„Gangnam Style” i polityka

Nawet największe fale popularności celebrytów z Azji Wschodniej nie zatopią archipelagów szowinizmu. Przemiany w tamtejszej popkulturze zachodzą powoli i często dyktowane są przez polityczny lub imperialny interes.

08.04.2013

Czyta się kilka minut

Otwarcie Hallyu Dream Festival w Gyeongju w Południowej Korei, 23 września 2012 r. / Fot. The Chosunilbo JNS / GETTY IMAGES / FPM
Otwarcie Hallyu Dream Festival w Gyeongju w Południowej Korei, 23 września 2012 r. / Fot. The Chosunilbo JNS / GETTY IMAGES / FPM

Polityka kulturalna Chin liberalizuje się powoli. W ubiegłym roku władze zwiększyły limit zagranicznych filmów, które można zobaczyć w tamtejszych kinach, ale ich liczba to wciąż zaledwie 34 tytuły rocznie. Chińczycy nie potrafią sobie poradzić ze współczesną popkulturą, chociaż bardzo by chcieli, zwłaszcza w obliczu ekonomicznego wzrostu Państwa Środka i kolejnych sukcesów regionalnych rywali: Japonii i Korei. Żal tym większy, że w tej części świata kultury masowej wciąż często używa się jako oręża. Azja Wschodnia to wciąż kolebka sztuk walki – nawet jeśli dziś należy je rozumieć nieco inaczej.

ZNANY JAK KOREAŃCZYK

Największy fenomen azjatyckiej kultury masowej ostatniej dekady stanowiło Hallyu. Tym nieprzetłumaczalnym terminem pekińscy dziennikarze określili ekspansję koreańskiej kultury masowej i jej coraz większą popularność w krajach sąsiadujących. Koncentrujący się wokół muzyki pop oraz seriali telewizyjnych fenomen ostatecznie dotarł nawet do Stanów Zjednoczonych, a ukoronowaniem tej drogi było drugie miejsce na liście „Billboardu”, gdzie dotarła piosenka „Gangnam Style” rapera Psy’a. Co ciekawe, koreańską falę wywołali Chińczycy.

Eksplozja popularności tego zjawiska nastąpiła też w najmniej oczekiwanym momencie. Była połowa ostatniej dekady XX wieku, a Koreańczycy ze ściśniętymi ze strachu gardłami znosili właśnie odwieczny zakaz importu japońskiej sztuki, emisji tamtejszych programów (wciąż obowiązuje w telewizji naziemnej). Być może blokada trwałaby dłużej, gdyby nie ekspansja nowego rozgrywającego na azjatyckim parkiecie – Chin. Ekonomiczny wzrost Państwa Środka osłabił koreańską gospodarkę, wywołując niespodziewany kryzys. W obliczu konkurencyjności chińskich technologii rząd w Seulu postanowił zaryzykować i zmienić priorytety: od tej pory kraj miał eksportować nie tylko telefony, urządzenia RTV i AGD, lecz także popkulturę.

O sukcesie Hallyu zaświadczą dane dotyczące koreańskiego sektora filmowego. Podczas gdy w 1997 r. eksport krajowych produkcji filmowych wzbogacił państwową kasę o 472 tys. dolarów, w 2004 r. przyniósł już 56 mln zysku. Paradoksalnie największym płatnikiem okazała się Japonia, która zwariowała na punkcie koreańskiej popkultury.

– Istnieje kilka racjonalnych wyjaśnień sukcesu Hallyu w Japonii – mówi „Tygodnikowi” E. Taylor Atkins, autor książek i prac naukowych poświęconych muzyce tego regionu. – Najbardziej oczywistym z nich jest popularność serialu „Winter Sonata” oraz kult, jakim przez kobiecą widownię darzony jest aktor Pae Young-jun. Bohater opery mydlanej stał się bohaterem narodowym Korei Południowej oraz wrogiem numer jeden zazdrosnych Japończyków. Ci ostatni mieli zresztą powody do niepokoju.

