Gliński idzie

Władysław Grabski pomiędzy ludźmi Piłsudskiego i Dmowskiego, w piekle rozszarpujących państwo partyjek, był postacią tragiczną. Piotr Gliński pomiędzy Kaczyńskim i Tuskiem to tragedia powracająca pod postacią farsy.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński i jego kandydat na premiera, prof. Piotr Gliński, Warszawa, 1 października 2012 r. / Fot. Witold Rozbicki / REPORTER
Jarosław Kaczyński i jego kandydat na premiera, prof. Piotr Gliński, Warszawa, 1 października 2012 r. / Fot. Witold Rozbicki / REPORTER

Do politycznej ofensywy PiS ruszyło jako pierwsze. Jednym z kluczowych elementów nowej strategii tej partii stała się zapowiedź zgłoszenia konstruktywnego wotum nieufności, w wyniku którego obecnego premiera miałby zastąpić „niepolityczny” Piotr Gliński na czele „pozaparlamentarnego” rządu ekspertów. Jarosław Kaczyński porównał go do „pozaparlamentarnego” rządu Władysława Grabskiego z lat 1923-25.

Porównanie wydaje się mocne, a na pewno jest retorycznie skuteczne. Warto pójść jego śladem i zastanowić się, dlaczego w krajach rozdzieranych przez silne konflikty polityczne, mających problemy z ustabilizowaniem systemu parlamentarnego, tak często używa się perswazyjnego narzędzia „rządu eksperckiego”, „pozaparlamentarnego” czy „apolitycznego”? A także, kto i po co tego instrumentu używa?

GRABSKI WALCZY O ZŁOTEGO

W momencie tworzenia swego drugiego już gabinetu (pierwszy funkcjonował krótko, w czasie wojny 1920 r.), Władysław Grabski był doświadczonym politykiem, od wczesnej młodości związanym z różnymi nurtami endecji. W grudniu 1923 r. Polska pogrążona była w hiperinflacji, polska marka, która zastąpiła waluty zaborców, błyskawicznie traciła wartość, a on miał nie tylko ekonomiczne wykształcenie, ale też precyzyjny plan, jak polską walutę i finanse uzdrowić.

Rozdrobnionemu parlamentowi, w którym walczą przeciwko sobie prawica i lewica, ludzie Piłsudskiego i jego wrogowie, a nawet konkurencyjne ugrupowania socjalistyczne, endeckie i chłopskie, Grabski proponuje wyłonienie „gabinetu pozaparlamentarnego”. Konieczność posiadania parlamentarnej większości doprowadzi jednak do sytuacji, w której – jak mawiał później złośliwie ludowiec Maciej Rataj – premier będzie budował gabinet według zasady: „jeden prawicowiec przypada na jednego lewicowca”. Gorzej: zmuszony do przekupywania wielkiej liczby partii i partyjek, będzie kierował gabinetem o największej w dziejach II RP rotacji ministrów.

Za tę cenę Grabskiemu udaje się jednak początkowo doprowadzić do wygaszenia hiperinflacji. Wprowadza też do obiegu złotego, w którym sam będzie chciał widzieć „walutę stabilną i gwarantującą ekonomiczną suwerenność”. Niestety, już wkrótce kurs złotówki ulegnie załamaniu. Także podatek majątkowy, z powodu słabości egzekucyjnej państwa przyniesie w pierwszym roku zaledwie połowę szacowanych dochodów, co doprowadzi do załamania budżetu. Grabski musi zaciągać ogromne pożyczki za granicą, czego w swoich suwerennościowych exposé obiecywał nie robić. Rząd sprzedaje lub zastawia najcenniejsze przedsiębiorstwa (m.in. państwowy monopol tytoniowy i państwowy monopol zapałczany). W 1925 r. Grabski zostaje zmuszony do ustąpienia nie tylko z powodu wycofania poparcia dla jego „pozaparlamentarnego gabinetu” przez kolejne partyjki, ale również dlatego, że w konsekwencji wojny celnej wypowiedzianej przez Niemcy złotówka znów pogrąża się w hiperinflacji, a zawieszenie jej wymienialności prowadzi do paraliżu handlu zagranicznego. Warto przypomnieć, że to wszystko dzieje się jeszcze przed wybuchem Wielkiego Kryzysu z roku 1929, w czasach względnej światowej i europejskiej koniunktury.

