Wszystko, co pod niebiosami

Polityka Chin – konsekwentna i napędzana resentymentem – budzi coraz większe obawy. Czy na Dalekim Wschodzie Pax Sinica wyprze powojenny Pax Americana?

22.01.2018

Czyta się kilka minut

Parada wojskowa na placu Tiananmen.  Pekin, 3 września 2017 r. / KEVIN FRAYER/ GETTY IMAGES
Parada wojskowa na placu Tiananmen. Pekin, 3 września 2017 r. / KEVIN FRAYER/ GETTY IMAGES

Kiedy w grudniu ubiegłego roku na lotnisku w Pekinie prezydenta Korei Południowej, Moon Jae-ina, powitał urzędnik w randze ledwie wiceministra, media w Seulu uznały to za brak szacunku. Gdy okazało się potem, że premier Chin nie podjął gościa rytualnym lunchem, a część koreańskiej świty została tak poturbowana przez lokalne siły porządkowe, że nie obeszło się bez pomocy medycznej (sic!), południowokoreańskie gazety pisały już o „dyplomatycznej katastrofie”.

Wszystko to było – ze strony Pekinu – świadome i przemyślane. Chiny skarciły w ten sposób swojego mniejszego sąsiada za decyzję o rozmieszczeniu u siebie amerykańskiego systemu obrony antyrakietowej THAAD. Ma on chronić przed atakiem ze strony Korei Północnej, ale Chińczycy obawiają się, że może służyć także do szpiegowania chińskiej armii. Jeszcze przed wizytą prezydenta Moona Chiny Ludowe – reagując na decyzję Seulu – zamknęły południowokoreańskie dyskonty, zawieszono nawet turystyczne loty czarterowe do Seulu.

Taki styl dyplomacji – i to wobec kraju, z którym Pekin utrzymuje zasadniczo poprawne relacje – przywołuje historyczne skojarzenia.

Przez dwa tysiące lat swego istnienia jako imperium, Państwo Środka wobec obcych utrzymywało tylko stosunki wasalne. Czy rosnąca dziś na powrót potęga Chin może oznaczać próbę odtworzenia dawnego porządku?

Chiński uniwersalizm

Tianxia” (w pisowni chińskiej: ) – czyli wszystko, co „pod niebiosami” – oznaczało w dawnych Chinach postrzeganie świata, w którego centrum znajdował się cesarz sprawujący władzę z nadania boskiego. Nikt na świecie nie mógł być mu równy.

Przestrzeń „tianxia” wyznaczała granice cywilizacji. Posuwając się koncentrycznie od pałacu cesarskiego, zaliczały się do niej tereny rdzennie chińskie zamieszkałe przez Hanów [Chińczycy Han to największy naród zamieszkujący teren Chin – red.], następnie obszary podbite i włączone do cesarstwa, wreszcie kraje pozostające wobec Chin w stosunkach wasalnych (w literaturze pojawia się tu także określenie: system trybutarny). W zamian za regularne składanie hołdu cesarzowi otrzymywały one dostęp do rynku i kultury Chin.

Inaczej niż w imperializmie zachodnim, który opierał się na kolonialnej eksploatacji, tu istotą relacji było zachowanie hierarchii. Zhołdowany kraj zachowywał dużą swobodę wewnętrzną, ale jego władca mógł być co najwyżej królem, nigdy cesarzem.

Granice chińskiego świata pozostawały płynne – przez 2 tys. lat, na dłużej lub krócej, obejmował on: Koreę, Japonię, królestwo Ryukyu (wyspa Okinawa), Indochiny, Sri Lankę i dalej Tybet oraz Mongolię. Wedle oficjalnej wersji kraje te z własnej woli lgnęły do atrakcyjnej chińskiej cywilizacji. Dlatego obecny premier Chin, Li Keqian, może mówić, że „ekspansjonizm nie jest częścią chińskiego DNA”.