 – Koreańscy celebryci cieszą się takim wzięciem, że w internecie zaczęły się pojawiać serwisy matrymonialne pomagające Japonkom nawiązać kontakt z Koreańczykami – tłumaczy Atkins. – Jak nietrudno się domyślić, szala prędko przechyliła się na drugą stronę: Japończycy poczuli się zagrożeni i zaczęli domagać się ograniczenia obecności Hallyu w mediach. Szybko okazało się, że medialne przepychanki nie będą ograniczały się jedynie do popkultury. Nie w tej części świata – regionie niepozałatwianych spraw i fasadowej dyplomacji.

WYSPY NIESZCZĘŚLIWE

Archipelag Dokdo zamieszkują oficjalnie dwie osoby. A jednak w ubiegłym roku mieszkające na wyspie małżeństwo odwiedził koreański prezydent Lee Myung-Ba w towarzystwie swojej świty, w tym popularnego aktora Song Il-gooka. Gdy kilka miesięcy później telewizyjny gwiazdor planował podróż do Japonii, tamtejszy wiceminister spraw zagranicznych poinformował go, że może być z tym problem. Jakby na potwierdzenie słów polityka serial, w którym występował Il-gook, zniknął z japońskiej anteny.

Skaliste wysepki, które od dziesięcioleci stanowią kość niezgody pomiędzy państwami, stały się ostatnio zmorą gwiazd z okładek kolorowych magazynów. Zwłaszcza artystów koreańskich, gdyż niewielki rynek muzyczny w ojczystym kraju zmusza ich do angażowania swoich sił również na scenach krajów sąsiednich. Dla nich normą stało się symultaniczne nagrywanie albumów w kilku językach – aby dotrzeć do możliwie najszerszej publiczności.

Królowa k-popu (koreańskiego popu – przyp. autora) BoA wydała już siedem płyt skierowanych na rynek japoński, a jej tropem podąża popularny girlsband Kara. W Chinach o kolejnych fanów walczą zaś Wonder Girls oraz Super Junior-M, którzy do swojej oryginalnej nazwy dodają literkę za każdym razem, gdy nagrywają w języku mandaryńskim. Latem ubiegłego roku wielu z tych artystów znalazło się między młotem a kowadłem. Gdy mocno zakorzeniony na japońskim rynku zespół Kara uznał, że najbezpieczniej będzie nie zabierać głosu w sprawie Dokdo, został skrytykowany za pasywną postawę przez koreańskich fanów. Polityczny impas wygenerował kolejną sytuację bez wyjścia... Jeśli nie liczyć wyjścia na ulice.

W sierpniu konflikt orbitujący wokół fanów plastikowego popu i sfrustrowanych internautów opuścił medialne siedlisko. Zamiast pisać kolejne złośliwe komentarze o rzekomo zafałszowanej liczbie wejść na stronę z teledyskiem „Gangnam Style”, Japończycy wyszli na ulice. Około 6 tys. osób pikietowało pod siedzibą Fuji TV, która naraziła się obywatelom zbyt częstym emitowaniem teledysków kontynentalnego sąsiada. Tłumnie zebrani Japończycy zgodnie skandowali: „Dość koreańskiej fali!”.

SEN O DOLINIE

W tym samym czasie, gdy Japończycy protestowali przed siedzibą Fuji TV, na ulice wyszli również obywatele Chin. Powód był bardzo podobny, z tą różnicą, że mieszkańcy Pekinu i kilkunastu innych miast nie udawali nawet, że ich manifestacja ma kulturalne podłoże. Jak donosił korespondent „New York Timesa”, Chińczycy nieśli dziesiątki transparentów, wśród których nie zabrakło radykalnych haseł: „Będziemy bronić Diaoyu aż do śmierci!” czy też „Nawet, jeśli Chiny miałyby się pokryć grobami, musimy zabić wszystkich Japończyków!”. Protesty szybko przerodziły się w podpalenia japońskich samochodów i dewastację lokalnych barów serwujących sushi.

Zarzewiem dramatycznych wydarzeń były działania Japończyków na spornym terytorium – wysepkach Diaoyu. Chińskie władze odcięły się co prawda od sierpniowych manifestantów, niemądrze byłoby jednak zakładać, że protesty były samowolną, oddolną inicjatywą.