Przypominając rząd Grabskiego, Kaczyński odwołuje się do mitu, który ma osłonić i uzasadnić jego inicjatywę polityczną. Jest to jednak mit żywy, zbudowany na tym, że Grabski rzeczywiście był postacią wielkiego formatu, choć nawet i on nie był w stanie przeskoczyć ograniczeń wynikających z umiarkowanego potencjału naszego państwa i naszej polityki.

MESSNER KOŃCZY WOJNĘ

Przeskoczmy pół wieku i przypomnijmy gabinet Zbigniewa Messnera z 1985 r. – bardziej niż misjęaGrabskiego przypominający pomysł z Glińskim. W 1985 r. Polska jest ekonomicznie i społecznie zniszczona, a politycznie zablokowana konfliktem między PZPR a Solidarnością. Jaruzelski ustabilizował wprawdzie swoją władzę, ale nie jest w stanie wydobyć społeczeństwa, gospodarki i państwa z kompletnej zapaści. Najweselszy barak w obozie socjalistycznym jest barakiem najbardziej zrujnowanym. Aby zobaczyć coś, co na tle ówczesnej Polski jest namiastką Zachodu, nie trzeba wyjeżdżać za „żelazną kurtynę”: w Budapeszcie czy Dreźnie można zobaczyć na sklepowych półkach banany i pomarańcze, a na ulicach młodych ludzi w modnych wtedy wycieranych dżinsowych płaszczach.

Solidarność nie ma swobody manewru. Jej struktury są niszczone przez SB, a kierownictwo osłabiane przez radykałów, którzy dochodzą do głosu w każdym obozie przeżywającym upadek. Inicjatywę ma Jaruzelski. Stojący za nim sprytni inteligenci (Urban) oraz inteligentni ludzie służb (gen. Pożoga) już od 1983 r. doradzają mu jakieś otwarcie, nie tyle nawet w stronę zdziesiątkowanej opozycji, co w kierunku zmęczonego społeczeństwa.

Jaruzelski, jak zwykle zbyt powolny, na kolejną amnestię i powołanie „reformatorskiego rządu otwarcia” decyduje się dopiero 12 listopada 1985 r. Nowym „nieideologicznym” premierem-ekspertem zostaje profesor z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach – w momencie nominacji znany obywatelom PRL-u niewiele lepiej niż socjolog Gliński obywatelom III RP. Jednak w sytuacji silnego politycznego czy ideologicznego konfliktu, szybko zużywającego każdy autorytet wciągnięty w jego orbitę, względna anonimowość ma zalety. Oczywiście w przeciwieństwie do Glińskiego, który próbował rozmaitych dróg realizowania swoich politycznych ambicji (w 1997 r. startował do Sejmu z list UW), Messner przez całe życie związany był z jedną formacją. Zrobił karierę w Komitecie Wojewódzkim PZPR, jednak na tle liderów ówczesnego obozu władzy, Jaruzelskiego, Kiszczaka, Rakowskiego, Urbana, nie był twarzą stanu wojennego. A jego „ekspercką” Wunderwaffe, jego Hausnerem, Kleiberem itp. – stał się wkrótce inny ekonomista o dość pragmatycznych poglądach, Zdzisław Sadowski – włączony do rządu w 1987 r. jako wicepremier i odpowiadający za zakończony klapą „drugi etap pogłębionych reform ekonomicznych”.

Po Messnerze premierem został Rakowski. Realny lider, którego „partyjny” rząd z udziałem Sekuły czy Wilczka w obszarze gospodarki czy rozwiązań prawnych paradoksalnie odważył się na nieporównanie więcej, niż mógł „ekspercki” i „reformatorski” rząd Messnera i Sadowskiego.