Jednak fakty są nieco inne. Władcy krajów, którzy bez czynnego oporu zginali kark przed cesarzem, robili to często w poczuciu realizmu – czy raczej fatalizmu – wobec gigantycznej przewagi Chin. Z drugiej strony, w historii cesarstwa nie brakuje przykładów militarnej ekspansji i wojen toczonych z krnąbrnymi „barbarzyńcami” (jak ich nazywano; nasuwa się tu analogia z imperium rzymskim). Postępował tak słynny admirał Zhen He, który w XV w. na czele armady liczącej 200 statków wyprawiał się aż po wybrzeża Afryki. Na lądzie zaś wiele razy robiła to chińska armia – choćby wobec Wietnamu, który opierał się sinizacji. Najazd miliona chińskich żołnierzy na Wietnam w 1406 r. trwał 21 lat i pochłonął siedem milionów ofiar.

W tradycyjnym postrzeganiu świata przez Chiny najbardziej nieposłusznym sąsiadem pozostaje jednak Japonia. Kraj ten, hołdując własnej wyjątkowości, nie tylko długo opierał się wasalizacji, ale gdy czuł się wystarczająco silny, potrafił podnieść rękę na chińskie cesarstwo. „Chiny i Japonia to jak dwie galaktyki przyciągane siłą grawitacji, skazane na okresowe kolizje, aby odbić się po wyrządzeniu wzajemnych zniszczeń” – pisał historyk Joshua Vogel.

Zmyć upokorzenie

Dziś 70 proc. seriali produkowanych co roku w Chinach ma antyjapoński wydźwięk. Japonia skupia na sobie traumę „stu lat upokorzenia”, którego Chiny zaznały z rąk obcych od połowy XIX do połowy XX wieku.

Mocarstwa imperialne Zachodu wraz z Japonią wykrajały wtedy dla siebie kawałki „chińskiego melona”. Obok codziennego poniżenia (słynne tabliczki „Psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”), symbolem degradacji stała się choćby konferencja w Wersalu po I wojnie światowej, gdzie Chińczyków przydzielono do „dziecięcego stolika” – razem z Grecją i Syjamem.

To sponiewieranie przez obcych oznaczało jednak przede wszystkim uderzenie w splot chińskiej kosmologii, sytuującej Państwo Środka w centrum jedynej cywilizacji. Dopiero od tego momentu Chiny zaczną postrzegać siebie jako kraj azjatycki.

Trauma tego okresu jest paliwem dla współczesnego chińskiego nacjonalizmu, który z kolei stanowi jeden z filarów legitymizacji komunistycznych władz. W ramach tzw. patriotycznej edukacji dzieci dostają solidną dawkę z „historii upokorzenia”, zwłaszcza o zbrodniach japońskiej armii w Chinach, w latach 30. i 40. XX w.

Co ciekawe, antyjapońskie ostrze współczesnej propagandy jest stosunkowo nowym wynalazkiem. Za czasów Mao Zedonga – twórcy komunistycznych Chin w 1949 r. i ich wieloletniego przywódcy (zmarłego w 1976 r.) – niewiele mówiło się np. o masakrze w Nankinie, gdzie na przełomie roku 1937 i 1938 japońscy żołnierze zamordowali ponad 200 tys. Chińczyków. Ofiarami byli bowiem głównie nacjonaliści Czang Kaj-szeka, ówczesnego śmiertelnego wroga chińskich komunistów. Również potem, gdy Chiny potrzebowały japońskich pieniędzy i technologii, historia nie stała na przeszkodzie we wzajemnych relacjach. Dopiero od ery Jiang Zemina, w latach 90. XX w., patriotyczna edukacja i antyjapońskość stały się istotnym narzędziem polityki.

Tak czy inaczej, od powstania republiki w 1912 r. kolejni przywódcy państwa chińskiego – od Sun Jat-sena po Xi Jinpinga (od 2013 r. przywódcy ChRL) – bez względu na różnice w ideologii mówią o moralnym imperatywie wymazania historycznego wstydu. Przez 20 lat Chang Kaj-szek zaczynał wpis w swym dzienniku od słowa „xuechi”, „pomścić upokorzenie”. Pisał on wprost o odzyskiwaniu dawnych wasali.