– Antyjapońskie wydarzenia są w pewnej mierze sterowane odgórnie – tłumaczy Marcin Jacoby, sinolog, menedżer Projektu Azja w Instytucie Adama Mickiewicza. – Nie jest tak, że autokary spontanicznych protestantów przyjeżdżają nagle w to samo miejsce. Dla chińskich władz jest to pewnego rodzaju wentyl bezpieczeństwa. Dobrze jest skierować nienawiść w stronę Japonii, żeby nie zaczęła się koncentrować na sprawach wewnętrznych. Konflikt ten został wykorzystany do rozładowywania niepokojów społecznych, których w Chinach jest bardzo dużo.

Z polskim sinologiem zgadza się Jonathan Campbell – badacz chińskiej kultury, autor wydanej dwa lata temu książki „Red Rock”. Amerykanin przyznaje, że spór z Japonią jest jedynym sposobem, aby statystyczny Chińczyk mógł wyrazić gniew, wylać żale i rozładować frustracje. W naszej części świata bywa, że w takich chwilach w sukurs przychodzi muzyka. Niestety, chińskie zespoły dojrzewają w cieniu państwowego aparatu. I ten cień przybiera coraz bardziej realne kształty...

„Muzyczna Dolina” to najnowszy pomysł pekińskich władz na wzmocnienie pozycji chińskiej piosenki na świecie.

W ciągu najbliższych dziesięciu lat partia zamierza wydać 2,1 mld dolarów na budowę gigantycznego centrum, w którym znajdą się szkoły muzyczne, sale koncertowe i studia nagrań. Gargantuicznymi rozmiarami „Muzyczna Dolina” przypomina „Hallyu-wood” – koreańskie centrum muzyki pop, które miało napędzić turystykę w regionie, ale jak dotychczas pochłania jedynie kolejne miliony dolarów. Sen o „Muzycznej Dolinie” nie tylko obnaża kulturalne kompleksy Chińczyków. Dobitnie unaocznia, że dla partyjnych decydentów kultura sprowadza się do kolejnego sektora państwowej gospodarki.

GDZIE JESTEŚ, KUNG FU PANDO?

Ekonomizacja chińskiej kultury ma wiele przyczyn, ale kluczową pozostają zmiany społeczne, które nastąpiły w kraju po 1989 r.

Krwawo stłumione protesty studenckie na placu Tiananmen zakończyły pewien etap w historii Państwa Środka. Profesor Sheldon Lu uważa, że ta data stała się cezurą, która zakończyła okres wielkich, oświeceniowych narracji i wprowadziła Chiny w erę postmodernizmu. Mówiąc dobitniej, historia Tiananmen pokazała inteligencji, gdzie jej miejsce. Dotychczasowe elity wybrały emigrację lub zmianę zawodu (np. uznany pisarz Zhang Xianliang został biznesmenem).

Ich miejsce zajęli pierwsi chińscy przedsiębiorcy, forpoczta nowej warstwy społecznej, która prędko zachłyśnie się szansami oferowanymi przez nadzorowany przez partię kapitalizm. Właśnie reprezentanci tej grupy realizują takie projekty jak „Muzyczna Dolina” czy 798 Art Zone – artystyczna dzielnica wzorowana na nowojorskiej Greenwich Village.

– To naturalne rozwinięcie idei, która zakłada powoływanie wyspecjalizowanych stref dla pracowników jednego sektora – tłumaczy Campbell. – Nikt jednak nie pomyślał, że sztuka nie musi się rządzić tymi samymi prawami, co świat nowych technologii. Budowanie parków przemysłowych z pewnością ma sens, ale muzycznych? Wspaniałe dzieła nie powstają w wyniku stwarzania konkretnych sytuacji – to znacznie bardziej osobisty proces. Nie dziwią mnie jednak takie pomysły u chińskich decydentów. Dla nich to jest po prostu logiczne. Problem w tym, że wielka sztuka rzadko ma coś wspólnego z logiką.

Naturalnym rezultatem takiego spojrzenia na kulturę jest też jej silna komercjalizacja. Choć rząd ma ogromne pieniądze na wspieranie artystycznych inicjatyw, urzędnicy wymagają od instytucji zarabiania pieniędzy. Teatry, filharmonie, sale koncertowe – to wszystko firmy, które mają wychodzić na plus. Na szczęście w tym aspekcie politycy zaczęli już modyfikować swoje poglądy.

