nowogrodzkiej.

Kto tu rządzi

Ale i historia rozstania prezesa partii z jego niedawną ulubienicą, Joanną Kluzik-Rostkowską, nie jawi się jako wesoła. Choćby ze względu na wieloletnie więzy, jakie łączyły tych dwoje tak różnych ludzi - w końcu to nie tak częste we współczesnej polityce.

Pytam Kluzik-Rostkowską, czy nie odczuwa żalu. - Na razie nie, ale może ten żal przyjdzie później. Ja nadal lubię Jarosława, gdyby zadzwonił, żeby porozmawiać, poszłabym od razu - odpowiada.

Była minister pracy w ekipie Kaczyńskiego spodziewała się takiego zakończenia od momentu, kiedy po prezydenckich wyborach odmówiła liderowi PiS wejścia do ścisłego kierownictwa partii, zdominowanego przez tzw. zakonników PC, rzeczników twardego języka i twardej linii. Był to spór toczony po części emocjami i o emocje.

Kaczyński, aby usprawiedliwić powyborczą woltę, ogłosił swój świetny wynik jako porażkę, a twórców swojej kampanii potraktował jako nieledwie sabotażystów. Trudno, żeby mieli się z tym pokornie godzić. Zarazem Kluzik--Rostkowska, odmawiając przyjęcia awansu, występując z roszczeniami w imieniu nie tylko własnym, ale i grupy przyjaciół, musiała rozgniewać lidera przyzwyczajonego, że warunki dyktuje on. Możliwe, że odebrał ten gest swojej pupilki jako akt ciężkiej nielojalności.

Demokracja i grawitacja

Ale jest to także spór o dalszą politykę partii. Nawet ze strony niektórych niechętnych prezesowi PiS komentatorów słychać jeszcze niekiedy ton swoistego podziwu. Lider ma mieć spójny, choć być może godzien potępienia plan - wzmocnienia partii przez jej radykalizację i zwarcie szeregów.

Tym bardziej planu takiego doszukują się entuzjaści. Z wystąpienia jednego z blogerów wyczytałem, że PiS po prostu musi być jak oblężona twierdza.

Czy rzeczywiście musi? Jeden z posłów z grona PiS-owskich "liberałów" przekonywał mnie niedawno, że gdyby prezes podtrzymał choć niektóre elementy swojego języka z kampanii, to nawet dopominając się równie intensywnie jak teraz o wyjaśnienie sprawy Smoleńska, mógłby po swoim 47-procentowym wyniku z drugiej tury doganiać dziś w sondażach Platformę.

Ci, którzy doszukują się w obecnym marszu Kaczyńskiego zimnej kalkulacji (robi to nawet sama Kluzik-Rostkowska), mają rację o tyle, że chwilami przypomina on dobrze zaprogramowaną maszynę. Tyle że ta maszyna próbuje działać niezgodnie z żelaznymi prawami demokratycznej polityki.

Prawa te nakazują różnicować przekaz, szukać poparcia w różnych grupach i stawiać na różne twarze. Uprawianie polityki jaskrawo odmiennej ma równy sens jak założenie, że pokona się ziemskie przyciąganie.

Równanie z jedną niewiadomą

Możliwe więc, że prezes bywa lodowaty, ale jego obecny kurs przypomina bardziej szamotaninę niż precyzyjnie zaplanowany marsz. Można ją po raz kolejny uzasadniać żałobnymi emocjami i posmoleńskim pogubieniem, ale przedstawianie jej jako makiawelizmu nie ma sensu. Uczeń Machiavellego powinien być choć trochę skuteczny, a Kaczyński na naszych oczach skutecznym być przestaje.

Z drugiej strony, gdy się dobrze zastanowić, zasadnicze zręby tej polityki lider PiS wykuł jeszcze przed Smoleńskiem - czymże innym była taktyka dramatycznej polaryzacji w każdej najdrobniejszej sprawie, uprawiana od roku 2007, po przegranych wyborach? Ale dopiero ostatnio Kaczyński postawił kropkę nad "i". Po pierwsze, rezygnując z nowych grup wyborców w momencie, kiedy dzięki atmosferze po 10 kwietnia oraz szczególnej kampanii trochę ich już złowił. Po drugie, wyrzekając się dziwnie łatwo polowania na ewentualnego koalicjanta, czego wcześniej - jak się zdaje - nie wykluczał.

