Gdzie jest kot, czyli odnalezienie obrazu

Nieznany obraz Józefa Czapskiego został odkryty w niezwykłych okolicznościach. Wkrótce będą mogli zobaczyć go wszyscy.

17.11.2014

Czyta się kilka minut

Autor tekstu z „Portretem kobiety pod lampą” – jeszcze w trakcie konserwacji. Kraków, 28 czerwca 2014 r. / Fot. Grażyna Makara
Autor tekstu z „Portretem kobiety pod lampą” – jeszcze w trakcie konserwacji. Kraków, 28 czerwca 2014 r. / Fot. Grażyna Makara

Pewnego wrześniowego wieczora roku 2013, a pracowaliśmy naonczas nad projektem portalu Instytutu Literackiego, zostałem sam w domu „Kultury” w Mai sons-Laffitte. Pani Manuela, opiekująca się na co dzień i od wielu lat gospodarstwem, życzliwie i z troską ostrzegała mnie, że w domu tym straszy. Wymieniła przy tym kilka nazwisk szanowanych po dziś dzień literatów i publicystów. Przyjąłem tę wieść z rezygnacją, bo noc w owianym legendą domu „Kultury” spędzić musiałem. Musiałem i oczywiście chciałem, bo to chcenie było od lat moim – przyznaję – dość niszowym pragnieniem. Zjadłem wyszukaną kolację i, popiwszy ją kielichem wina, położyłem się do łóżka w pokoiku na poddaszu, zajmowanym ongiś przez Marię Czapską, siostrę Józefa.

Jakoś przed północą zaczął miauczeć kot a było to miauczenie kota przestraszonego, a może będącego w sytuacji bez wyjścia. Był to, mówiąc szczerze, koci wrzask, godzien natychmiastowej interwencji straży pożarnej. Odczekawszy godzinę w nadziei, że kot sobie jakoś poradzi, uznałem w końcu, że nie zasnę, a kto choć raz słyszał kota w desperacji, wie, o czym mówię.

Miałem stosunkowo wiele czasu, by dojść do przekonania, że kot cierpi gdzieś w ogrodzie. Może wlazł na drzewo? Uwiązł w ciernistym krzewie? W pidżamie (chodzić w pidżamie po domu Instytutu Literackiego – już samo to zdanie, brzmiące jak wyimek z jakiegoś najdziwniejszego sennika, wystarczyło, abym czuł się dalece nieswojo) zszedłem po schodach.

W egipskich niemal ciemnościach spędziłem kolejną godzinę, chodząc od drzewa do drzewa, mamiony histerycznymi miauknięciami, a akustyka mi nie sprzyjała. Miauknięcia odbijały się jak bilardowa kula, krążyły mi nad głową, a przez głowę tę przy okazji przelatywały mi ostrzeżenia Pani Manueli. I nic. Nikogo. Śladu ducha, ducha-kocura ani kota prawdziwego. Żadnych tropów, momentami cisza, a momentami przeraźliwy krzyk udręczonego zwierzęcia. Niby skądś, ale skąd?

W pewnym momencie miauczenie ucichło jakby na dobre. Odetchnąwszy i nieco pokłuty przez różane krzewy posadzone ręką Zofii Hertzowej i drzewa iglaste posadzone ręką Redaktora Jerzego Giedroycia, machnąłem moją własną ręką i wróciłem do łóżka. Naprzód leżałem w czujności, z szeroko otwartymi oczyma, ale jak długo tak można? Pewność, że to koniec seansu, mnie znieczuliła, już zapadałem w sen, aż nagle ktoś niezwykle energicznie miauknął. Raz, bardzo głośno i przeciągle. Tuż nad moją głową. Ktoś? Kto? Tak. To był kot. Był tym razem bardzo blisko, bo na dachu. Na pewno.