Zwycięzcy składają hołd

Nie wiadomo, jakie są faktyczne intencje obecnych władz. Ale jedno jest pewne: napędzana resentymentem polityka zagraniczna, zwłaszcza w wykonaniu mocarstwa, musi budzić obawy.

Obszarem „do odzyskania” na dziś wydaje się pas wód okalający Chiny: Morze Wschodnio- i Południowochińskie wraz z tamtejszymi wyspami. Chińczycy toczą o nie spory z państwami regionu, od Japonii po Wietnam i Filipiny. Trudno zliczyć incydenty, gdy chińskie okręty naruszały wody terytorialne sąsiednich państw.

W 2013 r. rząd Filipin oddał kwestię spornych terytoriów do trybunału arbitrażowego przy ONZ. Po trzech latach wydano werdykt, który odrzucił historyczne racje Pekinu do większości Morza Południowochińskiego. Dotychczasowe zachowanie Chin miało – zawyrokował trybunał ONZ – „naruszać prawo międzynarodowe, powodując szkody nie do naprawienia dla środowiska morskiego, stanowiąc zagrożenie dla filipińskich statków i łodzi rybackich”.

Pekin demonstracyjnie zlekceważył ten werdykt, uznając go za „polityczną farsę pod płaszczykiem prawa”, w chińskim internecie zaś zaczęto wzywać do wojny o „odwieczne chińskie terytoria”. Co ciekawe, Filipiny – jakby wystraszone swoim sukcesem – zajęły szybko pojednawcze stanowisko wobec Pekinu. Przypomniała się stara wietnamska maksyma: „Po zwycięstwie nad Chińczykami następnego dnia idziemy im złożyć hołd”.

Tymczasem, nie oglądając się na reakcje sąsiadów ani prawo międzynarodowe, Chiny konsekwentnie zagospodarowują dla siebie kolejne wysepki – te istniejące i te sztucznie dziś tworzone – na Morzu Południowochińskim. Powstają tam przyczółki baz wojskowych, z pasami startowymi i magazynami amunicji. Formalnie Chińczycy chcą dla siebie blisko 90 proc. całego akwenu, czyli również obszary w bezpośredniej bliskości Filipin czy Malezji, oddalone setki kilometrów od wybrzeży Chin.

Historia ponad prawem

Pierwszy raz mapę swych żądań wobec Morza Południowochińskiego Pekin pokazał dopiero w 1949 r., twierdząc jednak, że zakreślony obszar stanowi „odwieczną chińską własność”.

Tymczasem, pomijając już nawet werdykt ONZ, również historyczna analiza chińskiego stanowiska budzi wątpliwości. Chiny dominowały na Morzu Południowochińskim dopiero od XIII w., wcześniej handlem trudnili się tam głównie Malajowie. Chyba że, w zgodzie z ówczesnym postrzeganiem świata, tych ostatnich uznamy za część hierarchicznego chińskiego ładu.

Ponadto – niezależnie od tego, kto miałby tu mieć racje historyczne – wprowadzenie do dyplomacji prymatu historyczności ponad prawem międzynarodowym może mieć nieobliczalne konsekwencje. Zwłaszcza w tej części świata.

Bo czymże są obecne granice albo normy prawa międzynarodowego wobec tysięcy lat chińskiej cywilizacji? Co stanie się zatem, gdy za jakiś czas Chiny upomną się o inne „historyczne ziemie”, choćby o japońską Okinawę, która przez wieki, jako Królestwo Ryukyu, składała hołd chińskiemu cesarzowi?

Dziś brzmi to może jak fantazja. Innego zdania jest jednak Yoichi Funabashi, jeden z bardziej znanych i wyważonych japońskich publicystów: „Przez dwa tysiące lat Chiny zasymilowały setki mniejszych społeczności. Dla Japonii największym problemem jest to, że Chińczycy wierzą w system wasalny, traktując to jako naturalny porządek rzeczy. Ich ostatecznym celem jest wypchnięcie USA z regionu i przejęcie kontroli nad pierwszym łańcuchem wysp” (chodzi o łańcuch archipelagów od Japonii aż po Indochiny).