Postawił na równanie z jedną tylko niewiadomą. Poddał już najbliższe wybory parlamentarne, nawet jeśli powtarza co innego. W teorii chce wepchnąć PO w objęcia SLD, a potem wrócić na scenę na fali domniemanego kataklizmu. Dopiero wtedy, prawdopodobnie za pięć lat, ma odnieść decydujące zwycięstwo.

Tak przynajmniej niektórzy jego współpracownicy racjonalizują jego linię, bo można przyjąć i inną interpretację. Że wyraża przez publiczną aktywność wyłącznie swój ból, nikomu nie wierzy, z nikim nie chce paktować, traktuje politykę jako dawanie świadectwa i żąda tego od całej partii.

Zadanie dla sapera

W obu przypadkach "gołębie" nie były się w stanie na ten kierunek zgodzić. Po części z powodu niewiary w powodzenie takiej licytacji.

Przywoływany często jako wzór Kaczyńskiego nowy węgierski premier Viktor Orban to polityk, zwłaszcza w metodach walki o władzę, na wskroś nowoczesny, popierany przede wszystkim przez młodszą część społeczeństwa. Prezes PiS staje się zaś coraz bardziej staroświeckim reprezentantem różnych, istotnych, ale jednak mniejszości: ludzi starszych, biedniejszych, twardych tradycjonalistów i republikańskich antykomunistów. Jeśli nikt więcej do tych grup nie dołączy, można się jedynie bawić kolejnymi datami hipotetycznego zwycięstwa.

Ale ten spór to także pytanie, czy wszystkim w PiS starczało tchu. Kluzik-Rostkowska mówi, że miała już dosyć polityki opartej na aż tak niszczących emocjach. Prezes powiedział niedawno w gronie najbliższych współpracowników, że wiara w winę rządu i prezydenta Komorowskiego w kwestii śmierci jego brata będzie od tej pory w jego partii czymś obowiązkowym. Nie wszyscy mieli tyle wiary w jego nieomylność, aby tym sztandarem powiewać.

Do tego dochodziła specyficzna wewnątrzpartyjna atmosfera. PiS nie jest jedyną polską partią rządzoną po dyktatorsku, ale to jedynowładztwo stawało się czymś wyjątkowo niemiłym. Jeden z "gołębi" został zakwalifikowany przez prezesa do grona spiskowców, bo Kaczyńskiemu powtórzono, że za często rozmawiał z Markiem Migalskim. Politykowanie stało się zadaniem dla sapera.

Nerwy pani minister

Taki klimat wygania ludzi typu Kluzik-Rostkowskiej, Jakubiak, Ołdakowskiego czy ich ewentualnych następców z ugrupowania, któremu poświęcili wiele lat życia. Trudniej prorokować, co się z nimi stanie.

Już sam początek ich samodzielnej drogi jawi się jako falstart. Potencjalni buntownicy chcieli wpierw czekać przynajmniej do wyborów samorządowych. Obawiali się, że jeśli zaczną bunt przedwcześnie, ich partyjni konkurenci - przede wszystkim obstawiający prezesa Zbigniew Ziobro - obwinią ich o kiepskie wyniki. A przecież porównanie tych rezultatów z prezydenckimi miało być ich głównym atutem, wykorzystanym w ostatniej walce o duszę prezesa. Albo, co bardziej prawdopodobne, w samodzielnej akcji.

