Ginąć jak Polak

Gdyby spadł samolot z setką Polaków na pokładzie, ogłoszono by żałobę narodową. Tymczasem liczba zabitych podczas przedłużonych weekendów zbliża się właśnie do setki, nie robiąc na nikim szczególnego wrażenia.

09.09.2008

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Na popularnym pokazie multimedialnym "Pamiętaj - masz jedno życie" wszystko widać, tak, jak się dzieje naprawdę: bez znieczulenia statystykami rodem z radiowych serwisów informacyjnych. Są zmasakrowane głowy, czarne foliowe worki i piękne dziewczyny stojące na cmentarzu w ciemnych okularach.

Straszą fotografie. Choćby ta z mostu Siekierkowskiego: młoda kobieta, która kilka minut wcześniej jechała na narty, jest właśnie wyciągana z samochodu - zaraz jej ciało zostanie umieszczone w worku. Albo inna: spod podobnej czarnej folii, przytwierdzonej do szosy kilkoma kamieniami, wypływa struga krwi; obok stoi czarny elegancki but. I jeszcze jedna: siedemnastoletnia dziewczyna na poboczu przytula mały niebieski plecak ("biegła do chłopaka", mówi lektor).

Straszą kupki poskręcanego żelastwa, które kilka minut wcześniej były najnowszymi modelami Renault, Hondy i Fiata o pojemności tylu i tylu koni mechanicznych.

Straszą informacje. Choćby ta, że żartobliwa fraza "dawca narządów" nie ma potwierdzenia w rzeczywistości, bo śledziony, wątroby i nerki brawurowych motocyklistów pękają podczas wypadków i idą razem z nimi pod ziemię.

Pokaz straszy tak jak pobocza polskich dróg; pobocza pełne kapliczek, prywatnych krzyży, zniczy, wiązanek, a gdzieniegdzie i informacji: nasza córka, matka, ojciec; wracał, jechała, osierociła - i dodanych na koszt państwa ostrzeżeń: worków poukładanych na trawniku, tablic ze statystykami zabitych i rannych czy imitacji samochodowych wraków. Gdyby liczba wypadków zależała tylko od tego, jak intensywnie straszy się w Polsce śmiercią, pewnie nie byłoby na naszych drogach źle.

Tymczasem jest gorzej, bodaj najgorzej w Europie.

Jak ginie gmina

Ginie w Polsce co roku ponad pięć tysięcy ludzi, czyli tyle co połowa mieszkańców małego miasta albo dzielnicy w Poznaniu czy Gdańsku. Ta hekatomba przechodzi jednak niezauważona, bo śmierć na drodze przegrywa z innymi, bardziej spektakularnymi wydarzeniami. Nie ma w każdej z nich z osobna - w odróżnieniu od katastrof lotniczych - mocnego efektu trzycyfrowej liczby.

Statystyki z weekendowych wypadków przejadają się jak powtarzane ciągle liczby zabitych na wojnach. Ich efekt wychowawczy spada, podobnie jak spada siła rażenia sformułowań "pirat drogowy" czy "pijany kierowca" (pewnie dlatego lektor w prezentacji "Pamiętaj - masz jedno życie" mówi: "idiota", "morderca").

Gdyby spadł samolot z setką Polaków na pokładzie, ogłoszono by żałobę narodową, tymczasem liczba zabitych podczas niektórych przedłużonych weekendów zbliża się do setki, nie robiąc na nikim szczególnego wrażenia.

A przynajmniej jeden statystyczny fakt powinien robić wrażenie: Polacy giną na drogach chętniej niż reszta Europy. Świadczą o tym zarówno statystyki ofiar na sto tysięcy mieszkańców, jak i dane dotyczące ciężkości wypadków, czyli liczby zabitych na sto kolizji (w Polsce jest ich jedenaście, podczas gdy w innych krajach Unii - choćby w Niemczech - dwie, trzy). Źle wypadamy też w porównaniu z krajami bliskimi nam cywilizacyjnie: w Czechach śmiertelność wynosi pięć osób, a na Węgrzech - siedem.