W tej interpretacji ostatnie półtora wieku stanowi jedynie epizod w chińskiej historii. I wbrew oczekiwaniom to nie Chiny wrastać będą w istniejący system norm międzynarodowych, lecz to one same narzucą innym własny porządek.

Pułapka Tukidydesa

Znaczenie sporu o kontrolę nad morzami Dalekiego Wschodu polega nie tylko na tym, że biegną tędy ważne szlaki handlowe, i że występują tam surowce naturalne. Obszar ten leży w sferze interesów strategicznych USA, związanych militarnie ze swoimi sojusznikami w tym regionie świata.

Zawłaszczenie przez Pekin większości Morza Południowochińskiego co najmniej utrudni poruszanie się tam amerykańskim okrętom wojennym, a stąd już tylko krok do konfrontacji. „Znam marynarkę USA (...). Jeśli Chiny spróbują kontroli nad tym morzem, nasi chłopcy podejmą wyzwanie. Po prostu przepłyną przez te cholerne wody” – taki cytat, autorstwa pewnego waszyngtońskiego oficjała, cytuje w swojej nowej książce „Easternization” Gideon Rachman, brytyjski dziennikarz i znawca Azji (tytuł ten można przełożyć dosłownie jako „Uwschodnienie” – w sensie przeciwieństwa westernizacji – lub swobodniej i dosadniej: „Wschód w natarciu”).

Wojna USA z Chinami działa na wyobraźnię. W hurtowych ilościach powstają więc mniej lub bardziej poważne dzieła, które wieszczą nadciągającą apokalipsę. Najgłośniej ostatnio było o wydanej w 2017 r. książce historyka z Harvardu Grahama Allisona „Destined for War: Can America and China Escape Thucydides’s Trap?” („Skazani na wojnę. Czy Ameryka i Chiny unikną pułapki Tukidydesa?”).

Tytuł nawiązuje do wojny między Spartą a Atenami, opisanej przez antycznego historyka w jego słynnej „Wojnie peloponeskiej”. Do konfliktu doszło, gdy Sparta, dotychczasowy hegemon, poczuła się zagrożona w swym statusie przez Ateny. Allison przebadał podobne sytuacje z ostatnich 500 lat, tj. gdy dotychczasowe mocarstwo było detronizowane przez inne – i policzył, że w 12 na 16 przypadków dochodziło wtedy do wojny. Nie trzeba dodawać, kogo i w jakiej roli autor obsadził na początku XXI w.

Pax Americana i azjatyckie ambiwalencje

Już sam zwrot „pułapka Tukidydesa” budzi, jak się zdaje, fascynację elit Waszyngtonu, zwłaszcza ludzi z kręgu prezydenta Trumpa odpowiedzialnych za bezpieczeństwo – generałów Johna F. Kelleya (szefa sztabu Białego Domu), Herberta R. McMastera (doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego) i Jamesa N. Mattisa (sekretarza obrony). Steve Bannon, były kontrowersyjny strateg Białego Domu, miał wręcz używać komputerowego hasła „Sparta”.

Gorączka musiała dotrzeć i do Pekinu, skoro głos zabrał sam przewodniczący Xi Jinping – twierdząc jednak, że „nie ma czegoś takiego jak pułapka Tukidydesa. Jeśli wszak wielkie kraje raz za razem popełniają błędy w strategicznej kalkulacji, to mogą same na siebie takie pułapki zastawić”.

Graham Allison nie podaje konkretnych recept uniknięcia konfliktu. Sugeruje tylko porozumienie z Chinami przez wyznaczenie sfer wpływów w Azji. Jeśli założyć jednak, że Chiny będą grać wedle własnych reguł (a nie międzynarodowych), oczywiste wydają się obecność USA w regionie i umacnianie dotychczasowych sojuszy. Bądź co bądź Pax Americana zapewnił Azji po 1945 r. stabilność i rozwój handlu, skorzystali na tym wszyscy.