– Muszę oddać Chińczykom, że w ostatnich latach bardzo dużo zainwestowali w ukulturalnianie mas – przyznaje Jacoby. – Po pierwsze, zlikwidowali bilety wstępu do muzeów, oprócz Zakazanego Miasta wszystkie są dziś darmowe. Druga sprawa to przekazywanie puli biletów na koncerty czy spektakle władzom poszczególnych dzielnic, które poprzez komitety blokowe rozdystrybuują je wśród mieszkańców.

Największą zmorą chińskiej kultury pozostaje więc cenzura. Bezustanne przycinanie, wygładzanie i szlifowanie krawędzi sprawia, że finalne produkty okazują się miałkie. Wielką dyskusję wywołał w kraju animowany film „Kung Fu Panda”.

– Na początku Chińczycy poczuli się dotknięci, bo przecież ta animacja zestawia dwie najważniejsze ikony ich popkultury – wspomina Campbell. – Dopiero po jakimś czasie zaczęła się debata, dlaczego taki film właściwie nie został zrobiony przez nich. Myślę, że odpowiedź przyniosły Igrzyska Olimpijskie w Pekinie – wystarczy porównać tamtą ceremonię otwarcia z tym, co działo się w Londynie. Chińczykom brakuje dystansu, umiejętności ironizowania, odbrązawiania swoich świętych krów.

POWRÓT SMOKA

Mieszkający przez lata w Pekinie Jonathan Campbell ma wątpliwości, czy zniesienie cenzury oznaczałoby eksplozję antysystemowej, odważnej muzyki.

– Wszyscy rockmani, z którymi rozmawiałem, bywają krytyczni wobec władz, ale dają bardzo jasny sygnał – grają muzykę, bo kochają swój kraj i chcą, aby był on jak najlepszym miejscem. Nikt nie nawołuje do tego, aby rozwalać system i budować nowy, demokratyczny porządek. Być może oni walczą o lepsze jutro, ale jest to jutro w bardzo chińskim kontekście – tłumaczy Amerykanin.

Przed przykładaniem europejskiej miary przestrzega również Jacoby: – Kilka lat temu Björk podczas koncertu w Szanghaju krzyknęła nagle: „Wolny Tybet!” i Chińczycy w ogóle nie zrozumieli, o co jej chodzi. Nie zrozumieli, bo to jest hasło czytelne tylko dla nie--Chińczyków. Ich spojrzenie na Tybet jest zupełnie inne.

Obaj eksperci podkreślają, że granica pomiędzy patriotyzmem i dumą ze swojego państwa a szowinizmem jest dziś w Azji Wschodniej wyjątkowo cienka. Przez tę granicę przemaszerował japoński ruch anty-Hallyu, który zaowocował m.in. wysypem komików naśmiewających się bezlitośnie z koreańskich sąsiadów. Na nacjonalizmie zasadzał się również imperializm kulturowy decydentów z Seulu, którzy, informując o kolejnych triumfach gwiazd k-popu, używali skrajnie konfrontującego, militarystycznego języka. Wreszcie, to krzepnięcie mitu o chińskiej potędze, który objawił się w całej krasie podczas sportowego święta w Pekinie.

– Igrzyska Olimpijskie były pokazaniem, nawet bardziej samym Chińczykom niż światu, jaką potęgą są Chiny – tłumaczy Jacoby. – Narracja ceremonii była zbudowana tak, aby pokazać: „Wracamy na nasze miejsce, które utraciliśmy w XIX wieku. Znów jesteśmy tym wielkim smokiem, do którego przychodzą inni”. Nie bez przyczyny mówiło się o tym kraju „Państwo Środka” – oni wierzyli, że są centrum cywilizacji. Igrzyska były cezurą, gdyż Chińczycy przekonali się, że świat rzeczywiście do nich przyszedł.

Na Wschodzie, w którym niezażegnane spory i nieuleczone kompleksy zaognia duma z aktualnych osiągnięć cywilizacyjnych, atmosfera gęstnieje. Tak długo, jak popkulturą będzie rządzić propaganda, stosunkom w Azji Wschodniej nie pomoże nawet Kung Fu Panda.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2013