Wystarczy prześledzić dane dotyczące przyczyn i sprawców wypadków, by na zawsze pożegnać się z teorią, że samochodowa kolizja to przypadek losowy jak każdy inny, a człowiek nie ma nań większego wpływu. Polacy giną głównie dlatego, że jeżdżą szybko, wykonują nieprawidłowo manewry (w tym wyprzedzania) i nie udzielają pierwszeństwa przejazdu. Tradycyjnie zabija alkohol: w 2007 roku ujawniono ok. 160 tysięcy kierujących pod jego wpływem (i pod wpływem "innego środka odurzającego"), czyli więcej niż mieszkańców Tarnowa.

Giną - i jednocześnie zabijają innych - głównie młodzi, najbardziej ci między 18. a 24. rokiem życia. Wracają z dyskotek, popisują się przed dziewczynami, kończą jazdę na drzewie albo w jeziorze. Ich rodzice - 50-, 60- i 70-latkowie - niosą te przedwczesne tragedie do końca życia. Niektórzy, zebrawszy piętnaście niepotrzebnych śmierci z okolicy swojej wioski lub miasteczka, zakładają stowarzyszenia, bo chcą przeżywać dramat razem.

Jak sobie pomóc

Stowarzyszenia rodzin ofiar żyją m.in. z nawiązek zasądzanych od pijanych kierowców. Tak jest np. w Człuchowie, gdzie śmierci na początku działalności "Pomocnej dłoni" zebrało się nawet więcej niż piętnaście. Jak to się stało, że na tak małej przestrzeni tak wiele matek i ojców straciło synów i córki z tego samego powodu? Pani Jadwiga Lubińska, członek zarządu, sama już nie wie. "Ale było tego naprawdę" - wzdycha.

Wyliczać mogłaby długo. Syn pana prezesa przeżył, ale już wiceprezesa - nie. Dwie sekretarki też straciły dzieci. Córka pierwszej miała 28 lat. Rano wyszła do pracy. Tyle co zdążyła stanąć na przystanku i wjechał w nią samochód. Syn drugiej zginął, bo zabrał się okazją nie tym samochodem co trzeba.

A pani Jadwiga? 12 lat temu jej syn wsiadł z pijanym kolegą do samochodu. Jechali w piątkę, przeżyło trzech. Dlaczego wsiadł - tego pani Jadwiga nie wie i do dziś nie rozumie. Może nie wiedział? Czas zresztą już trochę wygoił rany, nawet pani Jadwiga nie ma żalu, że ten, co jej syna zabił, chodzi na wolności. Jeśli o coś ma nadal pretensje, to o to, że już po wypadku jeździł koło jej domu samochodem.

Do życia pcha rodzina: pozostali dwaj synowie. I stowarzyszenie, które - oprócz integracji członków - pomaga tym, którzy się zgłoszą: prawnie i finansowo.

Janusz Popiel - prezes podobnego stowarzyszenia w Warszawie (nazwa "Alter Ego") - wypadek przeżył sam. Był rok 1983, stał na czerwonym świetle przy warszawskim Dworcu Zachodnim. Wjechał na niego pijany kierowca, w wyniku czego pan Janusz doznał obrażeń kręgosłupa i głowy. Do dziś jest inwalidą.

- Wypadek był głośny, bo sprawca był ważnym dyplomatą z Organizacji Wyzwolenia Palestyny - wspomina dzisiaj. - Pytali o sprawę nawet zachodni dziennikarze, i może dlatego nie przećwiczono na mnie pełnej wersji ścieżki zdrowia, jaką ćwiczy się na innych ofiarach wypadków. Miałem dobrego adwokata i dostałem wysokie odszkodowanie.

Tym, którzy tyle szczęścia nie mieli, "Alter Ego" udziela prawnej i psychologicznej pomocy. Pomaga też - podobnie jak inne tego typu stowarzyszenia - zdrowym ludziom, którzy nigdy wypadku nie mieli: rozdaje odblaski, uczy pierwszej pomocy, organizuje prelekcje w szkołach. Ci, którzy przeżyli wypadek, wiedzą, że zmniejszyć liczbę śmiertelnych ofiar na drogach może tylko prawdziwa rewolucja w społecznej świadomości.