Granica tego, co dopuszczalne w obcym domu, musiała zostać w tej sytuacji przekroczona. Zerwałem się z leża w przekonaniu, że gdy sukinkota dorwę, dam mu prawdziwy wycisk i serio powód do płaczu. Z tym morderczym zamiarem, bez żadnych już oporów, bez szacunku dla tego świętego dla Kultury Polskiej miejsca, w desperacji, zacząłem przeczesywać pomieszczenia poddasza, w poszukiwaniu wejścia na dach. Bo że był na dachu, tego byłem teraz pewien. Po dobrej chwili, pełnej przy okazji bezładnej szamotaniny podczas wzuwania szlafroka, jakichś drobnych urazów stóp, zdziwiłem się nieco i ochłodłem, bowiem włazu na dach nie znalazłem. Zrezygnowany, patrząc na ścianę z pudeł wypełnionych papierzyskami (tak właśnie – papierzyskami), zaświeciłem latarkę. A owszem, miałem coś takiego ze sobą, bo miewam zawsze, co jest pozostałością najlepszych przyzwyczajeń z młodości. A zatem poświeciwszy, w szparze pomiędzy pudłami zobaczyłem drzwi. Odsuwaniu pudełek („będzie rano awantura – obcy facet odsuwał w cudzym domu pudła” – pomyślałem) towarzyszyły regularne, a rozpaczliwe miauknięcia kota, czującego najpewniej, że ekipa ratunkowa się zbliża i trzeba jej pomóc.

Drzwi nie były zamknięte na klucz, a strych nie był magazynem starych mebli, ni wypchanych sów. Było pusto, ciepło i ciemno. Pusto, ale przecież gdzieś tu winien być ten, co miauczał. Omiotłem latarką wnętrze i podłogę wysypaną drobnym gruzem. Nic. W tym momencie bliskie miauknięcie zachwiało mną i stanąłem na czymś, co nie było pokruszoną cegłą. Był to papier. Schyliłem się i podniosłem bardzo zakurzoną książeczkę. „Monte Cassino”, bodaj pierwsze wydanie, z dedykacją „Maryni i Józiowi – Melchior”. Przewertowałem i zobaczyłem mnóstwo poprawek i dopisków ręką Józefa Czapskiego. Kto to pismo raz w życiu widział, wie, że to musiał pisać Czapski, ale i niewiele więcej, bowiem Jego pismo jest na ogół gruntownie dla niewtajemniczonych nieczytelne.

A więc odkrycie! Wielkie znalezisko i sława! – takżem sobie myślał na zmianę z kłopotliwymi projekcjami, jak wytłumaczę Wojciechowi Sikorze, szefowi Instytutu Literackiego, co robiłem w nocy na nie swoim strychu. Właściwie byłem już spełniony, w sensie wspomnianych tu spełnień całkowicie niszowych. Mógłbym w tym momencie natychmiast wrócić do Krakowa, by świętować ten sukces w otoczeniu wyrozumiałych mi bliskich.

Z tych kombinacji i wyobrażeń, planów i zachwytów, wyrwał mnie szelest czegoś, na czym znów stanąłem. Schyliłem się i spod warstwy kamyków wyszarpnąłem rulon papieru pakowego, który energicznym ruchem rozwinąłem.

Ukazał mi się w świetle latarki ogromny, bardzo zniszczony, ale bardzo kolorowy obraz. Obraz Józefa Czapskiego! Miauknąłem – przyznaję. Było to ostatnie miauknięcie, bowiem szukany przeze mnie kot nie odezwał się już ani razu.

Obraz, a może szkic malarski wrzucony przez Józefa Czapskiego lata temu na strych nad jego własnym pokojem, przybył do Krakowa. Został odrestaurowany przez konserwatorkę Ewę Pietrzak, a prace te dofinansowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Do końca roku obraz „Portret kobiety pod lampą” można będzie oglądać w Galerii Sztuki Polskiej w Muzeum Narodowym w Krakowie.


Drogę, którą przebył w poszukiwaniu kota Stanisław Mancewicz, można odtworzyć dzięki wirtualnemu spacerowi po siedzibie „Kultury” na stronie www.kulturaparyska.com

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2014