Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie potrzeba uprawiania polityki historycznej, odwołań do imperialnej świetności, bicia w werbel nad ratowaniem narodowego dziedzictwa - może właśnie dzięki unikaniu tego wszystkiego Brytyjczykom tak wybornie udają się dramaty historyczne? I pewnie dlatego oglądane są tak chętnie pod każdą szerokością geograficzną, a nie tylko przez rodzimą publikę często oddelegowaną do kin przez szkoły czy zakłady pracy, by przywołać w tym miejscu przypadek polski czy rosyjski. Takie bezinteresowne podejście do własnej historii i jednocześnie dostrzeżenie jej ludzkiego wymiaru pociąga za sobą rezygnację z koturnowych eposów na rzecz kameralnych, acz dopieszczonych w każdym szczególe historii, pozwalających widzowi poczuć bardziej bezpośredni, ludzki związek z tą wielką Historią i jej bohaterami.
"Jak zostać królem" - twórca tego skromnego filmu, Tom Hooper, już odpowiedział sobie na tytułowe (w polskim tłumaczeniu) pytanie, w oscarowych nominacjach bijąc na głowę największe hity, z "Incepcją", "Social Network" i "Czarnym łabędziem". Nawet jeśli 27 lutego to nie jego filmowi przypadnie korona, nazwisko zapamiętamy na długo. Co ciekawe, Hooper swoje szlify w dziedzinie kina historycznego zdobywał w telewizji, kiedy zrealizował dla HBO i Channel 4 film o niezłomnym lordzie Longfordzie oraz równie znakomite, rasowe seriale, m.in. o ostatnich latach panowania Elżbiety I czy Johnie Adamsie - jednym z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych.
Trzydziestodziewięcioletni absolwent literatury angielskiej powrócił do swoich zainteresowań brytyjską rodziną królewską, tym razem biorąc na warsztat drobny, choć brzemienny w skutkach epizod z końca lat 30. XX wieku. Opowieść o tym, jak przezywany "Jąkałą" niepewny siebie książę Yorku stał się królem Jerzym VI, przejmując niejako wbrew własnej woli panowanie nad jedną czwartą ludności świata, zręcznie omija wszelkie konwencje kina z historią w tle. Nie chce być wystawną epopeją ani eleganckim dramatem salonowo-gabinetowym, ani frywolną buduarową farsą. Posiłkując się autentycznymi zdarzeniami, film stopniowo rozsadza ramy samej anegdoty, rośnie w oczach i staje się najpierw refleksją na temat brytyjskiej monarchii, gdzieś po drodze - opowieścią o nowoczesnej władzy, by w finale pochwycić za gardło jako arcyludzkie studium słabości. Dotkliwej tym bardziej, że w wieku XX coraz jawniej wystawianej na widok publiczny.
Czwarta władza
Kiedy przyszły król ma wygłosić przez radio swoją pierwszą przemowę, jego trema nie ma sobie równych w dotychczasowej historii. Głos zacinającego się monarchy dotrze za chwilę do najbardziej odległych rubieży Imperium, więc niewinna wada wymowy staje się sprawą wagi państwowej. Jesteśmy w ciekawym momencie historycznym, którego apogeum pokazał w filmie "Królowa" (2005) inny brytyjski reżyser, Stephen Frears. Wraz z rozwojem elektronicznych mediów władza coraz bardziej staje się zakładnikiem "czwartej władzy". Coraz bardziej liczy się publiczny wizerunek. Coraz większy jest zasięg tych narzędzi, które potrafią ów obraz wykreować lub zniszczyć. W filmie o monarchini obecnie panującej ofiarą medialnych hien padała przede wszystkim księżna Diana, ale oglądaliśmy również osobistą tragedię jej teściowej, która uświadamiała sobie, że w ordynarnym świetle jupiterów zapada właśnie zmierzch dawnego majestatu. Hooper w swoim filmie o Jerzym VI pokazuje narodziny tego zjawiska, jakkolwiek wpisuje je w kontekst znacznie szerszy, związany z teatrem władzy, który tak świetnie uchwycił choćby Shekhar Kapur w filmie "Elizabeth" (1998), obrazującym rytualne przeistoczenie zmysłowej młodej kobiety w zimną ikonę. Bycie na szczytach to także wejście w rolę, oddanie się jej we władanie. W filmie "Jak zostać królem" wie o tym doskonale starszy brat Jerzego VI, Edward VIII, zmuszony do abdykacji z powodu związku z amerykańską rozwódką. Wszak, parafrazując słowa filmowego Churchilla, "władca nie może robić tego, co by chciał, ale to, czego oczekuje od niego naród". Kiedy więc odpowiedzialność za wizerunek (a więc i za losy) monarchii spada na księcia Yorku, w filmie musi pojawić się bohater nie mniej ważny od samego króla: skuteczny logopeda. Początkowo ma za zadanie wzmocnić silny, imperialny wizerunek monarchy. Kiedy jednak Hitler i Stalin napadają na Polskę, Koronie potrzebny jest władca obdarzony nie tylko charyzmą, ale i moralną siłą - który dałby zdecydowany odpór zaborczej polityce.