Problem w tym, że wiele azjatyckich społeczeństw ma ambiwalentny stosunek do obecności amerykańskich baz u siebie. Dlatego innym scenariuszem na przyszłość, być może już bez udziału USA, jest koalicja demokratycznych państw dookoła Chin. Jej filarami mogłyby być Japonia, Australia i Indie. Donald Trump wiele razy powtarzał, że Azjaci sami powinni umieć zadbać o swoje bezpieczeństwo. Tylko znowu: kraje tego regionu mają często sprzeczne interesy, a Japonię dodatkowo obciąża przeszłość z czasu II wojny światowej.

Wszystko to ułatwia Pekinowi rozgrywanie jednych przeciw drugim. Uzależnienie od chińskiego rynku i kredytu też robi swoje. Chiny przejęły właśnie port na Sri Lance (dawny wasal), która nie była w stanie spłacić chińskiej pożyczki.

Warto odnotować również opinię politologa Josepha Nye’a, twórcy (jeszcze w latach 70. XX w.) terminu „soft power”. Nye twierdzi, że Ameryka nie może pozwolić sobie na opuszczenie Azji nie tylko ze względów strategicznych. Porzucenie aliantów na pastwę Chin (Tajwanu na początek) oraz de facto zgoda na odejście od reguł międzynarodowych opartych na równości i samostanowieniu nieodwracalnie podważyłoby globalną reputację Ameryki. Być może jednak – patrząc z perspektywy Europy Wschodniej po 1945 r. – takie postępowanie nie byłoby precedensem...

Jednak Pax Sinica?

A może uznać „naturalny porządek rzeczy” i pogodzić się z powrotem Pax Sinica do Azji? Skupiony wokół Chin nowoczesny obszar, trzy miliardy ludzi żyjących dostatnio i bez wojen – do tego miejsca nie wygląda to źle. Pozostaje zapytać, na czym w XXI wieku miałby polegać hołd składany cesarzowi?

Pomińmy okoliczności zglobalizowanego świata. Między „wtedy” a „dziś” występują jednak istotne różnice. Nowy azjatycki ład miałby wielkie autorytarne centrum i skupione wokół niego mniejsze kraje demokratyczne. Być może w chińskim kalendarzu demokracja też jest tylko epizodem.

Ale każdy, kto zna Japonię, Tajwan albo Indonezję, ten wie, jak istotnym elementem tożsamości tych społeczeństw stały się wolne wybory i swoboda wypowiedzi. Równocześnie trudno nie zauważyć – choćby po Hongkongu, który po „powrocie do macierzy” miał zachować (tak obiecywał Pekin) swój osobny system, a gdzie stopniowo odcina się tlen wolnej debacie – jak źle władze komunistyczne znoszą krytykę pod swoim adresem.

Cel: wyłuskać Australię

Najciekawszy przykład to może Australia: z jednej strony stara anglosaska demokracja, a z drugiej, ze względu na położenie i uzależnienie gospodarcze od Chin, idealny kandydat na nowego wasala.

Nie jest to jeszcze panika, ale obawy przed chińską dominacją w Australii szybko rosną. Kilka tygodni temu – w niezwykłym, bo wygłoszonym częściowo po chińsku przemówieniu – premier Malcolm Turnbull mówił: „Obce siły na bezprecedensową skalę i w wysublimowany sposób próbują wpływać na proces polityczny w Australii”. Chodziło o jednego z senatorów, który za chińskie pieniądze miał działać jako „agent wpływu”. Jednak powodów do niepokoju jest więcej – choćby blokowanie publikacji krytycznych wobec Chin czy protesty chińskich studentów w Australii przeciw nauczaniu historii wbrew komunistycznej ortodoksji.

John Fitzgerald – naukowiec zajmujący się chińską infiltracją – mówi, że Pekin eksportuje do Australii swoje „sekretne i autorytarne, a czasem skorumpowane metody robienia biznesu”. Dodajmy jeszcze opinię Malcolma Davisa z Australian Strategic Policy Institute, który twierdzi, że długofalowym celem Chin jest „wyłuskanie Australii z aliansu ze Stanami Zjednoczonymi”.