BELKA I MARCINKIEWICZ EKSPERYMENTUJĄ

W naszej najnowszej historii mamy jeszcze rząd Belki, ekspercki do bólu, mający jednak wyraźną funkcję polityczną – nawet nie partyjną, ale wręcz frakcyjną. Przy jego pomocy prezydent Aleksander Kwaśniewski ostatecznie obalił Leszka Millera, a ludzie z frakcji prezydenckiej w SLD zastąpili ludzi byłego premiera. Rząd Belki nie był w stanie obronić nawet swego sztandarowego projektu, czyli zakładającego głęboką reformę finansów publicznych „planu Hausnera”. Był w istocie słabym rządem przejściowym między władzą SLD a władzą solidarnościowej prawicy, na którą wszyscy tak naprawdę zaczynają się już wtedy orientować.

Z eksperymentów „ponadpartyjnego otwarcia” mamy jeszcze Kazimierza Marcinkiewicza, desygnowanego przez nieco zaskoczonego zwycięstwem wyborczym Jarosława Kaczyńskiego do tworzenia rządu PO-PiS. Kiedy jednak Donald Tusk po porażce w wyborach prezydenckich decyduje, że koalicji nie będzie, bo oznaczałoby to marginalizację, a może nawet likwidację jego jako lidera, a PO jako partii, Marcinkiewicz tworzy gabinet, w którym elementy PO-PiS są wręcz dominujące.

Można wręcz powiedzieć, że najsilniejsze postacie rządu Marcinkiewicza nie mają nic wspólnego z PiS-em, a już szczególnie z linią „walki z układem”, którą później będą reprezentować Ziobro, Kamiński, Macierewicz i sam Kaczyński. Gwiazdą jest Grażyna Gęsicka, uważana za najlepszą minister rozwoju regionalnego w historii III RP, dokonująca cudów w dziedzinie absorpcji środków unijnych; wcześniej kandydatka PO na to stanowisko. Inną mocną postacią jest Zbigniew Religa, wcześniej człowiek Platformy i jeden z „murowanych” kandydatów tej partii na ministra zdrowia. Do tego należy dodać przejętego od PO Andrzeja Sośnierza, a także ministrów Mellera czy nawet Sikorskiego, który co prawda należy do PiS, jednak lokuje się na umiarkowanym skrzydle, ciesząc się w dodatku sympatią Władysława Bartoszewskiego, także opowiadającego się wówczas za zbliżeniem PiS i PO.

Paradoksalnie to ludzie „twardego PiS” są w rządzie Marcinkiewicza najsłabszym ogniwem. Dorn będzie słabym ministrem zarówno u Marcinkiewicza, jak i u Kaczyńskiego, co skończy się dymisją. Ziobro nie ujawni jeszcze wszystkich zdolności do przeprowadzania akcji z udziałem prokuratury, służb i kamer, a największym osiągnięciem ministra ds. służb specjalnych Wassermana, poza lojalnością w stosunku do braci Kaczyńskich, pozostaje proces w sprawie wanny, której instalacja miała być zamachem hydraulików na nienaruszalność cielesną (a co gorsza majątkową jego rodziny).

Kiedy premier Marcinkiewicz zostaje wreszcie przez braci Kaczyńskich obalony, wielu (i to po każdej stronie) oddycha z ulgą. Lider partii rządzącej bierze w końcu odpowiedzialność za rządzenie. Jak się z tego wywiąże, to inna sprawa, ale kolejny eksperyment z częściowo odgrywaną na potrzeby polityczne, a częściową realną „ponadpartyjnością” kończy się porażką.

Losy rządów Messnera i Marcinkiewicza dowodzą, że w sytuacji ostrego konfliktu politycznego, kiedy jedna z jego stron odwołuje się, raczej cynicznie, do „ponadpartyjności”, rząd „techniczny”, zawsze jest słabym rządem fasadowym. „Ponadpartyjny” gabinet jest faktycznie gabinetem realizującym jakiś pomysł partyjny. Może poza rządem Grabskiego, który był ponadpartyjny do tego stopnia, że partie szybko go zniszczyły.