Jak poprawić bezpieczeństwo

Bo zabijają ludzie: sami siebie albo jedni drugich. - Nie drzewa na poboczu i nie złe drogi - zaznacza Justyna Wacowska-Ślęzak z Instytutu Transportu Samochodowego. - Jeździmy źle, a do tego mamy świetne samopoczucie. Kiedyś zapytaliśmy w badaniach Polaków, czy uważają, że inni kierowcy jeżdżą gorzej niż oni. 80 proc. odpowiedziało "tak".

- Nie dorośliśmy do roli obywateli - dodaje Janusz Popiel. - Polak uważa, że wszystko, także bezpieczeństwo, załatwią posłowie i policjanci. Nawet jak pijany sąsiad wsiada do samochodu, to larum podnosi się dopiero, gdy zabije kogoś z naszych.

Do tego dochodzi cwaniactwo. Cwaniactwo jako cnota: sygnały świetlne ostrzegające innych kierowców przed policjantami czy antyradary w pojeździe to nadal zwyczaje nienatrafiające w Polsce na dezaprobatę. Jednocześnie brak nawyków pozytywnych. - Rozdaliśmy już tysiące elementów odblaskowych - mówi Popiel. - Co z tego, skoro nie są używane.

Jak uważa Justyna Wacowska-Ślęzak, niechęć do przestrzegania przepisów to też efekt niskiej karalności. - Podatki płacimy, bo jesteśmy sprawdzani - przekonuje. - We Francji, gdzie założono dużo fotoradarów i zaczęto surowo ściągać mandaty, zmniejszyła się liczba zabitych o 30 proc.!

Mimo że wypadek powoduje człowiek, złe statystyki to też pokłosie fatalnej infrastruktury. - Porządna sieć autostrad i dróg ekspresowych mogłaby zmniejszyć liczbę zabitych na drogach krajowych o 700 - uważa Jacek Gacparski z Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.

Dziś tymczasem, zamiast autostrad, mamy drogi jednojezdniowe - pomniki polskiego zapóźnienia cywilizacyjnego - na których życie kończy większość ofiar. Zabijają drzewa, słupy i czołowe zderzenia, o które na tego typu drodze nietrudno.

Dużym problemem są drogi krajowe. Choć stanowią kilka procent długości wszystkich dróg, są areną prawie połowy wypadków. - Po pierwsze, nagminnie rozjeżdża się w Polsce pieszych - wylicza dr Kazimierz Jamroz z Politechniki Gdańskiej, gdzie od lat bada się bezpieczeństwo dróg. - U nas piesi i rowerzyści to 40 proc. zabitych, podczas gdy np. na Słowacji dziesięć, a w innych krajach jeszcze mniej. Po drugie, za dużo jest zderzeń czołowych i bocznych. Po trzecie: tragiczny plon zbierają wypadnięcia z drogi.

Recepta na uratowanie kolejnych kilkuset ludzi rocznie? Zdjąć pieszych z dróg (chodniki i ścieżki rowerowe); rozdzielić jednojezdniowe szosy; zmodernizować skrzyżowania i zrobić coś z zabójczymi drzewami koło ważnych - krajowych i wojewódzkich - dróg (ogrodzić albo wyciąć).

Jak uratować wioskę

I choć wszystko to wiadomo od dawna, liczba zabitych nie maleje. Może dlatego, że, jak mówią naukowcy z Politechniki Gdańskiej, w Polsce jest niska kultura bezpieczeństwa. To zręczne pojęcie obejmuje wszystkie polskie bolączki związane z bezpieczeństwem: i niską świadomość, i brak dróg, i niewystarczającą prewencję. Bo kultura bezpieczeństwa to cecha jednostek i grup. - Są społeczeństwa, którym po prostu bardziej zależy na życiu ludzi, w których mówi się o bezpieczeństwie i w nie inwestuje. Są też i takie jak Polska, którym zależy mniej - komentuje dr Jamroz.

Kiedy już kultura bezpieczeństwa w Polsce wzrośnie, nie znikną z dróg plastikowe worki i krzyże, może za to zmaleć rosnąca armia spychanych na margines życia społecznego inwalidów (to co piąty ranny w wypadku) i - nawet o połowę - liczba zabitych.

Ta połowa to tyle co mieszkańcy dużej polskiej wioski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2008