Kluzik-Rostkowska udzieliła serii wywiadów przedwcześnie, jak się zdaje bez porozumienia nawet z potencjalnymi partnerami. Jak powtarza sama, i jak tłumaczą jej koledzy, była poruszona wypowiedziami Jacka Kurskiego i Zbigniewa Ziobry, które miały przygotowywać elektorat PiS na porażkę i uczynienie z "liberałów" jej głównych sprawców. To jednak oznacza, że wysuwająca się na plan pierwszy była minister nie ma zbyt mocnych nerwów, a jej grupa nie jest środowiskiem w pełnym znaczeniu.

W kuluarach słychać, że pod wpływem decyzji Kluzik-Rostkowskiej zerwać z PiS mogą niektórzy znani samorządowcy. Ale na razie nawet część jej kolegów nabrała wody w usta. Tacy ludzie jak Paweł Kowal czy Adam Bielan, wymieniani w prasie jako "spiskowcy", nadal czekają z deklaracjami. Czy próbują być wierni dawnej strategii? Ale ona wzięła już w łeb.

Słychać też, że u podstaw przedwczesnej akcji leżała niewiara, iż wyniki PiS w wyborach samorządowych będą naprawdę tak bardzo kiepskie. Bo do urn idzie przede wszystkim żelazny elektorat, a ten trwa przy prezesie. Gdyby za wyznacznik jego nastrojów potraktować internetowe wypowiedzi, jest on może bardziej niż kiedykolwiek zradykalizowany i gotów gonić precz wszystkich wrogów Kaczyńskiego. Ma zresztą dobre powody, choćby kompromitację smoleńskich dochodzeń.

Show must go on

I tu już dochodzimy do fundamentalnych kłopotów "gołębi". Do kogo będą próbowali dotrzeć, o kogo zabiegać? O żelazny elektorat PiS, w sumie około trzydziestoprocentowy? Ten, który tyle już wytrzymał, a jest zintegrowany nie tylko polityczną, ale i kulturową wojną z PO, i w jakiejś mierze z całym establishmentem?

On z pewnością skorzystałby na bardziej umiarkowanym i otwartym przywództwie swojej partii, bo dzięki pozyskaniu innych wyborców miałby wreszcie szansę realnego wpływu na rzeczywistość. Ale w ogniu wojny polsko-polskiej dawno już stracił tego świadomość. A czy jest dla niego atrakcyjną ofertą przywództwo posłanki, która niedawno opisywała swoje poglądy jako rozpostarte gdzieś między Platformą i lewicą? I czy ten elektorat da się przekonać nieustannymi występami Kluzik-

-Rostkowskiej czy Migalskiego w mediach odbieranych przezeń jako mainstreamowe, kiedy po drugiej stronie znaleźli się Kaczyński i Ziobro - postacie symboliczne dla czwartorzeczpospolitowej rewolucji?

Może więc zajazd na tereny innych partii? Kluzik-Rostkowska zasugerowała to, mówiąc w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl, że liczy na wszystkich posłów sfrustrowanych klimatem politycznej agresji. Tyle że tej operacji próbowali już choćby bardziej doświadczeni politycy Polski Plus, typu Dorna i Ujazdowskiego. Jedni są dziś rozbitkami, inni wrócili na łono PiS.

Nieomal popkulturowe polityczne igrzyska wciągają masy, także tych, którzy na nie narzekają. Nie widać powodów, dla których elektorat PO czy lewicy powinien się dzielić. Ofertę przygarnięcia rozbitków przez słabnący PSL należy potraktować jako zjawisko ze świata politycznego kabaretu.

- Nie mam dziś narzędzi, ale ich poszukam - zapowiada sympatyczna była minister, co w ostateczności oznacza żmudny proces budowania nowej partii. Na rok przed wyborami parlamentarnymi.

Jednego można być pewnym - nie zabraknie jej odwagi. Ale specjaliści od wizerunku przepowiadają, że jej postać nie wzbudzi wielkich emocji. Pole manewru Kluzik-Rostkowskiej jest zaś niewielkie. Jeśli skończy w obozie Platformy, będzie to wyjątkowo upokarzające. Jeszcze teraz uzasadnia swoją rację samodzielnego bytu koniunkturalizmem i złym stylem rządzenia ekipy Donalda Tuska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2010