Historia pokaże wkrótce swoje paradoksalne oblicze: Hitler siłami koalicji zostanie pokonany, a niedługo potem rozpadnie się również potężne Imperium Brytyjskie. Hooper genialnie rozkłada w filmie akcenty: dwie przemowy Jerzego VI, "imperialna" (podczas zamknięcia Wystawy Światowej na Wembley w 1925 roku) i "antyimperialna" (z początku II wojny światowej) punktują dwa istotne momenty dziejowe w sposób jakże symboliczny.
Siła charakteru
Kiedy na scenie pojawia się australijski logopeda, zaczyna się jeszcze jeden film w filmie Hoopera - opowieść o przyjaźni dwóch mężczyzn. Księcia i poddanego. Brytyjczyka i Australijczyka. Króla, który nie chciał być królem, i samozwańczego lekarza, który też chciał być kimś całkiem innym, niż przyszło mu być. Oboje są zmuszeni grać swoje role, każdy na swoim poletku, ale błyskotliwy doktor Lionel Logue również zapisze się w historii Brytyjskiej Korony - w ważnym momencie dziejowym pomoże jej odzyskać głos. Z właściwą dla mieszkańca antypodów bezczelną prostotą zacznie od ściągania przyszłego króla z fałszywego piedestału, nazywając go poufale imieniem "Bertie" i fundując mu porządną psychoterapię. Ten proces oswajania, uczłowieczania przyszłego władcy nie ma w sobie jednak nic z prób jego kompromitacji. Tę samą postawę wobec brytyjskiej monarchii zachowuje zresztą cały film Hoopera: dyskretna ironia idzie w parze ze świadomością powagi urzędu i powagi chwili. Owa ironia wydaje się bardziej skierowana w kierunku dzisiejszej monarchii: coraz bardziej anachronicznej, coraz bardziej kosztownej, coraz bardziej zawłaszczonej przez tabloidy, które każdego dnia pozwalają gawiedzi pożerać swoich bogów. Nic więc dziwnego, że zacinający się "Bertie" w oscarowej interpretacji Colina Firtha może wydać się bliższy współczesnemu widzowi niż obecni królewscy celebryci - kiedy widzimy, jak przed zwykłym człowiekiem próbuje uwolnić się od dziecięcych traum, kiedy głos więźnie mu w gardle podczas wojennego orędzia, kiedy wreszcie udaje mu się rozluźnić napiętą królewską szczękę.
***
Aktorstwo w filmie "Jak być królem" wymaga zresztą miejsca osobnego - jeśli istniałaby nagroda Amerykańskiej Akademii za casting, film Hoopera miałby w kieszeni trzynastą nominację. Grający logopedę Geoffrey Rush, światowej klasy aktor pochodzący z Brisbane, to najlepszy z możliwych ukłon złożony brytyjsko-australijskiej koprodukcji, jaką jest film o Jerzym VI. Helena Bonham Carter odtwarzająca rolę przyszłej Królowej Matki, wspierającej swoją kobiecą siłą niepewnego małżonka, stworzyła mocny kontrapunkt dla swojego wcześniejszego wcielenia, czyli roli karykaturalnej Czerwonej Królowej w "Alicji w krainie czarów" Tima Burtona. Sędziwy Derek Jacobi w roli arcybiskupa Canterbury czy jowialny Timothy Spall jako Winston Churchill przeżywający właśnie czas politycznej świetności - zamieniają film Hoopera w fascynujący spektakl, w którym błyskotliwe dialogi i staranna inscenizacja nie zasłaniają rzeczy najważniejszej - mocnego przesłania, iż za namaszczonymi postaciami polityków czy władców stoją ludzie tacy sami jak my. Ani lepsi, ani gorsi. Tyle że na świeczniku bardziej rzuca się w oczy ich wielkość czy słabości. Krytykujmy więc ich, oceniajmy - mówi do nas Hooper - ale też przeglądajmy się w nich jak w krzywym zwierciadle.
"JAK ZOSTAĆ KRÓLEM" ("The King’s Speech") - reż. Tom Hooper, scen. David Seidler, zdj. Danny Cohen, muz. Alexandre Desplat, wyst. Colin Firth, Geoffrey Rush, Helena Bonham Carter, Guy Pearce, Derek Jacobi, Timothy Spall, Michael Gambon i inni. Prod. Wielka Brytania/Australia/USA 2010. Dystryb. Kino Świat.