Za kulisami chińskiego sukcesu

Ale jest też inna przeszkoda dla Pax Sinica. O ile dawniej, prócz potęgi materialnej, chińska kultura i idący za tym sposób życia promieniowały na dużą część Azji, o tyle dziś, poza biznesem i gotówką, Chiny niewiele mogą oferować światu. Udział w operacjach pokojowych ONZ, choć cenny, to za mało. Zamożni Chińczycy ślą potomstwo na zachodnie uczelnie i tak się składa, że to nie obywatele Australii czy Nowej Zelandii ubiegają się o paszporty Chińskiej Republiki Ludowej – jest na odwrót...

Cały powyższy wywód opiera się na założeniu, że dalszy wzrost chińskiej potęgi jest nieunikniony. Historia lubi jednak płatać figle. Przecież 30 lat temu, podobnie jak dziś o Chinach, pisano o Japonii: miała wynaleźć cudowny model niekończącego się wzrostu gospodarczego, który miał zapewnić Japończykom dominację nad światem. Teraz, gdy Japonia kojarzy się raczej ze stagnacją, widać, na jak kruchych podstawach budowano te przepowiednie.

Jakie są zatem twarde, a często pomijane fakty chińskiego sukcesu gospodarczego? Kraj, owszem, jest bogaty. Ale tylko dlatego, że mieszka tu 1,4 miliarda ludzi. W przeliczeniu PKB na mieszkańca, po kilku dekadach gwałtownego wzrostu, Chiny sytuują się w okolicy 70. miejsca na świecie i są o blisko połowę biedniejsze od Polski. Co więcej, jeszcze niedawno twierdzono, że dla utrzymania porządku publicznego gospodarka musi rosnąć co najmniej 8 proc. rocznie. Dziś wzrost wynosi 6,7 proc. i maleje. Perspektywa ugrzęźnięcia w tzw. pułapce średniego dochodu jest całkiem realna.

Lista zagrożeń

Oznacza to, że Chiny – zanim stałyby się bogate – zestarzeją się. Ostrzeżenia przed demograficzną katastrofą nie są przesadzone: przy utrzymaniu obecnej dzietności do 2060 r. ludność kraju spadnie poniżej miliarda. Za 30 lat ponad 330 mln Chińczyków będzie miało powyżej 65. roku życia. Jeśli ludzie ci mają nie być pozostawieni samym sobie, Chiny czekają gigantyczne wydatki na – teraz niemal nieistniejącą – infrastrukturę opieki nad starszymi. Już dziś 11 proc. Chińczyków cierpi na cukrzycę, dalszych 35 proc. jest nią zagrożonych. Wiele z tych osób będzie kiedyś potrzebowało dializy, bardzo kosztownej...

Dewastacja środowiska, rozwarstwienie społeczne… – listę czynników, które zagrażają rozwojowi Chin, można ciągnąć. Staje wobec nich chińskie przywództwo z Xi Jingpingiem na czele, który skupił w ręku największą władzę od czasu Deng Xiaopinga (przywódcy z lat 1978-89). Nie brak głosów, że świadomy wszystkich ograniczeń Xi będzie parł do ekspansji, by poszerzyć wpływy i upchnąć, ile się da, „pod chińskie niebo”, zanim kraj – za 10 czy 15 lat – osiągnie limit swojego rozwoju.

Ale jeśli tak miałoby się stać, tym bardziej poczynania Chin zasługują na najwyższą uwagę. ©

Korzystałem m.in. z książki Howarda Frencha „Everything Under the Heavens: How the Past Helps Shape China’s Push for Global Power” (wyd. Knopf 2017), opisującej system wasalny Chin.

Autor jest stałym współpracownikiem „TP”, mieszka w Tokio. Na łamach „Tygodnika” opublikował szereg tekstów o Azji Wschodniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2018