PO CO MU GLIŃSKI

Jak się na tle tych „przekraczających podziały”, „ponadpartyjnych”, „pozaparlamentarnych” inicjatyw lokuje najnowszy pomysł Jarosława Kaczyńskiego? Nawet jeśli sukces rządu Grabskiego jest po części sympatycznym mitem, to Władysław Grabski, pomiędzy ludźmi Piłsudskiego i wychowankami Dmowskiego, w piekle rozszarpujących państwo partyjek, był postacią tragiczną. Tymczasem Piotr Gliński pomiędzy Kaczyńskim i Tuskiem to tragedia powracająca pod postacią farsy. Ale ta farsa mówi nam wiele o sytuacji, w jakiej znalazła się polityka polska po siedmiu latach wojny przywódców PO i PiS.

Przypomnijmy raz jeszcze, bo także dla zrozumienia pomysłu „pozaparlamentarnego rządu Glińskiego” warto to powtórzyć: w 2005 r. PiS i PO zebrały całą pulę, przekonawszy Polaków, że „odsunięcie elit III RP” czy też „Polski Rywinowskiej”, jak się wtedy mówiło (jak sam wtedy mówiłem), jest im potrzebne do przeprowadzenia głębokiej reformy państwa. Jednak potencjału – politycznego, merytorycznego – brakowałoby nawet świetnie współdziałającej koalicji PO-PiS. W 2005 r. szafy Kaczyńskiego i Tuska były bez porównania bardziej puste niż w 1997 szafy AWS-u i UW czy w 2001 r. szafy Millera. Już „szarpnięcie cugli” Rokity zawierało nieco więcej substancji (był to pomysł walki z patologiami poprzez wzmocnienie państwa, a nie wyłącznie „likwidację szkodników”) niż czysto retoryczna „IV RP” Kaczyńskiego. Jednak od kiedy obie „proreformatorskie prawice” wystąpiły przeciwko sobie, było już pewne, że żadna reforma nie będzie realizowana, bo każda z prawic osobno nie ma ku temu wystarczającego potencjału. W dodatku radykalizm konfliktu PO–PiS szybko przekroczył poziom „wojny na górze”, a po Smoleńsku osiągnął nawet poziom radykalizmu konfliktu PZPR–Solidarność z połowy lat 80., na który lekarstwem miał być rząd Messnera.

Siedem lat tej wojny zniszczyło delikatny konsensus we wszystkich sferach istotnych dla państwa, od polityki zagranicznej po gospodarczą. Kaczyński chętnie wyprowadzi ludzi na ulicę przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego czy przeciwko innym działaniom na rzecz wzmocnienia finansów państwa, które sam by realizował, gdyby przyszło mu rządzić w okresie światowego kryzysu. Tusk, kiedy był w opozycji, głosował za podniesieniem becikowego czy demolował politykę europejską Kaczyńskiego, więc nie może się teraz dziwić, że PiS będąc w opozycji, nie uznaje żadnych państwowych świętości. Można powiedzieć, że Tusk zachowywał się racjonalnie, skoro „antykaczyzm” przyniósł mu zwycięstwo w 2007 r. i stabilność władzy przez 5 lat.

Jednak rozgoryczenie dwupartyjnym systemem, opartym na wzajemnej nienawiści, narasta, przybierając postać marzenia o ponadpartyjnym rządzie ekspertów nieuwikłanych w konflikt niszczący państwo. Kaczyński jest kojarzony z tym konfliktem tak samo jak Tusk, stąd jego pomysł wyciągnięcia z kapelusza nieznanego szerzej profesora o aparycji gwiazdora kinematografii międzywojennej. Tusk i Kaczyński przekraczając wszelkie granice partyjnego sporu – a przekroczyli je obaj, nawet jeśli moim zdaniem Kaczyński robił to w sposób bardziej radykalny – stworzyli w Polakach głód ponadpartyjności. Kto się do tego głodu skutecznie odwoła, zbierze punkty. Pierwszy odwołał się Kaczyński...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012